Koniec poszukiwań.pdf

(374 KB) Pobierz
Microsoft Word - Anderson Poul - Koniec poszukiwań.rtf
Poul Anderson
Koniec poszukiwań
Rugona zbudziło słońce.
Drgnął niespokojnie, gdy poczuł długie snopy światła padające ukośnie na ziemię. Stłumione
wiecowanie ptaków przeobraziło się w kaskadę dźwięku, a z podmuchów słabego wiatru
doleciały go zagadywania liści. Wstawaj, Rugo, wstawaj, wstawaj, nowy dzień ożywia wzgórza,
więc szkoda spać i wylegiwać się. Wstawaj.
Pod powieki wdarło się światło i zmąciło ciemność snów. Mrucząc Rugo zwinął się w kłębek
jeszcze mocniej, szczelnie otulił się snem niby peleryną, zapadł w ciemność i niebyt, mając przed
oczyma twarz matki.
Jej śmiech niósł się po długich szlakach nocy, wołając go, przyzywając, więc próbował iść za
nią, lecz w tym przeszkadzało mu słońce.
– Mamo – załkał – mamo, proszę cię, wróć, mamo.
Kiedyś, bardzo dawno temu, matka odeszła i zostawiła go. Rugo był wtedy mały, natomiast
jaskinia duża, ponura i zimna; z każdego kąta coś wyglądało, coś tam szurało, a jego ogarniał
strach. Matka powiedziała, że idzie po jedzenie, ucałowała go i zeszła ku urwistej dolinie tonącej
w księżycowej poświacie. W dole pewnie natknęła się na Obcych, nigdy bowiem już nie wróciła.
Nie powróciła, chociaż Rugo długo płakał i wołał jej imię.
Było to już tak dawno temu, że Rugo nie potrafił zliczyć lat. Jednak teraz, kiedy się zestarzał,
matka chyba sobie o nim przypomniała i żałuje, że odeszła, bo ostatnio często przychodzi
w nocy.
Rosa wyziębiała mu skórę i Rugo poczuł w całym ciele odrętwienie, ból mięśni i kości oraz
otępienie nerwów, więc zmusił się, by wstać. Jeżeli wykona jeden gwałtowny ruch i przeciągnie
się tak, by nie wyć z bólu, to może zdoła pozbyć się wilgoci, zimna, ziemi; będzie mógł otworzyć
oczy i spojrzeć na nowy dzień.
Zanosiło się na upał. Rugonowi wzrok już nie dopisywał, więc słońce, nisko nad
niewyraźnym horyzontem, jawiło mu się tylko jako ognisty blask, który poprzez zasłonę mgły
snującej się w dolinach nabrał rdzawej barwy. Wiadomo było jednak, że zrobi się gorąco jeszcze
przed nadejściem południa.
Rugo uniósł się powoli, opierając się na wszystkich czterech łapach; potem uchwycił się
niskiej gałęzi i stanął wyprostowany. Głód dawał o sobie znać tępym bólem. Rugo powiódł
osowiałym wzrokiem po zaroślach, po karłowatych drzewach zagajnika porastających wzgórze
do połowy. Te krzaki i drzewa tworzyły soczystą letnią zieleń, która nieco później upodobni się
do metalu. Pod stopami szeleściły opadłe liście, wciąż wilgotne od rosy przechodzącej w białe
opary. Ptaki świergotały aż pod samo słońce, ale nigdzie nie było żywności, nigdzie nic do
jedzenia.
– Mamo, powiedziałaś, że przyniesiesz coś do zjedzenia. Odpędzając resztki snów Rugo
potrząsnął wielką, pokrytą łuskami głową. Dziś będzie musiał zejść do doliny. Zjadł już ostatnie
jagody na wzgórzu i czeka tu od tak wielu dni, że osłabienie rozpełzło się z brzucha na całe ciało;
teraz więc będzie musiał zejść do Obcych.
Powoli wyszedł z zarośli i ruszył zboczem w dół. Pod jego stopami chrzęściła trawa, ziemia
zaś drżała pod całym olbrzymim ciężarem jego cielska. Wzgórze ukosem wznosiło się ku niebu
i opadało ku zamglonym dolinom, a on był sam na sam z porankiem.
Tutaj rosła jedynie trawa i drobne kwiaty. Dawnymi czasy wzgórza były wysoko porośnięte
lasem; Rugo pamiętał chłodne, cieniste głębie i korony drzew szumiące w podmuchach wiatru,
a także plamy słońca rozsiane na ziemi; latem rozlewał się tu upajający, słodki aromat żywicy,
a zimą oślepiający blask światła załamującego się w miliardach śniegowych kryształów. Obcy
jednak wyrąbali las i teraz zostały po nim jedynie próchniejące pnie oraz niewyraźne
wspomnienia Rugona. Wyłącznie jego, ponieważ ludzie, którzy zwalili las, wymarli, a ich
synowie wcale go nie znali, więc gdy zabraknie Rugona, kto pomyśli o tym choćby jeden raz?
Czy zostanie ktoś, kto się o to zatroszczy?
Rugo doszedł do potoku toczącego się po zboczu, wypływającego ze źródła położonego
wyżej i dążącego do połączenia się z Rzeką Grzmotów. Woda była zimna i czysta, więc Rugo
napił się chciwie, czerpiąc z obu rąk i merdając ogonem z ukontentowania. Pozostało mu
przynajmniej tyle, chociaż obecnie, po zniszczeniu działu wodnego, źródło mocno się skurczyło.
Jest to jednak bez większego znaczenia, bo nim potok wyschnie, jego już nie stanie.
Przeszedł w bród na drugą stronę, a zimna woda wywołała mrowienie i kłucie w chorej
nodze. Dalej za potokiem odszukał dawny szlak wyrębu i poszedł tą drogą. Odwlekając to, co
nieuniknione, posuwał się wolno i próbował obmyślić jakiś plan.
Obcy dawali mu niekiedy jedzenie z litości lub w zamian za pracę. Kiedyś przez prawie cały
rok pracował dla człowieka, który dał mu legowisko oraz jedzenia do syta; był to mężczyzna
o cichym głosie i łagodnych oczach, dla którego dobrze się pracowało, bo nie miał w sobie
pośpiechu, wrodzonego chyba całej jego rasie. Potem jednak mężczyzna ten przyprowadził
kobietę, ona zaś bała się Rugona, więc musiał odejść.
Kilka też razy przychodzili do niego ludzie bezpośrednio z Ziemi, na rozmowy. Zasypywali
go pytaniami dotyczącymi jego współbraci. Jak żyli, jakim słowem określali to albo owo, czy
pamięta jakieś tańce lub muzykę. Rugo nie mógł im wiele powiedzieć, ponieważ jego lud tępiono
już wtedy, gdy on przyszedł na świat, i sam na własne oczy widział, jak lecąca broń przeszyła
jego ojca na wylot, a potem matka wyszła po żywność i nie wróciła. Szczerze mówiąc, to ludzie
z Ziemi powiedzieli mu więcej, niż on sam umiał im przekazać; opowiadali o miastach,
książkach i bogach, jakich kiedyś posiadało jego plemię, a gdyby tylko pragnął dowiadywać się
o tych sprawach od Obcych, powiedzieliby mu znacznie więcej. Także i ci ludzie płacili mu co
nieco, więc przez jakiś czas żywił się dobrze.
Jestem teraz stary i niezbyt silny, myślał Rugo. Nigdy nie byłem krzepki w porównaniu
z siłą, jaką oni mają. Jeden z nas mógł gnać przed sobą pięćdziesięciu takich jak oni, ale jeden
z nich, usadowiony przy kierownicy czegoś zrobionego z metalu i ognia, mógł skosić tysiąc
naszych. Ja zaś wywołuję strach u ich kobiet, dzieci i zwierząt. Trudno więc będzie znaleźć pracę
i może przyjdzie mi żebrać o trochę chleba za to jedynie, żeby się oddalić. A przecież ziarno,
którym mnie nakarmią, wyrosło z gleby tego świata; moc swą czerpało z kości mego ojca,
a jędrność z ciała mej matki. Ale jeść trzeba.
Gdy Rugo doszedł do doliny, od razu poczuł żar słońca, po mgłach zaś zostały jedynie
poszarpane smugi. Ścieżka dotarła do drogi, więc Rugo skręcił na pomoc ku ludzkim osadom.
Jak okiem sięgnąć, nikogo jeszcze nie było widać i panowała cisza. Kroki Rugona odbijały się
głośnym echem na chodniku tak twardym, że każde stąpnięcie wywoływało w nogach ból,
szarpiący jakby ostrymi szpilkami. Rozejrzał się naokoło, usiłując zapomnieć o bólu.
Obcy tak zaciekle wycinali drzewa, orali grunt i zasiewali ziarno z Ziemi, że teraz dolina
leżała pod otwartym niebem. Miedziane słońce lata i przeraźliwe wichury zimy szalały nad
głębokimi, wąskimi dolinami, jakie pamiętał, a jedyne drzewa rosły w schludnych sadach
i rodziły nietutejsze owoce. Wyglądało to tak, jakby Obcy bali się ciemności, jakby tyle strachu
napędzały im cienie, półświatła i szumiące, niewidoczne dale, że musieli wszystko zniszczyć
jednym przewaleniem się pożogi i pioruna, po czym zapanowała połyskliwa, nieugięta stal ich
świata, górująca nad równinami pokrytymi kurzem.
Jedynie strach mógł zrodzić takie okrucieństwo i tak samo strach doprowadził przodków
Rugona, ogromnych, łuskowatych, czarnych, do tego, że wypadli z gór, by rozwalać domy, palić
uprawne pola i niszczyć maszyny. Ten sam strach wywołał odwet Obcych, czego skutkiem były
stosy cuchnących ciał w rozsypujących się ruinach miast, których Rugo nigdy nie oglądał. Tyle
tylko, że Obcy byli potężniejsi i ich strach zwyciężył.
Rugo usłyszał, że z tyłu, rycząc i łomocząc na drodze, nadjeżdża jakaś maszyna z wizgiem
rozpruwanego powietrza, trzepoczącego w ślad za nią. Nagle zabrakło mu tchu, bo przypomniał
sobie, że chodzenie środkiem jezdni jest zabronione. Wgramolił się na pobocze, ale była to
niewłaściwa strona jezdni, akurat ta, którą jeżdżono, więc ciężarówka z piskiem dymiących opon
zatoczyła się wokół Rugona i zatrzymała na krawędzi drogi.
Wysiadł Obcy, który aż się zataczał z wściekłości. Stek jego przekleństw płynął tak wartko,
że Rugo nie wszystko rozumiał. Wyłowił kilka słów: – Cholerny dziwoląg... Mógł mnie zabić...
Zastrzelić by takiego... Do sądu z takim...
Rugo stał i patrzył. Dwukrotnie przewyższał tego różowego chudzielca, podrygującego przed
nim i złorzeczącego, ciało zaś miał czterokrotnie większe; a choć był już stary, jedno machnięcie
ręką wgniotłoby czaszkę Obcego i rozbryzgało mózg na przegrzany, twardy beton. Tylko że za
tym stworem stała cała potęga Obcych, pożoga, ruina i latająca stal, a on jest przecież ostatnim ze
swego ludu i niekiedy matka przychodzi w nocy, aby się z nim zobaczyć. Toteż stał spokojnie,
łudząc się, że człowiek zmęczy się i odjedzie.
Nagle poczuł, jak obuta stopa wyrżnęła go w goleń, więc krzyknął z bólu i podniósł jedno
ramię, tak jak to robił w dzieciństwie, kiedy wokół niego leciały bomby i spadał grad metalu.
Człowiek odskoczył.
– Ani mi się waż, ty! – rzucił szybko. – Tylko bez sztuczek. Tknij mnie tylko, a zaraz cię
capną.
– Odejdź – rzekł Rugo, łamiąc sobie język i męcząc krtań na obcych sylabach, które znał
lepiej niż niejasno pamiętany język własnego ludu. – Odejdź, proszę.
– Jesteś tu tylko tak długo, jak się będziesz dobrze sprawować. Ty se nie pozwalaj, no.
Cholerne paskudztwo. Pilnuj się.
Człowiek wsiadł do ciężarówki i ruszył, a na Rugona posypał się grad żwiru spod pędzących
kół.
Rugo bezradnie opuścił ramiona i stał wpatrzony w maszynę, aż odjechała poza zasięg jego
starzejącego się wzroku. Gdy znów podjął wędrówkę, pilnował się, by zostać na prawidłowym
skraju szosy.
Niebawem zza wzgórza wyłoniło się gospodarstwo, odsunięte nieco od szosy. Był to
schludny biały dom usadowiony sztywno wśród drzew; za nim stłoczyły się budynki
gospodarcze, a jeszcze dalej ciągnęły się rozległe, żółknące pola uprawne. Słońce stało teraz
wysoko na niebie, mgła i rosa wyparowały, wiatr się uspokoił. Było cicho i gorąco. Szosa była
tak twarda, że Rugo czuł w stopach rwący ból.
Stanął przed furtką namyślając się, czy ma wchodzić. Było to zamożne miejsce, więc mają tu
maszyny, czyli nic im po jego pracy.
Kiedy poprzednim razem tędy przechodził, gospodarz ostro pognał go dalej. Może jednak
odżałują kawałek chleba i dzban wody, choćby po to tylko, żeby się go pozbyć lub może
utrzymać przy życiu. Wiedział, że jako ostatni tubylec jest w okolicy jedną z osobliwości.
Przyjezdni często wspinali się na jego wzgórze, aby go zobaczyć, rzucali mu pod nogi kilka
miedziaków, a kiedy zbierał, robili zdjęcia.
Rugo przesylabizował nazwisko na skrzynce pocztowej. „Elias Whately”. Spróbuje szczęścia
u Eliasa Whately’ego.
Ledwo zdążył wejść na podjazd, już wyskoczył pies i zaczął ujadać tak przeraźliwie, że aż
świdrowało w uszach. Bestia doskakiwała ze wszystkich stron, kłapała zębami z wściekłością
podszytą strachem. Żadne zwierzę z Ziemi nie mogło ścierpieć widoku i zapachu Rugona;
wszystkie czuły, że on nie należy do ich świata, i wywoływał u nich pierwotny strach. On zaś
miał jeszcze w pamięci ból, jaki zadają kły wpijające się w zreumatyzowane nogi. Kiedyś zabił
psa, który go ugryzł, odruchowo machnąwszy ogonem; właściciel psa wypalił do niego wtedy
z dubeltówki. Większość śrucin odbiła się od łusek, ale niektóre wciąż jeszcze głęboko tkwiły
Zgłoś jeśli naruszono regulamin