Aldridge Ray - Stalowe psy.doc

(225 KB) Pobierz

 

Ray Aldridge

 

STALOWE PSY

(Steel dogs)

 

przeł. Arkadiusz Nakoniecznik

rys. Piotr Łukaszewski

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Stłoczony wraz z koniem i psami Aandred czekał w śluzie wyjściowej. Wypełniające ciasną przestrzeń powietrze było gęste od zapachu smarów, ozonu i cieczy hydraulicznej. Psy skakały z podnieceniem a ich zderzające się, metalowe ciała wydawały ogłuszający, dźwięczny odgłos.

— Spokojnie, szczeniaczki — powiedział Aandred, nadając swemu szorstkiemu głosowi łagodne brzmienie. Wiem, wiem... Droam jest dzisiaj trochę bardziej powolna, niż zazwyczaj, ale już zaraz, za chwilę...

Psy uspokoiły się, sygnalizując swoje zniecierpliwienie jedynie nerwowymi poruszeniami i stłumionym skomleniem.

Aandred otworzył pokrywę zainstalowanej w jego przedramieniu tablicy kontrolnej i przyjrzał się wskaźnikom; wszystkie jarzyły się spokojną zielenią, z wyjątkiem jednego, migoczącego od czasu do czasu pomarańczowym blaskiem, który sygnalizował uszkodzenie przetwornika węchowego Umber. Nic tak poważnego, żeby ją zostawić, pomyślał. Umber była słodkim i ani odrobinę nie zawistnym szczeniakiem; nie opuściłaby stada nawet wtedy, gdyby nos zupełnie ją zawiódł.

— Jesteś gotów, Myśliwcze? — zapytała Droam korzystając z bezpośredniego połączenia.

Aandred nienawidził rozlegającego się w jego głowie głosu; był to nieproszony intruz, przypominający mu o tym, że on, Aandred, stanowi własność zamku. Dzisiaj głos był jakby odrobinę mniej obłudny, niż zazwyczaj i Aandred odniósł wrażenie, że słyszy w nim nutę obawy. To dobrze, pomyślał. Cierp, potworze. Ale na głos powiedział tylko jedno słowo:

— Tak.

Wspiął się na grzbiet konia, pięknie uformowany z czarnej stali i usadowił w siodle, podłączając kable i zapinając zatrzaski. Psy szarpnęły się niecierpliwie, a rumak przeraźliwie zarżał. Aandred nachylił się do przodu i uderzył go pięścią w głowę; posypały się iskry, lecz koń umilkł.

— Dureń! — mruknął Aandred. Wierzchowiec bez wątpienia stanowił Przywołanie bardzo szlachetnego zwierzęcia, ale nawet gdyby miał go dosiadać każdej nocy przez następnych siedemset lat, nie zdołałby go polubić. I nawzajem zresztą; w porównaniu z psami koń był zbyt głupi albo zbyt zarozumiały, żeby ukształtował się miedzy nimi taki związek.

Płonące nad zwieńczeniem bramy światło zmieniło swą barwę na pomarańczową, a następnie na zieloną. Wrota otworzyły się z hukiem i ujadające donośnie psy wysypały się w wygwieżdżoną ciemność, uderzając o siebie z trzaskiem metalowymi bokami. Rozpoczęło się Polowanie. Przez kilka pierwszych chwil hałas był wręcz ogłuszający, ale niemal natychmiast stado wypadło na porośnięty trawą trakt prowadzący w dół, do Zielonych Równin. Aandred zerknął za siebie, na Droam; sylwetka ogromnego zamku odcinała się nieprzeniknioną czernią od wysypanego gwiazdami nieba, a tysiące wież i wieżyczek przypominały kolce na grzbiecie rozwścieczonego jeżozwierza. Nienawiść, jaką odczuwał Aandred była tak wielka, że przez moment czerwona mgła zmąciła ostrość jego widzenia, ale natychmiast otrząsnął się, wyprostował w siodle i skoncentrował całą uwagę na Polowaniu.

Nie lubił swego konia, ale za to wprost uwielbiał na nim jeździć. Śmierć i Przywołanie, które nastąpiły przed siedmiuset laty, znacznie ograniczyły repertuar dostępnych dla niego rozrywek, zaś czas zmniejszył atrakcyjność większości spośród tych, które pozostały, ale ta jedna nic nie straciła ze swojego uroku. Szalony galop pod czarnym niebem w towarzystwie stada ujadających psów, chłodny wiatr rozwiewający metalowe pasemka jego włosów i wydymający obszerny płaszcz, umykająca spod kopyt ziemia... Tak, to nadal było dobre. Roześmiałby się. na głos, gdyby nie to, że jego śmiech przypominał szalony ryk, jakiego należało oczekiwać od Mistrza Polowania. Nie sprawiał mu już przyjemności.

W jego głowie ponownie rozległ się. głos Droam:

— Jedź na nawietrzną plaże, Aandred. Troll mówił, że właśnie tam wylądowali.

Aandred dotknął lekko łeku siodła i Crimson, przewodnik stada, skręcił na ścieżkę prowadzącą nad brzeg morza. Ścieżka wiodła w poprzek stromego urwiska, niknąc często w zdradliwych rozpadlinach, ale stado nic sobie z nich nie robiło, przeskakując je, mogłoby się wydawać, niemal od niechcenia. Aandred rozkoszował się niebezpieczeństwem; gdyby koń popełnił chociaż jeden błąd, runęliby w dół, na sterczące zwody, ostre skały. Wysokość była wystarczająca, by upadku nie wytrzymało nawet jego zbudowane ze stali ciało. Krzyknął z dziką radością, lecz natychmiast pomyślał o psach i radość znikneła, ustępując miejsca obawie. Dotknął ponownie łeku i Crimson zwolnił, biegnąc znacznie ostrożniej.

— Dobry piesek — szepnął Aandred.

Kiedy dotarli do twardego piasku u podnóża zbocza, ponownie pozwolił psom rozwinąć większą prędkość, a one zareagowały pełnym zapału ujadaniem. Polowanie pognało wąską plażą na północ; nad Morzem Wyspowym pojawiła się czerwona tarcza księżyca.

Droam odezwała się. znowu w chwili, gdy udało mu się niemal zapomnieć o celu wyprawy.

— Oto, co masz zrobić, Aandred — powiedział zamek. — Zabijesz wszystkich z wyjątkiem jednego, którego przywieziesz, żebym mogła go przesłuchać.

Zmarszczył brwi.

— Jaką mają broń? — zapytał, myśląc przede wszystkim o psach; zastanowiło go, dlaczego nie spytał o to wcześniej. Zbyt długo jestem martwy, przemknęło mu przez myśl.

— Nic, czego mógłbyś się obawiać. Ani miotaczy energii, ani materiałów wybuchowych. Nie mieli nawet czasu, żeby wykopać doły i zastawić pułapki. To prosta sprawa, ale byłoby dobrze, gdybyś nie popełnił żadnego błędu

Aandred zacisnął chromowane zęby. Nawet po tylu latach arogancja Droam wciąż jeszcze wprawiała go we wściekłość. Było to godne uwagi zjawisko, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, jak bardzo osłabły w nim wszelkie inne uczucia. Mimo to postąpił zgodnie z jej sugestią, wyciszając szczekanie stada i ustawiając urządzenia sterujące koniem tak, żeby biegł na tłumiących wszelkie odgłosy, powietrznych poduszkach. Po chwili już nic nie zakłócało nocnej ciszy.

Kiedy dotarli do miejsca, w którym zwierzyna wyszła z morza na ląd, psy otoczyły podstawy urwiska niczym spieniona, stalowa fala. Wkrótce odnalazły grotę, w której była ukryta łódź i wyciągnęły ją na zewnątrz, wściekle gryząc i szarpiąc; po chwili z łódki pozostała jedynie sterta drzazg. Aandred poczuł coś w rodzaju żalu. W czasach, kiedy jeszcze był człowiekiem, bardzo lubił wszelkie łódki, a ta wydawała się bardzo zwinna i starannie wykonana.

Psy chwyciły trop i popędziły plażą aż do miejsca, w którym niewielki wodospad rozbryzgiwał się w gałęziach martwego jałowca. Tutaj w urwisko wrzynała się wąska, sięgająca w głąb lądu zatoka. Psy wskoczyły do  wody i popłynęły w tamtym kierunku, a w ich ślady, odbiwszy się z całej siły od brzegu zadnimi nogami, poszedł także niosący na swym grzbiecie Aandreda wierzchowiec.

W skrytej między stromymi ścianami zatoce panowała niemal zupełna ciemność, więc Aandred przełączył swoje oczy na podczerwień. Psy zamieniły się w soczyście czerwone, unoszące się w czerni plamy, za którymi ciągnęły się rozmazane, jaskrawe plamy odrzutu. Jeszcze raz zastanowił się nad otrzymanymi rozkazami; kiedy dopadną zdobyczy musi działać bardzo szybko, bo inaczej Droam nie otrzyma swojego więźnia. Psy były aż nazbyt gorliwe — często łamały zęby na stalowych bokach Przywołanych jeleni, stanowiących ich tradycyjną zdobycz. W porównaniu z tym i kości, i ciało były bardzo, ale to bardzo miękkie.

Dotarli do końca zatoki i wypadli na rozległe wrzosowisko. Przed nimi, w odległości jakiejś ćwierć mili, majaczył skraj Lasu Dimlorn.

Aandred ponownie nieco zmniejszył szybkość psów, jednocześnie zwiększając prędkość konia. Kiedy zrównał się z Crimsonem, zerknął w bok na przodownika stada. Crimson odpowiedział mu spojrzeniem wybałuszonych, zdziwionych ślepi.

— Przepraszam, piesku — wyszeptał Aandred. — Tylko ten jeden raz.

Kiedy dopadł skraju lasu, miał nad psami około pięćdziesięciu metrów przewagi. Popędził przed siebie majaczącą w mroku ścieżką i po kilku sekundach dotarł do polany, na której rozłożyła się obozem zdobycz. Gdy przedzierał się z impetem przez porastające skraj polany krzewy dzikiej róży, około pół tuzina Zbieraczy zerwało się na nogi, wpatrując się w miejsce, z którego dochodził hałas. Wszyscy z wyjątkiem jednego, który stał na straży na środku polany, skryli się pod zwieszającymi się nisko gałęziami wierzby. Strażnik — wysoki, szczupły  mężczyzna — wymierzył w Aandreda kuszę i strzelił.

Pocisk zrykoszetował od jego policzka i zniknął w zaroślach. Aandred ryknął z bólu; strzała pozostawiła w metalu ledwie dostrzegalną rysę, ale akurat to miejsce było gęsto usiane końcówkami pseudonerwów. Wrażenie było takie, jakby ktoś oddarł mu cały policzek. Ścisnął lekko cugle i skierował konia prosto na strzelca.

Kiedy przejechał, ze strażnika pozostały jedynie krwawe, rozwleczone strzępy.

Pozostali reagowali zdumiewająco wolno: trzech usiłowało odpełznąć między drzewa, dwóch stało bez ruchu z ogłupiałymi minami i tylko jeden, kobieta ubrana w postrzępione łachmany, ruszyła naprzód, wymachując w kierunku Aandreda czymś w rodzaju krótkiej pałki. Ponieważ znajdowała się w najdogodniejszym miejscu, skręcił w jej stronę. Pałka ześlizgnęła się nieszkodliwie po grzbiecie konia a w następnej chwili Aandred zgarnął ją ramieniem, zaś koń z potwornym trzaskiem uderzył w pień wierzby. Zaczął natychmiast wierzgać i stawać dęba, by uwolnić się spomiędzy gałęzi, miażdżąc przy okazji pod kopytami dwóch kolejnych Zbieraczy.

Na polanie, wciąż nie wydając żadnego odgłosu, pojawiły się psy. Koń ponownie wierzgnął, zaskoczony ich widokiem i Aandred o mało nie upuścił kobiety na ziemie, miedzy wyszczerzone paszcze. Wiła się rozpaczliwie i kopała, ale gdy jego metalowe dłonie zacisnęły się nieco mocniej, wydała zduszony okrzyk i zwisła bezwładnie.

— Dobrze — szepnął, wycofując wierzchowca spomiędzy resztek drzewa. — Droam nie mówiła, że masz być zdrowa, tylko żywa.

Psy wkrótce odnalazły pozostałych Zbieraczy i w ciemności rozległy się krótkotrwałe, przeraźliwe krzyki. Zwierzęta niebawem wróciły na polanę, unosząc ku gwiazdom zbroczone czarną krwią pyski.

Koń nadal tańczył niespokojnie, wdeptując w ziemie rozbryźnięte resztki wartownika, a z piersi kobiety wyrwał się niespodziewanie pojedynczy, urwany w połowie szloch. Aandred po raz drugi zdzielił rumaka w głowę.

— Przeklęte bydle — mruknął, po czym skierował wierzchowca z powrotem miedzy drzewa Lasu Dimlorn, pozostawiając krwawe pobojowisko do sprzątnięcia trollom; minęło wiele lat, odkąd po raz ostatni miały okazje urządzić ucztę z ludzkiego mięsa. Co prawda teraz nie było gości, którzy mogliby przybyć na poczęstunek, ale trolle z pewnością będą zadowolone, a może nawet wdzięczne.

Nie zależało mu na ich wdzięczności. Spośród wszystkich Przywołanych, którzy stanowili załogę Zamku Droam, właśnie trolle poddały się do końca władzy.

Dotarłszy do wrzosowiska skręcił na ścieżkę prowadzącą grzbietem urwiska. Psy, teraz już całkowicie odprężone, poszczekiwały na siebie i próbowały się bawić. Ich radość sprawiała mu duże zadowolenie. Na chwile ściągnął cugle, by spojrzeć na bajkowy pawilon, wzniesiony na usytuowanej w odległości stu metrów od brzegu platformie, którą łączył z lądem ażurowy, delikatny most. Wzdłuż całej jego długości płoneły różnokolorowe światełka, tworząc bardzo ładny efekt. Gdzieś w głębi czarnej, falującej wody krył się morski troll, który spostrzegł przybijających w swojej łodzi Zbieraczy.

Przewieszona przez siodło kobieta poruszyła się. Aandred zauważył, że pod jej łachmanami kryje się szczupła, sprężysta kibić. Wciąż jeszcze nie odezwała się ani słowem. Zastanawiał się, czy w ogóle potrafi mówić; nawet jeżeli tak, to z pewnością przede wszystkim zaczęłaby go wyzywać. Wzruszył ramionami i popuścił cugli.

Kiedy Polowanie dotarło do podnóża wysokiego, porośniętego trawą wzgórza, na którym wznosił się Zamek Droam, kobieta nadal milczała. Brama otwarła się, zanim przed nią stanęli i psy popędziły na wyścigi do środka, a za nimi, znacznie bardziej dostojnie, potruchtał obarczony większym niż zwykle ciężarem koń. Kobieta wybrała akurat ten moment, żeby wznowić swoją rozpaczliwą szarpaninę, ale Aandred potrząsnął nią i znowu straciła przytomność. Poczuł lekki niepokój; Droam nie omieszka go surowo ukarać, jeśli więzień umrze, zanim zostanie poddany przesłuchaniu.

A potem przez chwile wydawało mu się, że widzi to, co widziała ta kobieta, gdy zbliżali się do mrocznej, zębatej paszczy Droam, otwartej tylko po to, by się zaraz za nimi zamknąć. Potrząsnął głową. Co za głupoty, pomyślał. Chyba pomału ramoleje. Możliwe, że pewnego dnia jednak wreszcie się zużyje.

Psy szły za nim, kiedy niósł ją do sali audiencyjnej. Droam z pewnością wolałaby, żeby zostały w swoich zagrodach; zabrał je częściowo po to, żeby jej dokuczyć, ale przede wszystkim dlatego, że i tak spędzały zbyt dużo czasu w zamknięciu. Bardzo lubiły mu wszędzie towarzyszyć, a poza tym były bardzo dobrze wychowane — nie istniała najmniejsza obawa, że zabrudzą lśniące korytarze albo że przestraszą któregoś z gości. Ostatni goście wyjechali z Droam ponad czterysta lat temu.

Natomiast z pewnością mogły przestraszyć zamieszkujących zamek Przywołanych, lecz tym Aandred zupełnie się nie przejmował.

Mięśnie kobiety były napięte, ale mimo to w dalszym ciągu nie otwierała oczu.

— Dlaczego nie chcesz patrzeć? — zapytał ją. — To chyba lepiej, niż umierać w ciemności?

Otworzyła oczy, duże, zielone, płonące gniewem i rozpaczą, i Aandred pożałował, że w ogóle się odezwał. Ogarnęło go dziwne, nieprzyjemne uczucie. Zatrzymał się raptownie. Co to mogło być? Nie doświadczał go tak długo, że teraz nie potrafił go nawet rozpoznać. Poczucie winy? Współczucie? Brednie, pomyślał i ruszył dalej.

Na drugim podeście szerokich schodów prowadzących ze Srebrnej Sali Balowej do komnaty audiencyjnej spotkał Merma, Króla Trolli.

Merm przywarł plecami do wykonanej z rubinowego szkła ściany i spoglądał z niepokojem na psy. Miał on szczególnie szkaradne ciało — niskie, kwadratowe, o skórze z pokrytego naroślami, szarozielonego plastiku, spiczastej głowie i ziemistej twarzy. Usta były duże, obwisłe i krwistoczerwone, a oczy, których spojrzenie utkwiło w niesionym przez Aandreda ciężarze, szkliste i załzawione.

— Gotowa na stosik, co? — zagadnął.

Aandred poczuł do niego jeszcze większe niż zwykle obrzydzenie, ale zdusił w sobie odpowiedź. To nie miało sensu; Merm był taki, jaki był.

Troll wykonał taki ruch, jakby chciał podążyć za nim, lecz psy, wyczuwając nieprzyjazne nastawienie swego pana wyszczerzyły na niego kły. Merm odwrócił się, ale dopiero wtedy, gdy Aandred zobaczył malującą się na jego twarzy nienawiść.

Wszyscy nienawidzimy się nawzajem, pomyślał. Właściwie, co w tym dziwnego? Każdy z nas w zupełności na to zasługuje.

U szczytu schodów zastąpiły mu drogę trzy elfy. Ich ciała wydawały się być wyciosane ze szlachetnych kamieni; były przezroczyste, ale dzikie jakimś zmyślnym sztuczkom skrywały znajdujące się w środku mechanizmy, jarząc się padającym na nie z żyrandoli światłem. Błyszczały jak zimne, ekstrawaganckie klejnoty i właśnie za takie się uważały. Mimo takiego, a nie innego wyglądu ich skóra była miękka i ciepła w dotyku. Aandred wiedział o tym, ponieważ dotykał ich więcej razy, niż potrafił spamiętać. W nagrodę za sprawne działanie Droam pozwalała swym narzędziom na pewne przyjemności.

— Spójrzcie! — zawołała Ametyst, wyciągając smukły, elegancki palec. — Prawdziwa kobieta? Gdzie ją znalazłeś? Co z nią zrobisz? Czy Droam wie o tym? Och, ty obrzydliwcze!

— Tylko bądź ostrożny, Aandred! — zawtórowała jej Cytrynina. — Twój przyrząd może zardzewieć, jeśli nie będziesz uważał, gdzie go wsadzasz! A potem nie zapomnij przyjść do mnie. Mam dla ciebie śliczną oliwiareczkę; wiesz, gdzie.

Granat była najmniej frywolna ze wszystkich trzech.

— Odrażające — powiedziała, po czym zbliżyła się, odgarnęła na bok długie, czarne włosy Zbieraczki i przyjrzała się pobladłej twarzy. — Chociaż, nawet wcale nie jest brzydka. Kiedy Droam już z nią skończy, daj ją nam na jakiś czas, zanim oddasz ją trollom. Ubierzemy ją jak gościa i obsłużymy najlepiej, jak potrafimy. To będzie zabawne, przypomnieć sobie dawne czasy, kiedy jeszcze Droam była w modzie. — Jej ciemna, piękna twarz płoneła pożądaniem zbyt starym, by kiedykolwiek mogło zostać zaspokojone.

Aandred minął je nie odzywając się ani słowem, choć psy nie omieszkały posłać im kilku warknięć. Wchodząc przez wielkie, ciężkie drzwi z wypolerowanego metalu do sali audiencyjnej usłyszał jeszcze za sobą śmiech elfów, przypominający mrożący krew w żyłach dźwięk srebrnych dzwonków.

Na środku wysokiej, wąskiej komnaty jarzył się w podłodze okrągły otwór — główny splot logiczny Droam. Po drugiej stronie sali, miedzy dwoma bajecznie kolorowymi oknami, stał na podwyższeniu pokryty grubą warstwą kurzu i pajęczyn tron, zajmowany przez Króla Podziemi. Spośród wszystkich znajdujących się w zamku ciał tylko to jedno nie było zamieszkane przez żadnego Przywołanego, stanowiąc zewnętrzną powlokę dla samej Droam. W dawnych czasach zajmowała je każdego wieczoru i schodziła do sali bankietowej, gdzie biesiadowała ze swymi najważniejszymi gośćmi, troszcząc się o to, żeby każdy z nich był w pełni zadowolony i tym samym przyczyniając się do ugruntowania znakomitej reputacji zamku. Teraz jednak nie miała już żadnego powodu, żeby używać ciała, wiec Aandred zdziwił się widząc, że mimo to wstaje ono z miejsca i schodzi z podwyższenia. Uaktywnione mikropola błyskawicznie oczyściły je z patyny czasu.

Ciału nadano kształt boga elfów i stanowiło ono najpiękniejszy przedmiot w całym zamku. Miało srebrną, olśniewającą skórę o lekko złotym połysku i wspaniały strój, wykonany z szarego jedwabiu i białego płótna, obrębiony przepysznym, szkarłatnym futrem wydry morskiej. Jego oczy były z karmazynowych kamieni, a rysy doskonałej twarzy wykrzywione w grymasie lekkiego zniecierpliwienia:

— Czy musisz wszędzie wlec ze sobą te swoje zwierzaki? — Głos był słodki i delikatny.

— Nie robią nic złego.

Defensywny ton, jakim to powiedział, budził w nim obrzydzenie, ale Droam mogła w każdej chwili ukarać swoje sługi bólem tak okropnym jak nic, czego Aandred zaznał jako człowiek.

— Być może, ale rozpraszają mnie tym bezustannym węszeniem i drapaniem. Wyprowadź je, ale najpierw oddaj mi więźnia. Kiedy wrócisz, przystąpimy do dzieła.

Piękne ciało wzięło kobietę na ręce; szeroko otwartymi oczyma przypatrywała się dwóm niesamowitym postaciom. Aandred odwrócił się t gwizdnął na psy. Kiedy wyszły za nim nakazał im gestem, żeby się położyły.

— Zostańcie tutaj — polecił, po czym wrócił do komnaty, zamykając za sobą ciężkie drzwi.

Idąc w kierunku tronu zerknął w głąb splotu logicznego; pod splątaną powierzchnią makromolekuł, zawierających w swoich zwojach całą inteligencje Droam, kłębiło się gorące światło. Przez chwile pomyślał o tym, jak dobrze by było mieć w tej chwili w dłoniach małą bombę zapalającą, ale natychmiast odegnał te myśl; czcze marzenia nie miały żadnego sensu.

Kiedy znalazł się u podwyższenia, spojrzał w piękne, lśniące srebrem rysy, poczuł nagle ogromną wdzięczność za to, że jego własne zamarły w wyrazie szaleńczego entuzjazmu. Gdyby Droam kiedykolwiek odgadła jego mordercze zamiary, nie omieszkałaby się w okropny sposób zemścić.

— Przynieś sondę — poleciła. Zbieraczka czyniła rozpaczliwe wysiłki, żeby się wyrwać, ale Droam nie zwracała na to najmniejszej uwagi.

Aandred wydobył sondę zza zasłony ze srebrnej koronki. Urządzenie było pokryte kurzem, ale ożyło natychmiast, gdy tylko uniósł pokrywę tablicy kontrolnej. Czarna powierzchnia rozjarzyła się setkami światełek, wizjer sygnalizował, że znajduje się w pełni gotowości, a zaopatrzone w klamry i uchwyty krzesło otworzyło się automatycznie, gotowe na przyjęcie kobiety. Wiła się i szlochała, ale z jej ust nie wyrwało się ani jedno słowo prośby. Aandred pomógł Droam przypiąć ją do krzesła, po czym odstąpił krok wstecz i pogrążył się we wspomnieniach, podczas gdy ona zajęła się ustawianiem i dostrajaniem maszyny.

W dawnych czasach zdarzało się nieraz, że jakiś gość usiłował opuścić wyspę bez uregulowania rachunku. Jeżeli nie był to nikt ważny ani wpływowy, Droam polecała wówczas Aandredowi przyprowadzić go do tej komnaty, gdzie za pomocą sondy starała się uzyskać informacje o finansowych zasobach klienta i w ten sposób zapewnić pokrycie kosztów. Wówczas jeszcze Aandred żywił złudne przeświadczenie, że jego Przywołanie służy jakimś sensownym celom. Jakiż byłem głupi, pomyślał. Trup to trup.

Oczy kobiety przybrały wyraz rozmarzenia, a napięte rysy jej twarzy wyraźnie się rozluźniły. Wizjer wypełnił się ciemnymi kształtami, zaś z emfamanatora popłynęły wydobyte z zakamarków pamięci wspomnienia, sącząc się bezpośrednio do umysłu Aandreda.

...hałas na skraju lasu. Rozlega się donośny trzask, a potem pojawia się jakaś niesamowita postać, zbyt okropna, by ją od razu rozpoznać. Jakby gigantyczny człowiek na ogromnym, czarnym koniu... Oczy konia: żółte płomienie. Jebaum strzela z kuszy, a potwór wydaje ogłuszający ryk i rozrywa go na strzępy. Zabić, zabić, zabić to i monstrum, oczy zalewa czerwona wściekłość. Uderzenie, zawieszenie w powietrzu, jeszcze straszniejszy widok: coś jakby żywe, błyszczące metalem szkielety psów gnające na oślep przez polaną z wyszczerzonymi kłami i płonącymi jasno ślepiami...

Aandred odwrócił się, a Droam wydała zniecierpliwiony odgłos i dotknęła manipulatorów na tablicy.

— To bardzo efektowne, Myśliwcze — powiedziała — ale akurat w tej chwili zupełnie dla mnie nieprzydatne.

Ciemne kształty zafalowały i znikły, ustępując miejsca innym.

...ciepły, słodki zapach piersi Matki. Obraz tak pełen złocistego światła i płynnej, zmieniającej się ostrości, że z całą pewnością widziany oczami bardzo małego dziecka. Pieszczota Matczynej dłoni, delikatny szept, dotknięcie ciepłego promienia słońca, radosny śmiech...

Droam spróbowała jeszcze raz. ..letnia noc, ciężka od zapachu morza. Pogrążona w ciemności plaża i płonące w oddali, świąteczne ognie. Ucieczka przez białe wydmy przed Mondeaux. dotyk jego dłoni, kiedy ją złapał, stwardniałych od sieci i delikatnych, gdy trzyma ją w objęciach. Jego oddech, pachnący winem i pożądaniem. Bicie serca, kiedy kładzie ją na swoim podartym płaszczu i płomień dotyku, który czuje na całym ciele...

Aandred nie miał serca, które mogłoby walić jak młot, ale był świadom wzbierającego gdzieś w jego głębi ogromnego uczucia próbującego za wszelką cenę wydostać się na powierzchnię. Zamknął oczy, zacisnął z całej siły pieści i czekał, aż minie to niezwykłe zjawisko. Droam niczego nie zauważyła. Wydawało się, że na pięknej masce pojawił się grymas zniechęcenia.

— To na nic... Od razu wpadam w najgłębsze pokłady pamięci. Nic świeżego, z wyjątkiem jej pojmania. Co się z nią dzieje?

Aandred spojrzał na Droam.

— To istotnie ciekawe — zauważył z powściągliwym zdziwieniem. — zaczekaj, mam pewien pomysł, możliwe, że głupi; czy nie może to mieć coś wspólnego z tym, że przed godziną na jej oczach zamordowałem jej sześciu przyjaciół?

Droam zmierzyła go przeciągłym, chłodnym spojrzeniem.

— W niebezpieczny sposób wykorzystujesz swoje poczucie humoru, Myśliwcze.

Zdziwienie znikneło, pozostawiając po sobie tylko zmęczenie.

— Przepraszam.

— Ale, rzecz jasna, masz racje. Potrzebuje czasu, żeby dojść do równowagi. powierzam ją twojej opiece; oczyść ją z pasożytów, nakarm, napój i pilnuj, żeby nie spotkało ją nic złego.

— A gdzie mam ją trzymać? Nie lepiej oddać ją pod opiekę kogoś spośród tych, którzy mają doświadczenie w zajmowaniu się gośćmi? Zdaje się, że miała na to ochotę Granat.

Natychmiast pożałował swoich słów, przypomniawszy sobie wyraz jej twarzy.

Na szczęście Droam odrzuciła jego sugestie. — Zabierz ją do psiarni; chyba znajdzie się tam jakiś wolny wybieg? Zaś co do Granat i innych członków załogi... Wydaje mi się, że przez te lata bezczynności zrobili się jacyś dziwni. Niewykluczone, że gdy znowu staniemy się popularni, będę musiała wymienić ich na nowych Przywołanych. Poza tym, ta Zbieraczka jest więźniem, a nie gościem.

Ciało Droam zamarło w bezruchu a piękne oczy straciły swój blask. Aandred podniósł nieprzytomne ciało kobiety z krzesła sondy; jej głowa opadła do tyłu, ręce zwisały bezwładnie, zaś na wpół rozchylone usta miały niebieskawy odcień. Z niewyjaśnionych przyczyn ogarnął go nagle strach, czy aby nie umarła — dla niektórych gości przesłuchanie kończyło się właśnie w ten sposób. Jednak kiedy nachylił się nad nią poczuł na swoim zranionym policzku ciepło oddechu, a na szyi, tuż przy obojczyku dostrzegł delikatne pulsowanie. Uspokoiwszy się wyszedł do czekających na niego psów.

 

Psiarnia. składała się z jednego dużego, wspólnego wybiegu i wielu małych, indywidualnych, usytuowanych wzdłuż dłuższej ściany; w krótszej znajdowały się drzwi prowadzące do niewielkiego, surowego pokoju Aandreda. Niczym nie ozdobione, granitowe ściany były pozbawione okien, ale umieszczone w suficie lampy dawały wystarczająco dużo światła. W kącie stał duży stół warsztatowy i szafka ze sprzętem diagnostycznym.

Wniósł kobietę do pokoju i ułożył ją w ściennej niszy, w której przesypiał okresy nieaktywności, a następnie zamknął psy w ich pomieszczeniach i zaczął się zastanawiać.

Jak ją wykąpać? W części zamku przeznaczonej dla załogi nie znajdowały się żadne udogodnienia dla ludzi; on sam spłucze brud i kurz ze swojej powłoki spryskując się zawierającym smar rozpuszczalnikiem. Najchętniej w ogóle by jej nie dotykał, ale rozkazy Droam były wyraźne.

Wreszcie zaniósł ją na pietra, gdzie niegdyś mieszkały żywe prostytutki, przeznaczone dla tych gości, którym religijne nakazy lub przesądy nie pozwalały kopulować z Przywołanymi. Dziwki znikneły przed czterystu laty, ale z kranów wciąż ciekła czysta woda i odżywcza zupa.

Położył ją na łożu ze śliskiego plastiku i zdjął z niej poszarpany strój. Zwrócił uwagę, że skóra, z której go wykonano była doskonale wyprawiona, co świadczyło o sporym zaawansowaniu technologicznym, ale mimo to wrzucił go do zsypu na odpadki.

Kiedy była już naga przyglądał się jej tak długo, aż nasycił swoją ciekawość. Kiedy po raz ostatni widział prawdziwą kobietę? Nie potrafił sobie przypomnieć. Była wysoka, miała niewielkie piersi i długie, umięśnione uda. Jej ciało, rzecz jasna, było dalekie od doskonałości: na boku widniały stare, srebrzyste blizny, być może pozo. stałość po pazurach jakiejś dzikiej bestii. Jej jasna skóra była gładka, choć oczywiście nie tak, jak ciała mieszkających w zamku Przywołanych kobiet. W miejscach, gdzie chwyciły ją ręce Aandreda widniały siniaki i zadrapania. Włosy... Włosy musiały być wspaniałe, choć teraz przypominały skołtunioną gęstwinę, zasłaniającą jej twarz. Nachylił się i rozgarnął je palcami, szukając pasożytów, ale ku swemu zdziwieniu żadnych nie znalazł.

Obmył ją gąbką nasączoną płynem dezynfekującym, a następnie starannie wytarł. To dziwne, ale rola służącego, którą narzuciła mu Droam nie sprawiała mu przykrości. Dotykanie ciała żywej kobiety wywoływa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin