Rapsodia- O'Brien Judith.pdf

(1317 KB) Pobierz
17100169 UNPDF
Rozdział 1
Podbródek dziewczyny świadczył o zdecydowaniu,
jego stanowczą linię nieco łagodziły jasne, gęste falujące
włosy.
Jak przystało na doświadczoną mieszkankę Nowego Jor­
ku mocno przyciskała do boku wiszącą na ramieniu torbę.
Nie mogła uwierzyć, że znów ją to spotkało. Oto ona,
mało znaczący redaktor w jeszcze mniej znaczącym pi­
śmie, ucieka z kolejnej katastrofalnej randki w ciemno.
A matka ją ostrzegała!
- Wyjdź za kolegę ze studiów. Tam są najodpowiedniej­
si mężczyźni.
Więc na ostatnim roku Liz zaręczyła się z miłym chłop­
cem, który świetnie grał w futbol, ale okropnie się jąkał.
Zerwała zaręczyny zaraz po dyplomie i w ciągu ostatnich
siedmiu lat była na setkach randek w ciemno.
Może matka miała rację, może rzeczywiście wszyscy po­
rządni chłopcy zostali już na studiach sprzątnięci przez in­
ne dziewczyny. Cóż, jeśli to prawda, to niewątpliwie ci faj­
ni faceci nie trafili na uczelnię. I choć w Nowym Jorku
przeżyła kilka wspaniałych randek, jakoś nic z nich nie
wyszło.
Zdawała sobie sprawę, że wina leży częściowo po jej
stronie. Może dziewczyny ze Środkowego Zachodu nie
mają czego szukać w Nowym Jorku. Może powinna była
zostać w Illinois i zamieszkać z matką. Chicago jest dla
ludith O'Brien
Rapsodia
L iz McShane szybko zbiegła po schodach do metra.
większości ludzi wystarczająco wielkim miastem. Mogła
tam zrobić karierę, mieszkając z mamą i dojeżdżając co­
dziennie do pracy kolejką podmiejską z leżącego na
obrzeżu metropolii osiedla.
Chicago znała jak własną kieszeń. I choć kochała to mia­
sto, od lśniących drapaczy chmur poczynając, a na bruko­
wanych uliczkach starego miasta kończąc, uważała, że
jest pozbawione wdzięku i romantyzmu. Nie ciągnęło ją
do Nowego Jorku. Czytała o tamtejszych bistrach i kawia­
renkach, o Greenwich Village i Park Avenue. Marzyła
o tym, by na każdym kroku spotykać wspaniałych ekscen-
tryków, fantastycznych intelektualistów, artystów i myśli­
cieli. Miała niewzruszoną wiarę słodkiej idiotki i opty­
mizm promieniejącej szczęściem turystki. Nie było w niej
nawet za grosz nieufności ludzi ze Środkowego Zachodu
w stosunku do mieszkańców Wschodniego Wybrzeża ani
śladu kompleksów dziewczyny z małego miasteczka.
Chciała zawojować wielką metropolię, chciała być z siebie
dumna i chciała, by matka była z niej dumna.
A potem mama zmarła i wszystko straciło sens. Kiedy
Liz patrzyła, jak z matki uchodzi życie, jej własne, raczku­
jące dopiero sukcesy przestały ją cieszyć. Potem spakowa­
ła rzeczy mamy i wróciła do Nowego Jorku nie dlatego, że
chciała, tylko dlatego, że nie miała właściwie dokąd pójść.
Należała do miliona nowojorczyków, którzy ciągle planu­
ją wyniesienie się z tego miasta molocha, ale jakoś nigdy
nie mogą się na to zdobyć.
Nigdy w życiu nie przeżyła naprawdę wspaniałego ro­
mansu, choć kilkakrotnie wydawało jej się, że jest on
w zasięgu ręki. Jak z tym redaktorem wiadomości z tele­
wizji. Byli na kilku randkach, wliczając w to spotkanie na
niedzielnym lanczu i następujące po nim popołudnie
w Metropolital Museum of Art. Jakimś cudem mieli takie
samo poczucie humoru, takie same gusta literackie, na­
wet wspólne zainteresowania sztuką. Ominęli dział ma­
larstwa współczesnego i ruszyli wprost do francuskich im-
8
presjonistów.
ludith O'Brien
Rapsodia
Ten dzień nadal był żywy w pamięci Liz. Kiedy zwiedza­
li muzeum, zaczął padać śnieg i po wyjściu zobaczyli, że
Central Park pokrywa kilkucentymetrowa warstwa bia­
łego puchu. Ramię przy ramieniu ruszyli Piątą Aleją,
zaśmiewając się z fragmentów starych programów telewi­
zyjnych. Znaleźli przytulną kafejkę i siedząc przy płoną­
cym w kominku ogniu, sączyli kawę po irlandzku. Wziął ją
za rękę i zwierzył się, że następnego dnia ma być prezen­
terem południowego wydania wiadomości. Liz wiedziała
już, że to szczyt jego marzeń, więc wznieśli toast za jego
sukces kolejną filiżanką irlandzkiej kawy.
Potem odprowadził ją do domu. Oboje byli szczęśliwi
i pełni nadziei. I wtedy Liz, pod wpływem nagłego impul­
su, rzuciła mu śnieżkę w twarz. Nie spodziewał się ataku,
więc śnieżna kula wylądowała na jego górnej wardze. Liz
roześmiała się, podbiegła i delikatnie odsunęła jego dłoń
od twarzy.
Jeszcze dziś przeszywał ją dreszcz na wspomnienie
krwi. W śnieżce musiał się chyba znaleźć kawałek lodu.
Następnego dnia widziała go ostatni raz w życiu w telewi­
zji, kiedy z wyraźnym trudem czytał wiadomości w połu­
dniowym wydaniu dziennika. Nawet staranny makijaż nie
ukrył opuchniętej górnej wargi, a na domiar złego seplenił
z bólu, podając informacje najpierw międzynarodowe,
potem krajowe, wreszcie lokalne. Najgorszy moment na­
stąpił, gdy uśmiechnął się, witając się z prezenterem
pogody. Uśmiech rozciągnął jedynie połowę ust, druga
połowa tylko bardziej nabrzmiała. Ostatnio do Liz dotarła
informacja, że przeprowadził się do Dallas. Pomyślała po­
nuro, że tam nie zagrażają mu kule śnieżne.
Były i inne randki, kilka nawet obiecujących. I dokąd ją
to zaprowadziło? Do stacji metra w sobotnią noc. Oto
gdzie.
Bileter zbaraniał. Rzadko się zdarzało, by o tej porze do
metra wchodziła samotna kobieta. A już w żadnym wy­
padku nie taka jak ta. Kiedy kupowała bilet za dolara
i dwadzieścia pięć centów, pomyślał, że wygląda, jakby
9
ludith O'Brien
Rapsodia
zeszła na ziemię wprost z ekranu kina. Była wysoka i smu­
kła, ubrana w doskonale skrojony lniany żakiet, bluzkę
wykończoną pod szyją koronką i modne wytarte dżinsy.
Poruszała się z niedbałą elegancją i robiła wrażenie świe­
żej jak wiosenny wiatr.
Twarz dziewczyny była niemal piękna. Miała promienną
skórę, błyszczące zielone oczy i mały dołeczek w prawym
kąciku ust, który uwydatniał się przy uśmiechu, jak
w chwili gdy dziękowała mu za bilet.
- Proszę uważać - poradził jej bileter i sam osłupiał, bo
pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się odezwać do pasażera.
- Dziękuję. Dam sobie radę. - Dziewczyna obdarzyła go
kolejnym uśmiechem.
Na pewno, pomyślał, śledząc ją wzrokiem, kiedy wsu­
wała bilet do kasownika i szła w stronę wejścia F. Po chwi­
li wrócił do lektury gazety.
Liz zeszła po schodach na peron. Zapach uryny z każ­
dym krokiem stawał się bardziej dokuczliwy. Odruchowo
coraz mocniej przyciskała do boku torebkę. Jej obcasy głoś­
no postukiwały o betonową posadzkę, dźwięk odbijał się
echem od wykładanych kafelkami ścian.
W ciągu lat spędzonych w Nowym Jorku stała się specja­
listką od bezpiecznego podróżowania metrem. Napisała
o tym nawet kilka artykułów, choć nie zostały one wydru­
kowane w jej macierzystym piśmie. Jazda metrem zdecy­
dowanie kłóciła się z tematyką podejmowaną przez mie­
sięcznik „Vintage", adresowany do czytelników, którzy
tęsknią do starych dobrych czasów. Pismo bazowało na
przedrukach poświęconych wystrojowi wnętrz artykułów
z gazet, które upadły przed dziesiątkami lat. Resztę maga­
zynu zajmowały wymyślne fotografie artystyczne, podpo­
wiadające, co można zrobić ze starymi meblami. I nie cho­
dziło bynajmniej o antyki; to słowo w najmniejszym stop­
niu nie pasowało do zakurzonych rupieci prezentowanych
na stronach „Vintage". Redakcja prezentowała na przykład
starą lodówkę uwieńczoną czubem, na który nasadzo-
10
no futrzaną czapkę z szopa, całość spowito w dziesiątki
ludith O'Brien
Rapsodia
metrów pofałdowanej gazy i opatrzono tytułem: Wspo­
mnienie letniego dnia.
Czytelnicy mieli hopla na punkcie staroci. Tajemnica
ogromnego sukcesu pisma kryła się w tym, że dzięki niemu
ludzie nie musieli się wstydzić sentymentu do zgromadzo­
nych na strychach rupieci. Liz była redaktorką czterostro-
nicowego działu zatytułowanego: Na prośbę czytelników.
Jej praca polegała na przeglądaniu wszystkich nadsyła­
nych w listach zdjęć i próbie określenia wartości historycz­
nej i rynkowej sfotografowanych przedmiotów. Zamiesz­
czała potem odpowiedź wraz ze starannie zredagowanym
listem czytelnika. Znakomita większość zdjęć przedstawia­
ła żałośnie pospolite przedmioty, na przykład skrobaczkę
do pleców z małpiej łapki albo karafkę do whisky w kształ­
cie dziewczyny w czerwonym kostiumie kąpielowym.
Przez kilka pierwszych miesięcy przychodziło niewiele
fotografii i Liz musiała przejść się po mieszkaniach zespo­
łu redakcyjnego, zrobić kilka niewyraźnych fotek i opa­
trzyć je podpisami w stylu: Fotel bujany praprababki Jane.
Kusiło ją nawet, by przemianować rubrykę na: Na prośbę
redakcji. Kiedyś mało brakowało, a magazyn wyszedłby
z taką przechrzczoną rubryką, bo Liz uległa pokusie, a ko-
rektorka to przegapiła.
Ta praca nie dawała Liz satysfakcji twórczej, ale pensja
regularnie wpływała na jej konto, więc czuła, że biorąc
pod uwagę stale upadające pisma, powinna uważać się za
szczęściarę. Mogła jako wolny strzelec pisać artykuły do
innych gazet i w ten właśnie sposób jej cykl o bezpieczeń­
stwie w metrze ukazał się w „New York Magazine". To by­
ły solidne, choć niezbyt porywające teksty z wypunktowa­
nymi zasadami bezpieczeństwa. W pierwszych dwóch
punktach przestrzegała czytelników, by nie ważyli się jeź­
dzić metrem po dziesiątej wieczorem, a samotnie już po
ósmej, szczególnie w czasie weekendów. I oto w późny
wiosenny wieczór stała samotnie na peronie.
Stacja metra na Dwudziestej Trzeciej Ulicy była jednym
z ostatnich miejsc, w jakich należało się znaleźć w sobotni 11
udith O'Brien
Rapsodia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin