Jude Deveraux - Miranda.pdf

(554 KB) Pobierz
Microsoft Word - Jude Deveraux - Miranda
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Jude Deveraux
Miranda
1
Kentucky- paŸdziernik 1784
Wozy, grupki ludzi i konie otaczał las. Cztery pojazdy stały z boku, czêœciowo rozebrane do
naprawy. W pobli¿u spokojnie pasły siê woły. Dwa wozy, niegdyœ całkiem eleganckie, teraz ledwie
trzymały siê na wysokich kołach. Zmêczone kobiety przygotowywały kolacjê; mê¿czyŸni zajmowali
siê koñmi. W zasiêgu wzroku dorosłych bawiła siê grupka dzieci.
- Nie macie pojêcia, jak siê cieszê, ¿e wreszcie uciekliœmy od tego upału. Tylko morza mi brakuje. -
Pani Watson podniosła siê, rozmasowuj¹c plecy obolałe z powodu zaawansowanej ci¹¿y. Dziecko
miało wkrótce siê urodziæ.
- Gdzie jest Linnet, Mirando? - zapytała jej towarzyszka siedz¹ca po przeciwnej stronie ogniska.
- Znowu bawi siê z dzieæmi. - Głos drobnej kobiety miał mocny, angielski akcent, tak ró¿ny od
niewyraŸnej wymowy innych podró¿nych.
- Tak, teraz widzê. - Pani Watson osłoniła oczy przed ostrym blaskiem zachodz¹cego słoñca. -
Gdyby ci serce nie podpowiedziało, pewnie nie potrafiłabyœ odró¿niæ jej od dzieci. - Patrzyła na
dziewczynê, która mimo skoñczonych dwudziestu lat nie była wy¿sza od otaczaj¹cej j¹ dziatwy.
LuŸna suknia okrywała jej drobn¹ figurê; to właœnie z powodu figury Linnet najstarszy syn pani
Watson tak czêsto zagl¹dał do wozu Trierów. - Wiesz, Mirando, powinniœcie z Amosem
porozmawiaæ z Linnet. Czas, by zainteresowała siê jakimœ chłopcem, zamiast odbieraæ kawalerów
innym dziewczynom. Miranda Tyler uœmiechnêła siê.
- Mo¿esz spróbowaæ, ale Linnet ma na ten temat własne zdanie. Poza tym, szczerze mówi¹c, nie
jestem pewna, czy chłopcy s¹ doœæ doroœli, by wzi¹æ na siebie tak¹ odpowiedzialnoœæ.
Pani Watson odwróciła wzrok i zachichotała nieco za¿enowana.
- Obawiam siê, ¿e masz racjê. Nie ¿eby coœ z ni¹ było nie w porz¹dku, jest z pewnoœci¹ œliczna, ale
tak dziwnie patrzy na mê¿czyzn, tak im siê przygl¹da, jakby potrafiła nad nimi panowaæ. Mogê
przysi¹œæ na chwilê? Krzy¿ mi chyba zaraz pêknie.
- Oczywiœcie, Ellen. Amos wystawił dla mnie stołek.
Kobieta ciê¿ko usiadła, szeroko rozstawiaj¹c nogi, by zachowaæ równowagê.
- Co to ja mówiłam? - Nie zauwa¿yła lub tylko udała, ¿e nie widzi grymasu na twarzy Mirandy. -A
tak, mówiłam, ¿e Linnet denerwuje mê¿czyzn. Próbowałam z ni¹ rozmawiaæ, wytłumaczyæ jej, ¿e
mê¿czyŸni lubi¹ siê czuæ wa¿ni. Popatrz na Prudie James.
Miranda usłuchała, po czym zajêła siê garnkiem z fasol¹.
- Nie ma chwili, by nie było przy niej chłopców -ci¹gnêła Ellen. - A przecie¿ nie patrzy tak na mê¿-
czyzn jak Linnet. Pamiêtasz, jak w zeszłym tygodniu Prudie została uk¹szona przez osê? Od razu
podbiegło do mej czterech chłopców.
Miranda Wer popatrzyła na polanê, gdzie bawiła siê jej córka, i uœmiechnêła siê ciepło. Przypomnia-
ło jej siê coœ innego. Kiedyœ mały Parker sam wyszedł z obozu, to właœnie Linnet odnalazła go, a
potem, ryzykuj¹c własne ¿ycie, zniosła go ze stromej skały. Pani Watson mo¿e sobie zachowaæ
wszystkie Prudie dla siebie.
- Oczywiœcie nie chcê mówiæ Ÿle o Linnet, jest bardzo uczynna, tylko... tylko... chciałabym j¹
widzieæ szczêœliw¹ z mê¿czyzn¹ u boku.
- Jestem ci wdziêczna za zainteresowanie, Ellen, ale te¿ wiem, ¿e Linnet kiedyœ znajdzie sobie
mê¿a, takiego, jakiego sama bêdzie chciała. Przepraszam ciê teraz na chwilê.
Jedynym ostrze¿eniem był urwany nagle skowyt psa, ale nikt tego nie usłyszał, poniewa¿ dzieci
hałasowały, czekaj¹c niecierpliwie, a¿ siê oka¿e, w czyje rêce trafi naparstek.
Indianie dawno ju¿ zrozumieli, jak¹ przewagê daje im atak z zaskoczenia, gdy zmêczeni ludzie nie
s¹ doœæ ostro¿ni. Stra¿nicy okazali siê słab¹ przeszkod¹ -wystarczył szybki ruch no¿a, by podci¹æ
im gardła. Pozostawały tylko kobiety i dzieci. Indianom najbardziej zale¿ało na dzieciach, tote¿
wysłali dwóch młodych œmiałków, by je ujêli i zwi¹zali.
Linnet, podobnie jak pozostali, stała niczym sparali¿owana. Odwróciła siê gwałtownie, słysz¹c czyjœ
stłumiony okrzyk, i zobaczyła Prudie James opadaj¹c¹ na stertê ciał. Ludzie rozbiegli siê usiłuj¹c
bezskutecznie uciec Indianom - wydawało siê, ¿e s¹ wszêdzie.
Linnet zobaczyła, ¿e jej matka daje krok do przodu. Córka wyci¹gnêła rêce i zaczêła biec w jej
kierunku. Jeœli tylko jej dosiêgnie, chwyci j¹ w ramiona, wszystko bêdzie w porz¹dku.
- Mamo! - krzyknêła.
142908304.002.png
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Coœ uderzyło j¹ w stopê i upadła na ziemiê pozbawiona tchu.
Oszołomiona starała siê oprzytomnieæ, ale oddech nie wracał. Zamrugała, gdy wszystko przed jej
oczyma zaczêło siê rozmywaæ. Nagle poczuła w ustach krew. Widocznie podczas upadku przygryzła
wargê. Zobaczyła matkê le¿¹c¹ nieruchomo na ziemi tu¿ obok ogniska, przy pani Watson. Gdyby
nie powiêkszaj¹ca siê z ka¿d¹ chwil¹ kału¿a gêstej, czerwonej krwi, mo¿na by pomyœleæ, ¿e siê
zdrzemnêły.
- Linnet! Linnet! - Usłyszała krzyki, a jakaœ silna dłoñ poderwała j¹ brutalnie z ziemi i poci¹gnêła w
stronê dzieci. Podbiegł do niej mały Ulysses Johnson, obj¹ł j¹ za nogi i z dr¿eniem wtulił mokr¹ od
łez twarz w jej sukniê. Odci¹gn¹ł go któryœ z Indian. Gdy chłopiec upadł, Indianin złapał go tak
mocno za ramiê, ¿e mały wrzasn¹ł z bólu.
- Nie! - krzyknêła Linnet. Podbiegła do dziecka, uklêkła i otarła jego twarz. - Chyba chc¹ nas ze
sob¹ zabraæ. Musisz byæ dzielny, Uly. Niezale¿nie od tego, co siê jeszcze zdarzy, bêdziemy razem.
Nie s¹dzê, by nas chcieli skrzywdziæ, jeœli bêdziemy posłuszni. Rozumiesz, Uly?
- Tak - odpowiedział poœpiesznie. - Moja mama...
- Wiem... - Jakiœ Indianin popchn¹ł j¹, chwycił za włosy i skrêcił je sznurem. Starała siê nie patrzeæ
na rzeŸ dokonuj¹c¹ siê obok, na ciało matki, nie myœleæ o ojcu, który jeszcze przed chwil¹ pełnił
stra¿. Wpatrywała siê w szóstkê dzieci przed sob¹.
W ci¹gu tych kilku minut ich ¿ycie siê zmieniło. Patsy Gallagher upadła, poci¹gaj¹c za sob¹ małego
Uly. Krzyknêła, gdy Indianin szarpn¹ł rzemienie, którymi skrêpowano jej rêce. Ulysses znów siê
rozpłakał.
Pozostałe dzieci patrzyły oniemiałe na Indian podpalaj¹cych wozy i na walaj¹ce siê wokół krwawe
szcz¹tki swoich rodziców.
Linnet zaczêła œpiewaæ. Z pocz¹tku cicho, potem coraz głoœniej, a¿ przył¹czyły siê do niej kolejno
wszystkie dzieci.
Panie, opoko i twierdzo moja, i mój wybawco,
Bo¿e mój, obrono, której ufam,
tarczo moja i rogu zbawienia mojego, wie¿o moja!*
Ruszyli niezdarnie powi¹zani ze sob¹ sztywn¹ lin¹, potykaj¹c siê, i upadaj¹c co chwila, powoli
zanurzyli siê w las.
Linnet trzymała w ramionach Ulyssesa. Był tak wyczerpany, ¿e trudno byłoby orzec, czy œpi, czy
stracił przytomnoœæ. Szli ju¿ od trzech dni, niewiele odpoczywaj¹c i jedz¹c. Dwoje mniejszych dzieci
było ju¿ u kresu sił i Linnet udało siê przekonaæ jednego z przywódców Indian, by pozwolił jej nieœæ
chłopca na plecach. Poruszyła stopami, czuj¹c liczne skaleczenia i pêcherze. Była głodna, ale oddała
połowê swego placka Ulyssesowi, który mimo to płakał z głodu. Pogłaskała go po głowie i
stwierdziła, ¿e chłopiec ma gor¹czkê.
Indian było piêciu. Piêciu pewnych siebie mê¿czyzn, którzy przyzwyczajeni byli braæ to, czego chc¹.
Gdy Linnet zwolniła krok, wzi¹wszy na plecy piêcioletniego chłopca, zaczêli j¹ poganiaæ,
poszturchiwaæ. Była teraz zbyt zmêczona i obolała, by spaæ.
Gdy jeden z Indian odwrócił ku niej głowê, szybko zamknêła oczy. Ju¿ kilka razy zauwa¿yła, ¿e
mówi¹ o niej i nad czymœ siê zastanawiaj¹.
Nie rozjaœniło siê jeszcze na dobre, gdy siedmiu małych jeñców zostało poderwanych na nogi i
zmuszonych do podjêcia wêdrówki. Przed zachodem słoñca Indianie poprowadzili ich do strumienia
i wepchnêli do wody.
- Bojê siê, Linnet. Nie lubiê wody - powiedział Uly.
- Bêdê go niosła. - Linnet wyjaœniła gestem swoje słowa.
Mê¿czyzna trzymaj¹cy koniec liny odci¹ł rzemieñ i Uly wdrapał siê na plecy Linnet.
Inne dzieci były ju¿ na drugim brzegu, gdy Linnet poœliznêła siê i wpadła do wody. Lina ł¹cz¹ca j¹ z
reszt¹ została natychmiast przeciêta - Indianie nie chcieli ryzykowaæ utraty reszty wiêŸniów, gdyby
któreœ dziecko utonêło. Linnet z trudem wyci¹gnêła szamoc¹cego siê Ulyssesa na brzeg, po czym
upadła bez sił na ziemiê.
