Alex Joe - Joe Alex TOM 07 - Piekło jest we mnie.pdf

(430 KB) Pobierz
J OE A LEX
P IEKŁO JEST WE MNIE
M ACIEJ S ŁOMCZYŃSKI
Gdziekolwiek zwrócę lot, tam czekać będzie
Gniew nieskończony, nieskończona rozpacz!
Gdziekolwiek zwrócę lot, tam wszędzie piekło.
Piekło jest we mnie. a na dnie otchłani
Głębsza, ziejąca czeluść się otwarła,
Przy której piekło dręczące jest niebem.
Zmiłuj się wreszcie! Czyż nie ma już miejsca
Dla mej pokuty i dla wybaczenia?
Nie ma, zostało jedynie poddanie
I lęk przed hańbą, która mnie okryje
Wśród duchów w dole…
John Milton, Raj utracony, księga III .
Któż mógł przypuszczać, że ów lot tak się zakończy? Miała to być podróż dla
przyjemności, dwa tygodnie wypoczynku okraszonego skromną, ale mile łechcącą
próżność uroczystością. Tak przynajmniej twierdził wydawca, na którego ręce
przesłano zaproszenie. Utrzymane było ono w niezwykle uprzejmym, niemal
serdecznym tonie i stało w nim, czarno na białym, że Klub Południowoafrykańskich
Miłośników Powieści Kryminalnej będzie zaszczycony, jeśli pan Joe Alex zechce
przybyć do Johannesburga, aby przyjąć doroczną nagrodę Klubu i podzielić się z jego
członkami swymi doświadczeniami pisarskimi, a także — jeśli zechce, oczywiście —
opowiedzieć o swoich planach na przyszłość. Prezydium Klubu będzie szczęśliwe
mogąc pokryć koszty przelotu i pobytu pana Alexa w Johannesburgu, gdzie niżej
podpisani dołożą wszelkich starań, aby zapoznać gościa z miastem i jego pięknymi
okolicami.
Tak, zapewne próżność odegrała pewną rolę w przyjęciu tego zaproszenia, lecz nie
tylko. Działo się to w latach pięćdziesiątych, gdy bardzo młody Joe Alex, wciąż jeszcze
nie dowierzający swej nagłej popularności, gotów był spełnić niejedno życzenie
wydawcy tak szybko i sprawnie wypuszczającego na światło dzienne jego kolejne
książki.
Wszystko to działo się w przededniu rewolucji, jaką spowodowało wprowadzenie
silnika odrzutowego w lotnictwie pasażerskim, i lot z Londynu do Południowej Afryki
trwał przeszło dobę. Lecz minął szybko, równie szybko, jak dwa tygodnie, które po
nim nastąpiły.
I oto Joe znalazł się ponownie w porcie lotniczym Jan Smuts, gotów do odlotu. Był
zmęczony. Przyjęcie pożegnalne ciągnęło się aż do zmroku i trwałoby zapewne
jeszcze, gdyby nie to, że godzina odlotu zbliżała się nieuchronnie i gość musiał opuścić
zebranie.
Ale teraz było już po wszystkim. Joe wszedł do wielkiej oszklonej poczekalni,
wskazał tragarzowi najbliższy stolik i opadł na fotel. Tragarz postawił obie jego
walizki obok fotela, zerknął na banknot trzymany przez Alexa, wyjął mu go delikatnie
z ręki, błysnął nieprawdopodobnie białymi zębami, kontrastującymi z jego czarną
twarzą, zasalutował i odszedł mówiąc, że powróci, kiedy zapowiedzą samolot do
Londynu.
Joe zerknął na zegarek, westchnął i wyciągnął z bocznej kieszeń marynarki lokalną
gazetę, którą kupił przy wejściu. Przez dłuższą chwilę przesuwał wzrokiem po
szpaltach, lecz pomimo rozpaczliwych wysiłków nie znalazł ani jednej wiadomości,
która mogła go zainteresować choćby w najmniejszym stopniu. Przymknął oczy i
westchnął ponownie. Fala zmęczenia powracała, bardziej natrętna niż przed chwilą.
Gdzieś daleko, za rozległą, cicho podzwaniającą taflą olbrzymiej szyby, zajmującej
prawie całą ścianę poczekalni, nierówno grzmiały zapuszczone silniki wielkiego
samolotu pasażerskiego. Noc rozciągnęła się już nad lotniskiem, za szybą migotały
kolorowe światełka, a z lewej strony wpadał wielki blask zapalonych reflektorów na
wieży kontrolnej.
— Za wiele było tego wina… — mruknął Alex cicho. Wydawało mu się, że
przytłumiona wibracja silników wprawia w dygotanie wszystkie komórki znużonego
mózgu. A mózg ten był już dostatecznie udręczony dwoma tygodniami nie
przemijającego upału, setkami zdawkowych rozmów z nieznajomymi ludźmi, a nade
wszystko mowami w czasie dzisiejszego pożegnalnego bankietu.
Na szczęście port lotniczy leżał dostatecznie daleko od miasta i udało mu się pozbyć
wszystkich, którzy chcieli go odprowadzić, niemal wszystkich, gdyż Prezes Klubu
Południowoafrykańskich Miłośników Powieści Kryminalnej odwiózł go wprost z
przyjęcia na lotnisko. Prezes był producentem regionalnych pamiątek,
sprzedawanych przez rozrzuconą po całym kraju gęstą sieć sklepów. W drzwiach
portu lotniczego zdążył jeszcze wsunąć Alexowi pięknie zapakowane pudełeczko i
zniknął, przepraszając, że nie będzie towarzyszył gościowi do chwili odlotu. Wypił
nieco zbyt wiele i chciał powrócić do miasta, zanim ruch samochodowy zmniejszy się.
Prawo w Południowej Afryce było niestety nieubłagane dla niezupełnie trzeźwych
kierowców. Więc niech drogi mister Alex zechce mu wybaczyć…
Joe oczywiście zechciał wybaczyć i uścisnął wylewnie jego rękę, dziękując za
gościnę, a kiedy prezes Klubu zniknął wreszcie, wsunął paczuszkę do kieszeni i ruszył
ku poczekalni. Teraz sięgnął po pudełeczko, rozwinął papier i otworzył je. Wewnątrz
była papierośnica obciągnięta szarą, chropowatą skórą słonia, a na niej wytłoczony
złotymi literami napis: “JOE ALEXOWI — KPAMPK”.
Przez chwilę patrzył ze zdumieniem, nie mogąc pojąć, kim jest ów Kpampk, i
starając się przypomnieć sobie nazwisko prezesa. Nagle spłynęło nań objawienie. Były
to pierwsze litery nazwy Klubu. Obrócił papierośnicę w palcach, pomyślał z żalem o
owym słoniu i wsunął ją do kieszeni.
Podeszła kelnerka, zamówił kawę i coca—colę i z nadzieją zaczął wsłuchiwać się w
słowa, które spłynęły łagodnie z megafonu wypowiadane miękkim, kobiecym głosem.
Ale głos zapowiedział samolot do Cape Town.
Minuty mijały. Kawa nie wróciła umysłowi świeżości, a lodowata coca nie
przyniosła ciału ulgi. Nadal było gorąco, chociaż klimatyzowane wnętrze poczekalni
wydawało się o wiele chłodniejsze niż świat na zewnątrz. Spojrzał na zegarek. Do
odlotu brakowało jeszcze czterdziestu minut, ale kontrola paszportowa i celna w Unii
Południowoafrykańskiej była dość dokładna. Do tego dojść musiał jeszcze czas
potrzebny do zważenia i przetransportowania bagażu podróżnych do samolotu.
Megafon przemówił ponownie. Jeszcze jedna grupka pasażerów uniosła się z miejsc.
Poczekalnia pustoszała. Być może samolot do Londynu był ostatnim startującym tego
wieczora?
Joe ziewnął, zasłaniając usta trzymaną w ręce gazetą.
— Uwaga! — powiedział megafon. — Start samolotu do Nairobi–Addis Abeby–
Kairu–Zurychu i Londynu będzie opóźniony, za co pragniemy przeprosić wszystkich
udających się w tym kierunku. Gdy maszyna będzie gotowa do startu, pasażerowie
zostaną natychmiast powiadomieni. — Głos był beznamiętny, uprzejmy i spokojny.
Alex, który uniósł się nieco, słysząc pierwsze słowa komunikatu, opadł z wolna na
fotel i rozejrzał się leniwie.
Przy najbliższym stoliku, na wprost okna, siedziała zwrócona do niego profilem
młoda, czarnowłosa i bardzo ładna kobieta, ubrana w prześliczny lekki kostium
podróżny, który Alexowi nie spodobał się już na pierwszy rzut oka, tak jak nie
spodobał mu się modny, maleńki czerwony kapelusik nasunięty, nieco na bakier, na
małą kształtną główkę. Kapelusik ten był odrobinę zbyt czerwony, a kostium nieco
zbyt obcisły, jak gdyby właścicielce jego zależało przede wszystkim na niezwłocznym
ukazaniu każdemu, kto zechce spojrzeć, tego, czego dokładne określenie wymaga
zwykle odrobiny wyobraźni. Joe pomyślał w duchu, że nigdy jeszcze nie widział
dziewczyny, która wydawałaby się niemal naga, będąc tak dokładnie zakryta. Przy
fotelu siedzącej, która pięknymi długimi palcami opalonej dłoni przewracała leniwie
kartki kolorowego ilustrowanego magazynu, stała niewielka elegancka walizka z
czerwonej skóry, a Joe, choć przyznał w duchu, że przygląda się nieznajomej zbyt
długo, pomyślał, że czerwona walizka także nie może uchodzić za przedmiot
odwracający uwagę od swej właścicielki. Obok walizki spoczywał potężny jak
sarkofag, okuty kufer–szafa, którego przewóz samolotem musiał kosztować co
najmniej tyle, ile przewóz pasażera. Na kufrze leżała parasolka, cienka i lśniąca jak
szpada. Przyglądając się czerwonym pantofelkom Alex zastanawiał się przez chwilę,
jaki może być zawód tej dziewczyny. Było w niej coś, co już na pierwszy rzut oka
Zgłoś jeśli naruszono regulamin