Pomiędzy moralnością panów i moralnością wspólnoty
Bożkiem naszego czasu jest wspólnota. Niejako dla zrównoważenia twardości i płytkości naszego życia idea ta zebrała w sobie wszystką słodycz aż do ckliwości, wszelką tkliwość do bezsilności, wszelką ustępliwość aż do braku godności. W jej przejawach, widmach udręczonych serc, w przerażająco surowej formie ujawnia się to, co zostało przysypane. Ogromne ochłodzenie ludzkich relacji przez maszynowe, handlowe, polityczne abstrakcje prowadzi do pojawienia się jego przeciwieństwa w ideale rozpalonej, żarzącej się we wszystkich swych członkach wspólnoty. Wyrachowaniu, brutalnemu robieniu interesów przeciwstawia się obraz szczęścia płynącego ze spontanicznego dawania siebie, pełnemu nieufności rozbiciu na opancerzone państwa — światowe przymierze narodów w celu ustanowienia wiecznego pokoju. Dlatego nie obowiązuje już prawo dystansu, osamotnienie utraciło swój czar. Tendencja niszczenia form i granic wzmacnia jednak dążenie do zniesienia wszelkich różnic. W świadomej rezygnacji z prawa do dystansu między ludźmi w ideale wspólnotowego rozpłynięcia się w poszerzającej się sieci organicznych więzi zagrożony zostaje sam człowiek.
Bożek wspólnoty umacnia swoją siłę przyciągania słabych tego świata — zrozumiały jako ideologia wykluczonych, rozczarowanych i oczekujących, jako ideologia proletariatu, ludzi zubożałych i czującej nadal kajdany młodzieży, usprawiedliwiony jako protest ludzi cierpiących z powodu wielkomiejskiego, zmechanizowanego i wykorzenionego życia. Pod jego hasłem powstały całe armie, a tysiące ludzi było gotowych na śmierć. Dlatego jego władzą nad umysłami bez wahań posługuje się władca, aby swoją pozycję wyjaśnić w kategoriach pożytku społecznego, aby bronić siebie i zarazem stępić podniesioną przeciw niemu broń ludzi ciemiężonych. Wzywany przez obydwie strony zwycięża jednak ponad nimi. Słowo, zagęszczone w widmo, staje się ciałem. Niwelacja rośnie. Ekspansywna siła przechodzi ostatecznie w proces socjalizacji. Każde zwycięstwo nad społeczeństwem jest zwycięstwem Pyrrusowym: Człowiek wielki umiera z powodu swojej wielkości i zostaje wchłonięty przez pospolitość.
Dlaczego? Ponieważ władca czuje w sumieniu coś, czego nie potrafi zinterpretować. Ponieważ on, w którym masa ma możliwość wyższej egzystencji, przestaje być wierny sobie i możliwość tę odczuwa jako zdradę wymagań moralnych. Dlaczego? Ponieważ swoją siłę, pełnię władzy, obfitość środków fizycznych i duchowych — odziedziczonych lub nabytych — swoją witalną i intelektualną przewagę nad innymi widzi przede wszystkim w świetle przygnębiającej winy, niezasłużonego wyróżnienia. Siła, która działa naiwnie jako moc przyrody, nie zadaje pytań. Dlatego nie potrafi odpowiedzieć, jeśli zwrócić się do niej z pytaniem.
Konfrontacja z problemem moralnego usprawiedliwienia stawia siłę pod znakiem zapytania, jej naiwność zostaje zachwiana. Ponieważ interpretacji sumienia, którą masa wykluczonych rozwinęła w opozycyjnej wobec wspólnoty etyce obowiązków, siła nie jest w stanie przeciwstawić interpretacji, która pozostawałaby przynajmniej na tym samym poziomie, pozostaje jej tylko ucieczka w negację moralności. Heroiczny amoralizm i immoralizm stają się ostatecznym narzędziem walki i rozpaczliwym środkiem ratunkowym człowieka szlachetnego, człowieka silnego.
Nietzsche jest jego prorokiem. Ceną za jego odwołanie się do nieograniczonej siły, jego apel do przed- i ponadmoralnych praw życia, było jednak odejście nie tylko od moralności chrześcijańskiej, lecz od moralności jako takiej, od sumienia jako duchowo-psychicznej instancji decydującej o naszym chceniu. W tym wewnętrznym głosie widział przeciwnika bezpośredniej, zdolnej do najwyższej kondensacji witalności; sądził, że odejście od pierwotnej beztroski życia, wsłuchiwanie się w swoje wnętrze przed czynem zagraża bezpośredniości, a nawet ją niszczy. Wielki moralista wbrew woli, apologeta ciała, krwi, rasy, z miłości do ducha nie widział innego sposobu ucieczki od skarłowacenia ducha przez ubóstwienie sumienia oprócz definitywnego zniszczenia samego sumienia. Aby przywrócić człowiekowi możliwość uszlachetnienia, której rzekomo pozbawiła go chrześcijańska moralność niewolników i palaczy opium, Nietzsche zalecał radykalną terapię, która polegała na tym, aby budować wyłącznie na sferze witalnej. Sądził,
że heroiczny powrót do własnych sił popędowych przyniesie oczyszczenie i odrodzenie; po ustąpieniu moralnie skrzywionego chrześcijanina, od którego sprytniejsze okazały się sumienie lub duch masy i etyka afirmacji wspólnoty (w istocie wzajemne zabezpieczenie wszystkich słabych), widział nadchodzący renesans pogaństwa, podstawy wyższego człowieczeństwa.
Nie zapewnimy jednak ludziom czystego sumienia, jeśli im powiemy, że go w ogóle nie potrzebują. Treści sumienia da się zdezawuować, ale samego sumienia zdezawuować się nie da. Być może da się odwieść ludzi od chrześcijaństwa, ale natura ludzka w swoich cechach istotnych jest niezmienna. Czego dokonano? Przez zdemaskowanie sumienia silnemu nie przywrócono wprawdzie pogańskiej, przedludzkiej beztroski, zduszono w nim natomiast wolę użycia broni wyższej, du-] chowej i dlatego potężniejszej od tej, jaką może dysponować natura. Jego naturalistyczna argumentacja musiała ustąpić wobec duchowej argumentacji słabego, gdyż sumienie, któremu odmówiono prawa, miejsca, interpretacji, zaczyna napominać. Heroiczna rezygnacja z sumienia obudziła nieczyste sumienie, wprowadziła chroniczne rozbicie pomiędzy naturalną świadomością siły, twórczą wolą władzy i stłumionym składnikiem moralno--duchowym. Kiedy sama wola usprawiedliwienia została uznana za grzech, człowiek nie mógł już zachować swojej beztroski. Witalność, podniesiona do rangi wyłącznego etosu, straciła tę siłę, z powodu której tak ją wyniesiono. Takie wyróżnienie było śmiertelnym ciosem zadanym jej produktywności,
prawo sfery witalnej mówi bowiem, iż może ona działać tylko niepostrzeżenie. Tylko ten, kto daje się nieść życiu, zachowuje mu jego siłę; ten, kto się na nie ogląda, popada w odrętwienie. Z tego prawa wypływa tragiczność Nietzschego. Jego wspaniałe wołanie o ratunek dla rodzącej się z życia woli mocy zamiast zatrzymać zwyrodnienie, przyśpiesza je; Nietzsche, który tak bardzo pragnął je przekroczyć, daje pretekst dla prymitywizmu i zdziczenia. Nietzsche zakłóca sen świata; dlatego musi zaniknąć to, co jedynie w nim może rozkwitać.
Błąd polega na jednostronnie biologicznym sposobie patrzenia. Dopóki silnego widzimy tylko jako silnego, a słabego tylko jako słabego, nie możemy uniknąć losu nauki Nietzschego. Aby uczestniczyć w grze o człowieka, witalne różnice stopnia i gatunku potrzebują bowiem specyficznej formy uduchowienia. Czyż nie przeżyliśmy, jak deprawujący wpływ nauka o nadczłowieku i proklamacja bestii o jasnych włosach, emancypacja ciała i ubóstwienie siły miały na typ witalności narodu, który słusznie mógł wszystko to odnieść do siebie? Czemuż innemu przypisać to, że Niemcom w przerażającej mierze brakuje przywódców; jeśli nie temu, że w zmaganiu się idei ich warstwa przywódcza nie potrafiła odnieść do siebie nic innego i wyższego niż to, co człowiek duchowy utożsamia ze zdradą idei? Idee, świadomość usprawiedliwiania, stały się dzisiaj monopolem słabości, a to oznacza śmierć człowieka silnego, który nie może się pozbyć swego sumienia i nie potrafi walczyć pod znakiem idealizmu społecznego i wspólnoty.
Kto zatem jest silny, a kto słaby? Podobnie jak nie pomoże nam tu jednostronna teoria ras, odpowiedzi nie udzieli nam też jednostronna teoria klas. Przeciwieństwa tego nie oddają przeciwstawienia: blondyn-brunet, aryjczyk-semita, ludy germańskie, ludy romańskie, Germanie-Słowianie, nie pokrywa się też ono z opozycją przedsiębiorca--robotnik, bourgeois-proletariusz. Silny jest ten, kto panuje nad społeczeństwem dlatego, że je afirmuje; słaby jest ten, kto ucieka przed nim we wspólnotę, gdyż je neguje; silny jest ten, kto nie tylko znosi dystans do ludzi, sztuczność ich form, wyrafinowanie życia, wzmożenie płynących zeń bodźców, nie szuka ich też jako kompensacji swojej witalnej słabości, chętnie pozwalając podporządkować się ich naporowi, a być może w heroicznej rezygnacji niczym miecz wbijając je w swoją! wspólnotową pierś — silny jest ten, kto potwierdza całą złożoną istotę społeczeństwa ze względu na godność każdego człowieka i całości, słaby jest ten, kto rezygnuje z godności ze względu na braterstwo we wspólnocie.
Mówimy tutaj o złożonej istocie społeczeństwa, a nie o jej dzisiejszej czy wczorajszej formie istnienia. Jak krótkowzrocznie, demagogicznie, politycznie stronniczo działają ci teoretycy, którzy wymachując czerwoną chustą dostrzegają w nim jedynie kapitalizm, militaryzm, industrializm. Jak ograniczeni są chwalcy określonej formy państwa, gospodarki, życia, wskrzesiciele wartości patriarchalnych — nie mniej niż apostołowie wywłaszczenia wyzyskiwaczy. Oczywiście, sytuacje są różne. Ale chodzi o coś bardziej elementarnego, co
znajduje swój wyraz we wszystkich tych programach gospodarczych i społecznych — alternatywa: społeczeństwo-wspólnota. To ona, a nie konkretne problemy gospodarcze czy polityczne, jest źródłem podziałów. Różnice w sprawach rozumu, instrumentalnych celów (Zweckmäßigkeiten) można spokojnie przezwyciężyć. Tu jednak jedno przekonanie przeciwstawia się innemu przekonaniu.
Z socjologicznego punktu widzenia trudno jest wskazać ich nosicieli. Nie rozkładają się na określone warstwy, zawody, grupy. Ten, kto sprawuje władzę, nie musi być bezwzględnie silny w naszym sensie, i odwrotnie — ten, kto jest ekonomicznie słaby, nie musi być koniecznie słabym apostołem wspólnoty. Przez szybkie gospodarcze przesuwanie się władzy zdolne do organizowania się klasy społeczne mające możliwość ogłoszenia strajku de facto poszły ku górze, rośnie w siłę zwarta armia przemysłu składająca się z prezesów trustów, syndykatów i pracowników. Jednocześnie wraz ze zmniejszającą się zdolnością do organizacji zwiększa się zagrożenie jednostki, a najsłabszy gospodarczo, politycznie i społecznie jest dzisiaj ten, kto jest sam, co sprawia, że w trudnej sytuacji znajduje się nie proletariat, lecz mali kupcy, ludzie wykonujący wolny zawód, inteligencja. Życiowe ryzyko rośnie w tej mierze, w jakiej zmniejsza się doniosłość dla życia wykonywanego zajęcia, chociaż nie można powiedzieć, że według tego prawa przebiega podział na silnych, którzy społeczeństwo akceptują, i na słabych, którzy je odrzucają. Jest w każdym razie tak, przynajmniej w pewnych granicach, że bezpieczeństwo ekonomiczne oznacza zadowolenie
z czynników je zapewniających, tj. z istniejącej sytuacji. W tym sensie człowiek zagrożony patrzy za-wsze poza teraźniejszość, tęskniąc do złotego wieku lub za powrotem do złotego wieku. Nie jest jednak powiedziane, że ten wytęskniony obraz musi kryć] w sobie coś z istoty wspólnoty. Również zabezpieczony proletariusz, podobnie jak zagrożony mieszczanin, może uwolnić się od nastawienia niejako pokrewnego wyborom jego społecznej natury, może] przyjąć etos wspólnoty lub społeczeństwa, gdyż nie j dotyka to jego interesów. Ludzie silni i słabi w naszym sensie mogą istnieć we wszystkich częściach społecznego organizmu, gdyż istotne cechy społeczeństwa i wspólnoty, które oni uważają za przeciwstawne, mają charakter etyczny, a zatem nie należą, przynajmniej bezpośrednio, do rzeczywistych elementów struktury społecznej. Dlatego rzeczywiście elementarna kwestia jest taka: przeciwstawienie nastawienia społecznego i nastawienia wspólnotowego, etosu, który istotne cechy porządku społecznego określa przez odniesienie do społeczeństwa, i etosu, który istotne cechy porządku społecznego określa przez odniesienie do wspólnoty — lub przynajmniej powinien to czynić.
Mówi się, że Niemcy cierpią z powodu niezrozumienia Bismarcka. Dodajmy jeszcze dwa inne powody cierpień: niezrozumianego Nietzschego i niezrozumianego Marksa. O ile przypadek pierwszego jest trudniejszy przez to, że —jak wyżej wspomnieliśmy — brak zrozumienia i fałszywe zastosowania należą do paradoksalnych konsekwencji jego własnej doktryny, o tyle zrozumieniu drugiego zagraża niebezpieczeństwo ze strony instynktów tych,
do których on sam się zwraca. Nierozwiniętemu intelektowi fabrycznego robotnika nie da się wyjaśnić subtelności gwarantowanego przez rozwój samego procesu produkcji myślowego przechodzenia od własności prywatnej do własności wspólnej w taki sposób, aby nie jawiły mu się jako droga do wyzwolenia od zniewolenia przez maszyny i z szarej codzienności. Jeśli świadoma wrogość Nietzschego wobec społeczeństwa płynęła z arystokratyzmu, to Marks oddziałuje w sposób wrogi wobec społeczeństwa na skutek swego socjalizmu przez mobilizację instynktu mas. Indywidualista znosi społeczeństwo na rzecz wielkiej jednostki, socjalista znosi je na rzecz wspólnoty. Przeciwko odwróceniu doktryny swego przywódcy w sercach jego zwolenników, przeciwko temu sentymentalnemu wyrażeniu społecznoekonomicznego przekonania, nie mógł ani (naturalnie) nie chciał protestować ani socjalizm rewizjonistyczny, ani bolszewicki. Na tym powiązaniu swego rodzaju naukowego dowodu z eschatologicznym przebudzeniem opiera się bowiem atrakcyjność marksizmu. Dwie natury Marksa: ewolucjonisty kierowanego trzeźwą socjologią i rewolucjonisty kierowanego mesjanistycznym patosem, dały mu ogromny wpływ na proletariat przemysłowy, który sam najbardziej cierpi z powodu tego podwójnego charakteru.
W rzeczywistości jest tak, że masy robotnicze, które źle rozumieją i siebie, i Marksa, są zakorzenione przede wszystkim w etosie wspólnoty (o ile w ogóle mają świadomość życia lub do niej aspirują), chociaż ze względu na swoje interesy zawodowe — co właśnie starał się pokazać Marks —
związane są z porządkiem społecznym. Ich przeciwnikiem nie jest przypisany im w teorii jako odwieczny wróg przedsiębiorca, lecz (o ile możliwe jest tu określenie kolektywne) przedstawiciel starszego sposobu życia pozbawiany powoli swej dawnej siły, posiadacz ziemski, oficer, pod pewnymi względami również literat, uczony, artysta. W ich przypadku można mówić o urodzonych indywidualistach, naturach władczych, u nich odnajdujemy coś z Nietzschego.
Widzimy zatem, że społeczeństwo zwalczane jest wspólnie — nie bez nieporozumień i wewnętrznych sprzeczności — przez dwie diametralnie przeciwstawne sobie tezy i bezskutecznie poszukujemy tezy prawdziwie silnej, idei, która byłaby nośnikiem etosu społeczeństwa i go broniła.
O ile doktryna Marksa nie znosi społeczeństwa (czynią to tylko marksistowscy doktrynerzy), lecz stare zastępuje nowym porządkiem — socjalistycznym — to kwestię etosu pozostawia przyszłości, zgodnie ze swoją materialistyczną zasadą, wedle której duch i sposób myślenia zostaną wytworzone przez realne relacje. Ale jej krytyka społeczeństwa kapitalistycznego działa jak wyrok śmierci na każdą formę społeczeństwa, ponieważ składnik rewolucyjno-mesjanistyczny zakłada radykalną zmianę sposobu myślenia. W ramach swojego indywidualistyczno-arystokratycznego etosu władczości Nietzsche wrzuca do jednego worka postawę prowspólnotową (Gemeinschaftsgesinnung) i postawę prospołeczną [Gesellschąftsgesinnung). Walczy ze wspólnym frontem tego, co społeczne, i tego, co kolektywne, nie zwracając specjalnej uwagi na
istotowe różnice. Każde wspólne bycie na tym samym poziomie — wspólnota czy społeczeństwo — jest dla niego wyrazem niewolniczego ducha. A zatem zarówno socjalizm, jak i Nietzsche, nie widzą etosu społeczeństwa.
O tej ideowej sytuacji świadczy najlepiej zachowanie młodzieży. Ilustruje ono i wyostrza to, o czym tu mowa. Młodzież, z natury radykalna, widzi odwieczny konflikt ojca i syna w świetle kontrastu dawnego i nowego porządku społecznego. Awangarda utopii pojmuje odwieczne „in tyrannos” jako wezwanie do walki z panującym w społeczeństwie porządkiem. Niezrozumiały dla ich niezachwianego zaufania, potrzeby miłości i przyjaźni chłód panujący w stosunkach międzyludzkich, wyrachowanie, mizantropia, sceptycyzm uznaje za możliwe do przezwyciężenia symptomy możliwej do przezwycię...
isabela3