- Linnet! O co im chodzi? - zapytała Patsy Gallagher. Linnet zauwa¿yła, ¿e dwaj z mê¿czyzn
wskazuj¹ j¹ palcem gestykuluj¹c ¿ywo. Wezwali swego przywódcê, a gdy ten na ni¹ popatrzył, na
jego twarzy malował siê gniew. Wci¹¿ jeszcze oszołomiona szamotanin¹ w wodzie, dopiero po
chwili zdała sobie sprawê, ¿e pokazuj¹ sobie jej piersi. Mokre ubranie przylgnêło do ciała, ukazuj¹c
pełny biust dojrzałej kobiety Skrzy¿owała ramiona, by siê zasłoniæ.
- Linnet! -krzyknêła przeraŸliwie Patsy, gdy jeden z Indian przyskoczył do le¿¹cej.
Zakryła dłoñmi twarz, by osłoniæ siê przed pierwszym ciosem, ale nie udało jej siê unikn¹æ kopniêæ
w ¿ebra. Gdy dosiêgły jej kolejne razy, zwinêła siê w kłêbek, nie mog¹c wytrzymaæ bólu.
Indianie krzyczeli coœ do niej gniewnie, a jakaœ rêka siêgnêła do jej obolałych pleców. Mê¿czyzna
szarpn¹ł sukniê, odsłaniaj¹c jej ciało. To, co zobaczył, jeszcze tylko podsyciło jego gniew. Zacisn¹ł
piêœæ i uderzył dziewczynê w twarz. Straciła przytomnoœæ.
142908304.003.png
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Linnet! ObudŸ siê!
Uchyliła powieki, zastanawiaj¹c siê, gdzie jest.
- Linnet, zajmê siê tob¹. Usi¹dŸ i włó¿ to. Koszula Johnniego.
- Patsy? - wyszeptała.
- Och, Linnet! Tak okropnie wygl¹dasz! Masz cał¹ twarz w siñcach i... - Poci¹gnêła nosem i
pomogła Linnet usi¹œæ, by wło¿yæ na ni¹ szorstk¹ lnian¹ koszulê. - Linnet, powiedz coœ. Jak siê
czujesz?
- Chyba nieŸle. Pozwolili ci tu przyjœæ? Myœlałam, ¿e mnie zostawi¹. Bardzo byli Ÿli?
- Johnnie i ja domyœliliœmy siê, ¿e pocz¹tkowo wziêli ciê za dziecko, a gdy odkryli, ¿e nie...
- Ale dlaczego pozwolili ci do mnie przyjϾ?
- Nie wiem, ale gdyby nie ty, nie prze¿ylibyœmy tego wszystkiego. Mo¿e Indianie te¿ o tym wiedz¹.
Och, Linnet, tak siê bojê. - Zarzuciła rêce na szyjê Linnet, która a¿ zagryzła zêby, ¿eby nie płakaæ z
bólu.
- Ja te¿ siê bojê - wyszeptała.
- Ty?! Ty siê nigdy nie boisz. Johnnie mówi, ¿e jesteœ najodwa¿niejsza na całym œwiecie.
Uœmiechnêła siê do dziewczynki mimo bólu, jaki jej to sprawiło.
- Mo¿e wygl¹dam na odwa¿n¹, ale wewn¹trz trzêsê siê jak galareta.
- Ja te¿.
Patsy pomogła Linnet wróciæ do obozu Indian. Wszystkie dzieci powitały je bladymi uœmiechami, po
raz pierwszy wyzwalaj¹c siê spod obezwładniaj¹cego uczucia strachu.
Rankiem nastêpnego dnia dotarli do wiêkszego obozowiska Indian. Brudne, obdarte kobiety podbie-
gły, by powitaæ mê¿czyzn i przyjrzeæ siê dzieciom. Przywódca Indian popchn¹ł Linnet w kierunku
grupy kobiet, wskazuj¹c gestem rêki swoj¹ i jej pierœ.
Jedna z kobiet krzyknêła i szarpnêła koszulê Linnet, która skuliła siê i zakryła piersi rêkoma. Wtedy
kobiety rozeœmiały siê. Gdy podniosła wzrok, stwierdziła, ¿e dzieci zostały gdzieœ odprowadzone.
Ruszyła ku nim, słysz¹c ich płacz pełen przera¿enia, ale kobiety nie pozwoliły jej na to - œmiały siê i
popychały j¹. Jedna z nich chwyciła j¹ za warkocze.
Indianin znów coœ powiedział, a kobiety odsunêły siê, mamrocz¹c coœ z cicha. Jedna z nich
popchnêła Linnet i dziewczyna zrozumiała, ¿e ma wpełzn¹æ do prostego szałasu z gałêzi i trawy.
Wewn¹trz nie dało siê stan¹æ; było tam miejsce najwy¿ej dla dwóch le¿¹cych osób. Do szałasu
weszła Indianka z glinian¹ misk¹.
Z naczynia bił paskudny zapach zjełczałego tłuszczu. Indianka zaczêła wcieraæ papkê w twarz,
włosy i górn¹ czêœæ ciała Linnet, która starała siê siedzieæ nieruchomo i nie płakaæ, gdy rêce kobiety
dotykały szczególnie bolesnych siñców.
Potem zostawiono j¹ sam¹. Słyszała nieprzytomne okrzyki mê¿czyzn œwiêtuj¹cych zwyciêstwo.
Proszê, wypij to. - Jakaœ silna rêka podparła Linnet, a do jej ust przyciœniêto metalowy kubek. - Nie
za szybko, bo siê zakrztusisz.
Kilkakrotnie zamrugała powiekami, dopiero teraz uœwiadomiwszy sobie, ¿e spała. Szerokie ramiona
mê¿czyzny wydawały siê rozsadzaæ szałas. Blask œwiatła z zewn¹trz wydobył blady refleks na
naszyjniku z koœci otaczaj¹cym szyjê mê¿czyzny. Był prawie nagi. Poło¿ył j¹ na ziemi, po czym
uniósł jej rêce, obejrzał dokładnie i zacz¹ł wcieraæ balsam w skaleczenia.
- Teraz widzê, dlaczego wziêli ciê za dziecko - powiedział cichym, głêbokim głosem.
- Mówisz po angielsku - odparła Linnet; mówiła dziwnie miêkko, z wyraŸnym akcentem.
Uniósł brwi.
- Nie tak jak ty, ale od biedy ujdê za Anglika.
- Widziałam ciê. Myœlałam, ¿e jesteœ Indianinem, ale to nieprawda. Masz chyba niebieskie oczy?
Popatrzył na ni¹ zaskoczony, podziwiaj¹c jej spokój.
- Gdzie s¹ dzieci? Dlaczego w ogóle tu jesteœmy? Oni... zabili naszych.
Na moment odwrócił wzrok, staraj¹c siê ukryæ grymas. Był zaskoczony, ¿e ona w takiej sytuacji
martwi siê o innych.
- To grupa renegatów, wyrzutków z ró¿nych plemion. Porywaj¹ dzieci i odsprzedaj¹ tym, którzy
stracili własne potomstwo. Myœleli, ¿e jesteœ dzieckiem i nie byli zachwyceni, gdy odkryli, ¿e tak nie
jest. -Jego wzrok powêdrował do jej piersi. Na Szalonym NiedŸwiedziu jej dojrzałoœæ wywarła du¿e
wra¿enie.
- Co... oni teraz z nami zrobi¹?
Przygl¹dał siê jej uwa¿nie. Jego niebieskie oczy nabrały ciemniejszego odcienia.
- Dzieæmi siê zajm¹, ale ty...
Linnet z trudem przełknêła œlinê i popatrzyła mu prosto w oczy.
- Chcê znaæ prawdê.
- Mê¿czyŸni graj¹ teraz o ciebie. Potem... ~ O mnie? Mam poœlubiæ któregoœ z nich?
Jego głos był miêkki.
142908304.004.png
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Nie. Nie myœl¹ o mał¿eñstwie.
- Ach! -Jej wargi zaczêły dr¿eæ i zagryzła je, staraj¹c siê uspokoiæ. - Po co tu przyszedłeœ?
- Moja babka pochodziła z plemienia Shawnee. Jeden z tych mê¿czyzn to mój kuzyn. Toleruj¹ moj¹
obecnoœæ, ale to wszystko. Byłem na północy, na polowaniu.
- Nie s¹dzê, byœ mógł coœ dla nas zrobiæ.
- Obawiam siê, ¿e nie. Muszê ju¿ iœæ. Chcesz jeszcze wody?
Potrz¹snêła głow¹.
- Dziêkujê, panie...
- Mac. - WyraŸnie chciał ju¿ iœæ. Ta dziewczyna była taka młoda i tak bardzo została pobita.
- Dziêkujê, panie Mac.
- Wystarczy: Mac.
- Mac? Czy to twoje imiê czy nazwisko?
Zachłysn¹ł siê ze zdumienia.
- Co?
- Czy Mac to twoje imiê czy nazwisko?
Wci¹¿ był zdumiony.
- Jesteœ niezwykle dociekliwa. A có¿ to za ró¿nica, u diabła?
Zamrugała powiekami, jakby siê miała rozpłakaæ z powodu jego ostrych słów.
Pokrêcił głow¹.
- Nazywam siê Devon Macalister, ale zawsze wołano na mnie Mac.
- Dziêkujê za wodê i dotrzymanie mi towarzystwa, panie Macalister.
- Nie panie Macalister, tylko po prostu Mac! - Ta dziewczyna zaczynała go złoœciæ. - Słuchaj, nie
miałem zamiaru... - Urwał, słysz¹c kroki na zewn¹trz.
- Musisz iœæ - szepnêła. - Nie spodoba im siê, ¿e tu jesteœ.
Popatrzył na ni¹ zdziwiony i wyszedł.
Mac szedł sam przez las. To najdziwniejsza dziewczyna, jak¹ kiedykolwiek spotkał, i mimo tego, co
mówił o niej Szalony NiedŸwiedŸ, myœlał o niej jak o dziewczynce. Indianie mówili o jej odwadze, i
o tym, ¿e przez wiêksz¹ czêœæ drogi niosła na plecach dziecko. Mac widział tego chłopca i wiedział,
¿e to spory ciê¿ar.
Jaka ona spokojna! Ostatnim razem, gdy widział dziewczynê w podobnej sytuacji, branka
histeryzowała. Te¿ chciał jej pomóc, ale krzyczała tak głoœno, ¿e ledwie zdołał uciec nie zauwa¿ony.
Nie chciał nawet myœleæ o tym, do czego zdolni byli jego towarzysze, gdy sobie łyknêli whiskey.
Ostatnia ofiara wykrwawiła siê na œmieræ.
Pomyœlał o kobiecie, która tak cierpliwie czekała w szałasie. Zamiast krzyczeæ, wypytywała go o
innych i dziêkowała mu, jak gdyby siedzieli w gustownym saloniku jakiejœ bogatej damy.
Przypomniał sobie jej du¿e, błyszcz¹ce oczy, i zastanawiał siê, jakiego mog¹ byæ koloru.
Przypomniał sobie, jak trzymał jej drobn¹ dłoñ. A niech to! Westchn¹ł z rezygnacj¹. Sam wydałby
na siebie wyrok.
Gdy ponownie wszedł do szałasu, znów j¹ zobaczył. Siedziała spokojnie, z rêkoma zło¿onymi na
kolanach.
- No proszê, panie Macalister. Nie spodziewałam siê ponownie pana zobaczyæ.
Uœmiechn¹ł siê, odsłaniaj¹c białe zêby i skin¹ł głow¹.
- Powiedz mi, umiesz czytaæ?
- Ale¿ tak.
- Czy jeœli ciê st¹d zabiorê, nauczysz mnie czytaæ? ~ Oczywiœcie - odparła szeptem; tylko dr¿enie
głosu było oznak¹ jej przera¿enia. Podziwiał j¹ coraz bardziej.
- Dobrze. Staraj siê teraz uspokoiæ. To mi zajmie trochê czasu, a i tak nie wiem, czy uda mi siê
wygraæ.
- Wygraæ? Co chcesz przez to powiedzieæ?
- Po prostu mi zaufaj. Postaraj siê zasn¹æ. Do rana nic siê nie wydarzy. A jutro siedŸ cicho i zaufaj
mi.
- Zrobisz to?
- Zrobiê, panie Macalister.
- Nie mów do mnie „panie Macalister"!
Uœmiechnêła siê słabo.
- Zaufam ci... Devonie.
Ju¿ miał zaprotestowaæ, ale pomyœlał, ¿e to bezcelowe.
- Chyba mi siê to tylko œni i wkrótce siê obudzê. Jesteœ najbardziej upart¹ kobiet¹, jak¹
kiedykolwiek spotkałem. - Popatrzył na ni¹ raz jeszcze i wyszedł.
Linnet nie mogła spaæ. Zd¹¿yła ju¿ pogodziæ siê z losem, niezale¿nie od tego, co jej przyniesie, a
teraz ten mê¿czyzna rozbudził w niej nadziejê. Niemal ¿ałowała, ¿e tak siê stało. Przedtem było
142908304.005.png
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
łatwiej. Nadszedł poranek; jakaœ Indianka weszła do szałasu i ruchem głowy kazała jej wyjœæ. Kilka
razy j¹ popchnêła.
Na zewn¹trz czekała inna kobieta. Œmiała siê, a gdy Linnet siê zachwiała, uderzyła j¹. Zaci¹gniêto
j¹ pod drzewo i przywi¹zano do pnia. Nigdzie nie było œladu dzieci.
Podeszło do niej dwóch Indian w przepaskach biodrowych; ich ciała były natarte oliw¹. Przygl¹dała
siê wy¿szemu, po raz pierwszy widz¹c Devona w całej okazałoœci. St¹pał pewnie, jakby był
przekonany o swej wa¿noœci. Pod ciemn¹ skór¹ grały mocne miêœnie.
Devon natomiast przygl¹dał siê kobiecie, dla której ryzykował ¿ycie, i nie był zachwycony.
Delikatne rysy zacierał spuchniêty policzek, pod oczyma widniały ciemne plamy, a jej skóra i włosy
œmierdziały zjełczałym sadłem niedŸwiedzim. Ale patrz¹ce na niego oczy były przedziwnie czyste i
miały kolor mahoniu.
Zanim zdołał jej dosiêgn¹æ, jedna z kobiet zdarła z mej koszulê, odsłaniaj¹c piersi. Dziewczyna
pochyliła siê, chc¹c zasłoniæ siê choæ trochê. Wiedziała, ¿e stoi przed ni¹ Devon i starała siê patrzeæ
mu w oczy. Starała siê, mimo ¿e stoj¹ca obok kobieta œmiała siê wskazuj¹c j¹ palcem.
Zobaczyła, ¿e Devon skin¹ł głow¹ w stronê kobiety i przeniósł wzrok na Linnet. Natychmiast
poczuła przypływ siły. Miała wra¿enie, ¿e to on jej w tym pomógł.
- Nie bój siê - powiedział, kład¹c rêkê na jej plecach. - Indianie ju¿ opowiadaj¹ sobie o twojej
odwadze. - Przesun¹ł rêk¹ po jej ramieniu i niespodziewanie chwycił dłoni¹ jej pierœ, a ona,
przera¿ona, bała siê odetchn¹æ. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy.
Zdj¹ł rêkê z jej ciała i uœmiechn¹ł siê.
- Mam nadziejê, ¿e na co dzieñ myjesz siê dokładniej. Nie wydaje mi siê, bym mógł wytrzymaæ z
nauczycielem, który pachnie tak jak ty.
Udało jej siê uœmiechn¹æ blado, ale uczucie, jakiego doznała, czuj¹c jego dłoñ na swoim ciele,
zaskoczyło j¹ równie mocno, jak jego gest.
Zasłonił jej piersi skrawkiem koszuli i skin¹ł do Indianki, po czym odszedł, by doł¹czyæ do grupy
mê¿czyzn. Kobieta zaskrzeczała coœ, wskazuj¹c na Linnet i Indianina, ale jego oczy były pełne
złoœci. Splun¹ł na ziemiê u stóp Linnet i odwrócił siê do niej plecami.
Linnet nie była pewna, co zdarzy siê dalej, do chwili, gdy mê¿czyŸni stanêli naprzeciw siebie na
trawiastej polanie tu¿ przed ni¹. Do ich stóp przywi¹zany był kawał rzemienia, by nie mogli siê od
siebie odsun¹æ dalej ni¿ na jard. Linnet gwałtownie złapała Powietrze, gdy podano im no¿e.
Kr¹¿yli przez chwilê przyczajeni. Nagle w słoñcu błysnêło ostrze, gdy Indianin zadał pierwszy cios.
ranił Devona i rozci¹ł mu ramiê do łokcia. Nie zwa¿aj¹c na ranê, Devon walczył dalej i po chwili wbił
nó¿ w brzuch przeciwnika.
Linnet podziwiała zwierzêc¹ niemal zrêcznoœæ i siłê mê¿czyzny, który ryzykował dla niej ¿ycie. Nie
był ani białym, ani Indianinem; miał w sobie spryt i wspaniał¹ umiejêtnoœæ walki.
Devon ci¹ł przeciwnika przez ramiê, siêgaj¹c szyi; z jego lewej rêki wci¹¿ płynêła na trawê krew.
Indianin natarł, a Devon uskoczył, cofaj¹c gwałtownie stopê. Zwarli siê w trawie, tocz¹c siê raz w
jedn¹, raz w drug¹ stronê. Przylgnêli do siebie tak mocno, ¿e trudno było dostrzec no¿e miêdzy
ciałami. De-von znalazł siê na spodzie i wtedy nagle znieruchomieli.
W obozie zapanowała cisza, nawet otaczaj¹cy ich las zamarł. Wszystko było nienaturalnie ciche i
nieruchome. Linnet nie œmiała odetchn¹æ; odnosiła wra¿enie, ¿e jej serce tak¿e stanêło.
Indianin poruszył siê, a ona wyczuła ulgê stoj¹cej obok Indianki. Wydawało jej siê, ¿e minêły całe
wieki, zanim ciało Indianina odsłoniło Devona i dopiero po chwili Linnet zdała sobie sprawê z tego,
¿e to Devon zrzucił z siebie pozbawione ¿ycia ciało przeciwnika. Patrzyła z niedowierzaniem, jak jej
wybawca przecina rzemieñ i podchodzi do niej. Uwolnił j¹ z wiêzów.
- IdŸ za mn¹ - nakazał jej powa¿nym, nie znosz¹cym sprzeciwu tonem.
Zebrała na piersi strzêpy koszuli i ruszyła za nim, z trudem dotrzymuj¹c mu kroku. Niemal wrzucił
j¹ na siodło masywnego gniadosza i wskoczył na niego płynnym ruchem. Jedn¹ rêk¹ chwycił
wodze, druga obj¹ł j¹ w pasie. Przyjrzała siê jego ranie na ramieniu, stwierdzaj¹c z ulg¹, ¿e nie jest
głêboka.
Jechali tak szybko, jak tylko był w stanie biec koñ nios¹cy na grzbiecie dwie osoby. Linnet starała
siê siedzieæ mo¿liwie prosto, nie chc¹c byæ dodatkowym j ciê¿arem dla swego wybawcy. Dotarli do
strumienia, gdy było ju¿ dobrze po południu, i w koñcu zatrzymali siê. Zdj¹ł j¹ z konia i postawił na
ziemi. Linnet prze wi¹zała siê resztkami koszuli.
- Myœlisz, ¿e za nami jad¹?
Pochylił siê nad strumieniem i ochlapał zranione ramiê wod¹.
- Nie jestem pewien, ale wolałbym nie ryzykowaæ. Nie s¹ tacy jak inne plemiona, nie znaj¹ honoru.
Gdyby ten układ zawarł ktoœ z Shawnee, na pewno dotrzymałby go. Ale nie oni. W ka¿dym razie nie
jestem tego pewien.
142908304.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin