Patrick Lee - Tunel.txt

(481 KB) Pobierz
 

 


 

PATRICK LEE 

 

TUNEL 

 

 




Spis treści 

Dedykacja 

Podziękowania 

Część pierwsza BLACKBIRD 

Rozdział 1 

Rozdział 2 

Rozdział 3 

Rozdział 4 

Rozdział 5 

WSPOMNIENIE I PAŹDZIERNIKOWA NOC W 1992 ROKU 

Rozdział 6 

Rozdział 7 

Rozdział 8 

Rozdział 9 

Rozdział 10 

WSPOMNIENIE II PAŹDZIERNIKOWA NOC W 1992 ROKU 

Rozdział 11 

Rozdział 12 

Rozdział 13 

Rozdział 14 

Rozdział 15 

Rozdział 16 

Część druga THEATERSTRASSE 7 

Rozdział 17 

WSPOMNIENIE III PAŹDZIERNIKOWA NOC 1992 ROKU 

Rozdział 18 

Rozdział 19 

Rozdział 20 

WSPOMNIENIE IV PAŹDZIERNIKOWA NOC W 1992 ROKU 

Rozdział 21 

Rozdział 22 

Rozdział 23 

Rozdział 24 

Rozdział 25 


Rozdział 26 

WSPOMNIENIE V PAŹDZIERNIKOWA NOC W 1992 ROKU 

Rozdział 27 

Rozdział 28 

Rozdział 29 

Rozdział 30 

WSPOMNIENIE VI MAJOWE POPOŁUDNIE W 2001 ROKU 

Część trzecia OBIEKT SPECJALNY 0697 

Rozdział 31 

Rozdział 32 

Rozdział 33 

Rozdział 34 

Rozdział 35 

Rozdział 36 

Rozdział 37 

Rozdział 38 

Rozdział 39 

Rozdział 40 

Rozdział 41 

Rozdział 42 

Rozdział 43 

Rozdział 44 

Rozdział 45 


Mojej matce 


Podziękowania 

Ludziom, których teraz wymienię, powinienem dziękować nieustannie. Robię to 
niniejszym. Dziękuję Janet Reid, najbardziej pracowitej agentce w całej branży. Po 
przeprowadzce do Nowego Jorku zapewne wzięła sobie do serca powiedzenie, że to miasto 
nigdy nie śpi. Dziękuję pani redaktor Sarah Durand z wydawnictwa HarperCollins. 
Wiedziała, jak powinna wyglądać ta powieść, i udzielała mi wskazówek - to właśnie dzięki 
niej tekst został doprowadzony do pożądanego stanu. 

Dziękuję również Emily Krump i wszystkim wspaniałym ludziom z wydawnictwa 
HarperCollins. Włożyli tyle pracy w powstanie niniejszego dziełka, że nie sposób jej opisać 
ani podziękować im na jednej stronie. 


Część pierwsza 


BLACKBIRD 


 

 


Rozdział 1 


 

W pierwszą rocznicę wyjścia z więzienia Travis Chase obudził się o czwartej nad 
ranem. 

Dookoła okiennic widniała już ramka jasnego słonecznego światła. Travis załadował 
plecak do swojego forda explorera i wyjechał z Fairbanks drogą numer dwa. Godzinę później 
terenowy ford sunął już na północ po żwirowej Dalton Highway prowadzącej ku kręgowi 
polarnemu i Górom Brooksa. Z wierzchołków najwyższych wzgórz rozciągał się widok na 
drogę i rurociąg, wijące się przed samochodem pośród mniejszych pagórków i dolin 
porośniętych jaskraworóżową wierzbówką. 

Powodem tej podróży nie było świętowanie rocznicy. Nic z tych rzeczy. To miał być 
czas przemyśleń - Travis zamierzał się zastanowić nad wszystkimi ważnymi dla niego 
sprawami i podjąć decyzję, co dalej robić. 

Termometr na desce rozdzielczej wskazywał piętnaście stopni Celsjusza na zewnątrz. 
Travis opuścił szyby i przez samochód zaczęło przepływać wilgotne powietrze. Środek lata na 
Alasce przynosił podobne zapachy jak wiosna w Minneapolis, gdzie Travis Chase mieszkał 
wcześniej. Tak pachniała wilgotna trawa, świeżo uwolniona od pokrywy śnieżnej. 

O dziesiątej dojechał do Coldfoot i zatrzymał się na posiłek. Całe miasteczko składało 
się z kilku domów i nie miało nawet dwudziestu mieszkańców. Istniało dzięki podróżnym, 
którzy jechali Dalton Highway i zostawiali w nim swoje pieniądze. Tymi podróżnymi byli 
głównie kierowcy ciężarówek jadący na pole naftowe przy zatoce Prudhoe, czterysta 
kilometrów dalej na północ. Coldfoot było ostatnią osadą przy żwirowym trakcie. Dalej droga 
wspinała się coraz wyżej, a potem niespiesznie opadała, dochodząc aż do morza. 

Travis nie jechał aż tak daleko na północ. Zmierzał w góry, które były niemal na 
wyciągnięcie ręki. Na zachód od Coldfoot rozciągał się Arktyczny Park Narodowy z pasmem 
górskim ciągnącym się łukiem przez trzysta kilometrów ku południowemu zachodowi. W 
głąb Gór Brooksa nie prowadziły żadne drogi ani nawet ścieżki. Ktokolwiek chodził po tych 
górach, musiał sobie radzić bez szlaków, choć rozmaite strony internetowe i drukowane 
przewodniki szczegółowo opisywały najpewniejsze i najbardziej uczęszczane trasy. Travis 
Chase przestudiował wszystkie dostępne źródła, po czym zaplanował własną marszrutę - tak, 
aby nikogo nie spotkać. 

Pozostawił samochód na strzeżonym parkingu, napełnił bukłaki wodą, założył plecak i 
przed jedenastą rozpoczął pieszą wędrówkę. Na kolację ugotował sobie na malutkiej butli 


gazowej torebkę brązowego ryżu. Znajdował się już wtedy na grani pierwszego pasma gór, 
sześćset metrów powyżej osady. Spoglądając na południe, widział ponadstukilometrowy 
odcinek drogi, który rano przejechał samochodem. Droga znikała na horyzoncie, za którym 
znajdowała się reszta świata i miejsce jego przyszłego zamieszkania. 

Alaska czy Minnesota? 

Oczywiście wszyscy znajomi z jego rodzinnych stron nalegali, aby tam wrócił. Mimo 
to miesiąc po wyjściu z więzienia kupił bilet do Fairbanks, w jedną stronę. Niektórzy spośród 
członków jego rodziny nawet nie zdążyli się z nim spotkać. Jaką przyszłość widział dla siebie 
tu, na dalekiej Północy, ponad trzy tysiące kilometrów od najbliższych? 

A jaką widział pośród nich? Nawet dla tych nielicznych, którzy potrafili zrozumieć i 
przebaczyć, na zawsze pozostanie człowiekiem, który od dwudziestego piątego do 
czterdziestego roku życia siedział w więzieniu. Nawet za dwadzieścia lat, dla następnego 
pokolenia kuzynów, pozostanie właśnie kimś takim - wujkiem po odsiadce. Na nic więcej nie 
mógł liczyć. 

Ruszył dalej, ku kolejnemu łańcuchowi gór, aż w końcu zatrzymał się i rozbił obóz na 
noc. Właściwie nie była to noc, a jedynie parę godzin półmroku i chłodu, z bladym, 
rozproszonym światłem słonecznym przebijającym przez zamglenie nad linią północnego 
horyzontu. Łatwo było przyszpilić namiot do miękkiej ziemi obok skraju pokrytej śniegiem 
pochyłej płaszczyzny, ciągnącej się wzdłuż wyższych partii gór. 

Przesiedział całą godzinę przed namiotem, nim zaczął odczuwać senność. 

Jakieś osiem kilometrów na zachód od niego - trudno dobrze ocenić odległość w 
górach - wyrastał skalisty grzbiet wznoszący się wyżej niż góry, przez które zdołał przejść do 
tej pory. Nisko zawieszone słońce rzucało długie cienie i Travisowi wydało się, że po skalnej 
powierzchni przesuwają się jakieś punkty. Sięgnął po lornetkę i zaczął przeszukiwać 
spojrzeniem zbocze. Może po minucie zobaczył owce Dalla. Po prawie pionowej granitowej 
ścianie chodziło dwadzieścia parę sztuk. Za matkami pewnie stąpały najwyżej dwumiesięczne 
jagnięta. Travis obserwował zwierzęta, dopóki nie schowały się za załomem zbocza. 

W końcu zaczął odczuwać przyjemne rozleniwienie i charakterystyczną ciężkość 
kończyn. Wpełzł do namiotu, a potem do śpiwora i odpłynął w sen, jeszcze przez chwilę 
słysząc szum wiatru omiatającego krótką trawę. 

Obudził się z gwałtownie bijącym sercem. Coś go przestraszyło, ale nie wiedział co. 

Przebijające przez płótno namiotu słońce świeciło mocniej niż przedtem, choć zegarek 
wskazywał dopiero parę minut po trzeciej w nocy. Travis zamrugał powiekami, żeby 
rozbudzić się do końca, i w tym momencie usłyszał grzmot, który przetoczył się ponad granią. 


Minęło parę sekund, a potem rozległ się basowy rumor, od którego zatrzęsła się cała góra. 
Wydawało się, że dochodzi gdzieś z głębi niej. 

Travis uspokoił się i z powrotem wygodnie ułożył w śpiworze. Przetarł oczy. 
Bezgłośnie rozbłysł piorun i po zachodniej stronie namiotu zrobiło się jasno. Travis spojrzał 
na zegarek. Minęło trzydzieści pięć sekund, zanim odezwał się grzmot. Wynikało z tego, że 
burza znajduje się w odległości jedenastu kilometrów. 

Powoli zaczął z powrotem zasypiać, mimo że burza się wzmagała. Jej odgłosy 
uspokajały go w jakiś dziwny sposób, jakby była kołysanką tej surowej, nieprzystępnej 
okolicy. Po kilku minutach błyskawice i gromy zaczęły następować po sobie niemal bez 
przerwy i były coraz bliżej. 

Zanim zasnął, znowu usłyszał niepokojący dźwięk, który już raz go obudził. Obrócił 
głowę ku zachodowi i nasłuchiwał. Co to było? Nie brzmiało jak grzmot. Raczej jak wrzask - 
ale nie ludzki ani zwierzęcy. Przypominało to odgłos blachy rozdzieranej w więziennym 
warsztacie. No tak, blacha. Krążą mi po głowie więzienne wspomnienia, pomyślał. Wciąż 
cierpiał z ich powodu, ale nauczył się je ignorować. 

Zamknął powieki i po chwili zasnął. 

* 

Trzy dni później rozbił namiot sześćdziesiąt kilometrów od Coldfoot. Jego GPS 
pokazywał także długość przebytej trasy, która tego dnia wyniosła całe osiemdziesiąt 
kilometrów. Zjadł podgrzany woreczek zupy o smaku enchilady. Ale wszystkie te posiłki z 
woreczków smakowały bardziej jak woreczki niż to, co było na nich napisane. Siedział nad 
doliną otoczoną przez strome ściany schodzące jakieś dwieście metrów w dół. Jej dno było 
szerokie i płaskie, ciągnęła się na północny zachód przez mniej więcej pięć kilometrów. 

Przez dolinę przepływała ławica chmur, przypominająca dymiącą rzekę. Mgła 
omywała wystające skały i płożyła się w głębszych miejscach. Poniżej Travisa dno doliny 
było zasłonięte, choć na chwilę, kiedy ukośne promienie słońca przebiły się przez mgłę, coś 
pod nią błysnęło. Woda, może lód. 

Spał smacznie, budząc się tylko dwa razy - nie z powodu grzmotów, ale wycia 
wilków. Nie wiedział, jak daleko są zwierzęta, choć chwilami miał wrażenie, że najwyżej 
czterysta metrów od niego. Czytał, że watahy wilków wyją raz głośniej, raz ciszej, żeby 
zmylić potencjalne ofiary oraz inne wilki, więc nie jest łatwo ocenić, gdzie się znajdują. 

O szóstej rano obudził się, uniósł klapę namiotu i usiadł. Ten ranek był zimniejszy niż 
poprzedni. Powietrze też było czystsze - od początku wędrówki ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin