Żwikiewicz Kłamstwo.txt

(23 KB) Pobierz
Wiktor Żwikiewicz

Kłamstwo

Leżał na wznak, oczy miał jeszcze zamknięte.
Pomylał, że to le, gdy kto zanie w pełnym słońcu, na ciepłym
piasku plaży. Goršco południa sięga głęboko, przepala czaszkę,
wsiška w kostny szpik, wyciska swoje piętno w każdej komórce
ciała. Słońce jest grone.
Może dlatego nawiedził go zły sen?
Spróbował go sobie przypomnieć, ale myli były oporne, obrazy
nie dawały się tak łatwo wywołać z pamięci. Wiedział tylko, że
w tym nie był zupełnie sam. I to było straszne - sam.
Zaczšł powoli rozchylać powieki: skrawek błękitu, promienie
słońca łamiš się na rzęsach... "A więc niebo jest" - pomylał
1 już z większš pewnociš otworzył oczy szeroko. Niebo było na swoim miejscu.
Leżał z twarzš przechylonš na lewš stronę i słońce grzało jeden tylko policzek. Zauważył je kštem oka i zdziwił się: słońce wcale nie olepiało.
- Emi - powiedział.
Spróbował usłyszeć jej oddech, skupił uwagę, lecz czuł tylko szum '
krwi pulsujšcej w jego własnych skroniach.
"Nie powinienem był zasypiać w samo południe - pomylał
znowu. - Stanowczo nie powinienem. Jednak ciepło rozleniwia
- i to też było prawdš.
- Emi, pisz? - zapytał.
Czekał długo, lecz spała widocznie, gdyż nie dosłyszał żadnego
szmeru.
- Znowu będę cię musiał obudzić - mówił sam do siebie, walczšc z sennociš. - Jak to się dziwnie składa, że zawsze zasypiamy razem i zawsze ja pierwszy się budzę. Usiadł i poczuł na plecach mrowienie piasku osypujšcego się
2 włosów.
- Wiesz, Emi, kiedy się budzę, jezioro jest zawsze inne. Może to mieszne, ale tak mi się zdaje, jakby kto wymazywał z jego Obrazu pewne fragmenty i zamieniał je innymi czekajšc tylko ze spłataniem figla na moment, gdy ja odwrócę uwagę. Umiechnšł się do jakiego przelotnego wspomnienia i zamknšł oczy.
- Teraz, na przykład, zamknšłem oczy - powiedział. - Lecz dobrze pamiętam, jak wyglšdało niebo... Nad samym horyzontem zaległo pasmo wyblakłe, ale im wyżej - tym więcej czystego błękitu. Całe niebo odbijało się w jeziorze i właciwie gdybym nie wiedział, że leżymy na brzegu, mógłbym przypucić, że unosimy się na jakiej latajšcej wyspie gdzie wysoko... Po prostu gdzie bardzo wysoko.
Przyszło mu na myl, że plecie głupstwa, ale skoro Emilia spała, nie miało to większego znaczenia.
- Posłuchaj, teraz doliczę do trzech i otworzę oczy. Raz, dwa... Słonce wieciło w twarz, pod powiekami widział jakie pyłki kršżšce w purpurowych przestworzach.
- Trzy.
Spojrzał prosto w słońce i znów się zdziwił, że grzejšc nie
olepiało wcale.
Przeniósł wzrok nad jezioro.
- Emi, miałem rację! - zawołał uradowany. - Tam na lewo jest obłok, zupełnie nisko nad wodš. Mylisz, że niezbyt uważnie patrzyłem? Nie, jego tam naprawdę nie było... Obłok wydšł się, jak wypełniony wiatrem żagiel.
- Jego tam przecież nie było... Umiechnšł się, ponownie zamykajšc oczy.
- Uważaj, Emi. Teraz doliczę do dziesięciu i spojrzę na ciebie. Ty też zawsze jeste inna, kiedy się gniewasz i miejesz, kiedy jeste poważna, nawet wtedy, gdy pisz. Obrócił się całym ciałem w jej stronę i zaczšł liczyć powoli.
- Raz... dwa...
Kiedy dotarł do pięciu, ogarnšł go lęk, że Emilia się nagle przebudzi, wybuchnie miechem i znowu nazwie go małym głuptasem, skończył więc już szybko i spojrzał przed siebie. Piasek był żółty, iskrzšcy się w słońcu okruchami białych muszelek, które zdawały się tajać w chybotliwym od goršca powietrzu niczym płatki niegu zabłškane w rodku upalnego lata.
- Emi... - wyszeptał.
Wšskie pasmo plaży zawijało się pętlš brzegu aż po daleki horyzont. Wycišgnšł rękę i dotknšł miejsca, gdzie zostawił jš pišcš. Większe wgłębienie - tutaj była jej głowa, niżej ramiona i plecy, dalej ręce. Głęboki dołek - odcisk łokcia, którym podparła się wstajšc.
- Emi! - krzyknšł zrywajšc się z ziemi.
Chwilę stał nieruchomo i tylko w jego piersi narastał łomot serca.
- E-mi-i!!!
Rzucił się w stronę jeziora. Brzeg suchy, potem wilgotny. Chłodne
bryzgi uderzyły go w twarz. Oblizał wargi. Woda była cierpka
i słona, zdawało mu się, że pod językiem wyczuwa
nie rozpuszczone kryształki soli.
Stanšł w miejscu, łapišc ustami powietrze. Pamięć miał dobrš -
woda w jeziorze nigdy nie była słona. Szarpnšł się do tyłu
i wyskoczył na brzeg.
Za plażš zieleniały wzgórza, wiechcie pożółkłej trzciny, wyschłego
sitowia przesłaniały ocean leniwie kołyszšcych się traw. Ruszył
w ich stronę.
Biegł nie zważajšc na kłujšce osty i dbła trawy zawzięcie tnšce
bose stopy. Między porosłymi szałwiš pagórkami leżały żółte
łysiny nawianych piasków. Przypadał do każdego pasemka, daremnie wypatrujšc ladu stóp Emilii, wdrapywał się na szczyty wzniesień, próbujšc z ich poziomu ogarnšć wzrokiem jak największš przestrzeń, i cišgle wołał:
- Emii!!... Ee-mi-d!...
Niekiedy był już pewien, że dostrzega jej włosy, jasne i sypkie na
wietrze, lecz zawsze okazywały się tylko złudš, zakwitła kępami
złotych mleczy nadziejš. Mimo to biegł dalej, z chrapliwym
oddechem wspinał się na wzgórza i pędził w dół po ich skłonach,
aż trawy naznaczyły jego bose stopy sokiem zielonych lici.
Zatoczył szeroki kršg wokół miejsca, gdzie leżeli na plaży, lecz
nigdzie nie trafił na lady wiodšce od brzegu do domu. Słańce
prażyło piasek, budzšc drżšce lnienia w kryształkach kwarcu -
nie mógł przeoczyć najdrobniejszego ladu.
wiadomoć, że stało się co nieodwracalnego, dotarła d(r) niego
dopiero wtedy, gdy na karku i nagich udach poczuł lepki dotyk
potu. Osłupiałym wzrokiem patrzył daleko przed siebie. Jeszcze
raz oblizał wargi i teraz nie wiedział już, czy woda w jeziorze
naprawdę była słona, czy też wyczuwał językiem gorycz własnego
potu.
Woda w jeziorze...
Zacisnšł pięci.
Woda w jeziorze...
Przełknšł linę i wydało mu się, że pije wodę: klęczy na
samym brzegu i złożonymi w czarę rękoma zagarnia łamliwe
fale, i nie zważajšc na piasek, łapczywymi haustami, pije wodę.
Wodę z jeziora...
- Tam nigdy oie było wody! - krzyknšł przeraliwie. -
Nigdy, nigdy...
Chciał wołać dalej, bez ustanku, zagłuszajšc szamoczšce się pod
czaszkš myli, lecz wyschłym gardłem targnšł kaszel, więc
tylko cisnšł głowę rękoma i zataczajšc się poszedł w stronę
brzegu.
- Emi, przecież tam nigdy nie było wody - powtórzył szeptem.
Słońce zalniło na wilgotnych kamieniach. Opucił się na kolana i klęczšc na samym brzegu poczšł zagarniać łamliwe fale złożonymi w czarę rękoma i, nie zważajšc na zmšcony piasek, pił wodę. Słodkš, nie znajšcš goryczy soli wodę. Zaspokoiwszy pierwsze pragnienie otarł wargi wierzchem dłoni i podniósł się z klęczek. Głony plusk targnšł nim jak napiętš sprężynš. Zdšżył pochwycić oczyma niknšcš pod powierzchniš wody iskrę rybiej łusiki i półprzeroczystš, ostrš płetwę, gdy ryba uderzeniem ogona rozproszyła odbide samotnego obłoku.
Odgarnšł zlepione potem kosmyki włosów i kładšc chłodnš jeszcze dłoń na rozpalonych skroniach pomylał, że przecież
nie jest sam - w jeziorze były ryby.
Znowu usłyszał plusk, tym razem bliżej. Błysk w powietrzu
i zimna pięć uderzyła go w pier.
Zatoczył się z przestrachu, ale to też była tylko ryba. Upadła aa
piasek plaży i prężšc kolczasty grzbiet rzucała się między kršgłymi
ziarnami otoczaków.
- Biedna - powiedział, jakby mogła go słyszeć i rozumieć.
- Przecież piasek jest dla nas, czemu nie pływasz tam, gdzie
najgłębiej ?
Pochylił się i po kilku nieudanych próbach pochwycił rybę
w ręce. Już chciał cisnšć jš z powrotem do wody, jak najdalej od
brzegu, gdy usłyszał głos.
Ledwie uchwytny szept unosił się w powietrzu, nie dochodzšc
z okrelonego miejsca, lecz włanie spływajšc powietrzem, zewszšd.
Znajomy głos.
"Tu-u-taj... s-sły-sz-ysz ? D-dla-cz-cze-go mil-cz-ysz?... J-jes-stem
t-u-u-taj... Piš-t-ty pa-ar-sek p-po nor-mal-al-nej od Ros-sa d-do-o
ek-lip-ty-fci..."
Pod palcami czuł boczne płetwy i twarde wyrostki skrzeli po
bokach rybiej głowy. Spojrzał na trzymanš w ręku rybę: była
pozbawiona oczu, zamiast ich wyłupiastych renic płaskš głowę
ujmowały dwie zrogowaciałe płytki, spod których wyciekał
zielonkawy luz. Kiedy mimowolnie dotknšł zgrubiałych naroli,
ciecz popłynęła obficiej, zlewajšc boki ryby lepkim osoczem.
Otwarty szeroko, bezzębny pysk poruszał się miarowo, w takt
bełkotliwych słów.
"...Szu-u-kaj... tu-u... P-piš-ity pa-ar-sek... as-s-soc-jac-ja-a
dru-giego ra-mien-ni-ia..."
Przejęty wstrętem odrzucił rybę najdalej jak tylko mógł
i starannie opłukał palce. Na prawym kciuku spostrzegł zielonš
plamkę, druga ledwie znaczyła się na przegubie lewej ręki.
Jego uwagę przycišgnęła zrazu ta na kciuku. Spróbował jš zmyć,
ale uparcie trzymała się naskórka, nie blaknšc nawet.
Podniósł dłoń przed same oczy i stwierdził z przerażeniem,
że zielone znamię rozpełza się wzdłuż zmarszczek skóry,
naciekami zachodzšc pod paznokieć, a całš dłoń powlekajšc
jadowicie zielonkawym nalotem.
- Moje ręce - wykrztusił.
Zaczšł się cofać powoli od brzegu wycišgnšwszy przed siebie, jak najdalej od twarzy, rozcapierzone palce obu ršk. Zieleń objęła nadgarstki, przesuwała się coraz wyżej i nie był to już barwnik, co z wierzchu tylko skaził skórę, lecz zielone tętno krwi, zwojami żył wracajšcej z powrotem do serca.
- Nie-e! - wrzasnšł przeraliwie cienkim głosem i odskoczył od wody.
Jego twarz wykrzywił grymas. Tężejšca w zwierzęcym przerażeniu twarz obrzmiała nagle sinymi fałdami skóry, zwisła ku dołowi, nisko, aż do ziemi. Plamista nied na nagim ciele zeskorupiała chrzęstem chitynowej łuski, wypięła przeciw słońcu kolczasty garb grzbietu. Zataczajšc się na nieporadnych, spiętych błonš łapach biegł wcišż dalej i dalej, aż lad wyryty w piachu przez wlokšcy się za nim jaszczurzy ogon urwał się na kamienistym dnie dawno wyschłego strumienia.
Nie pamiętał, jak długo leżał nieprzytomny, lecz kiedy znowu
otworzył oczy, słońce chyliło się ku zachodowi. Jeszcze zanim je
dostrzegł, długo nie odważał się na otworzenie oczu. Cze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin