Dopuszczalne ryzyko.pdf

(666 KB) Pobierz
ROBIN COOK
ROBIN COOK
DOPUSZCZALNE
RYZYKO
(Przełożyła MARTA LEWANDOWSKA)
Biochemik Edward Armstrong prowadzi badania nad lekiem antydepresyjnym. Po
dobrze rokujących eksperymentach na zwierzętach postanawia przetestować środek
na sobie i współpracownikach. Próby wypadają pomyślnie, ale niektórzy żalą się
na chwilowe zaniki pamięci, a wkrótce potem w pobliżu laboratorium zostają
odnalezione ciała zmasakrowanych zwierząt. Dziewczyna Armstronga zaczyna
podejrzewać, że lek wywołuje zaskakujące i niezwykle niebezpieczne skutki...
Dla Jean -
"gwiazdy przewodniej"
Diabeł przybierać umie postać miłą...
William Shakespeare, Hamlet
(Z przekładu Macieja Słomczyńskiego)
PROLOG
SOBOTA, 6 LUTEGO 1692
Ponaglana przenikliwym zimnem, Mercy Griggs śmignęła klacz batem przez zad.
Koń przyśpieszył i sanie pomknęły lekko po ubitym śniegu. Mercy wtuliła się w
wysoki kołnierz swojej foczej szuby i splotła dłonie w mufce, daremnie
próbując ukryć się przed lodowatym powietrzem.
Dzień był bezwietrzny, przejrzysty, blady. Słońce musiało się przedzierać ze
swojego dorocznego wygnania na południową trajektorię, by oświetlić śnieżny
pejzaż zamknięty w żelaznym uścisku okrutnej zimy Nowej Anglii. Już w południe
od pni bezlistnych drzew wyciągały się ku północy długie liliowe cienie.
Zastygłe kłęby dymu wisiały nieruchomo nad kominami porozrzucanych z rzadka
farm, jakby zamarzły na lodowato błękitnym polarnym niebie.
Mercy była w drodze już prawie pół godziny. Ze swojego domu u stóp Leach Hill
na Royal Side wyruszyła Ipswich Road na południe. Przejechała mosty na Frost
Fish River, Crane River i Cow House River i właśnie dotarła do Northfields,
dzielnicy miasta Salem. Od środka miasta dzieliło ją już tylko niespełna dwa i
pół kilometra.
Ale Mercy nie jechała do miasta. Gdy minęła farmę Jacoba, zobaczyła cel swojej
podróży. Był to dom Ronalda Stewarta, zamożnego kupca i armatora. W ten dzień
tak mroźny od własnego ciepłego kominka odciągnęła Mercy sąsiedzka troska ze
sporą przymieszką ciekawości. Obejście Stewartów stało się bowiem od pewnego
czasu kolebką niezmiernie interesujących plotek.
Mercy zatrzymała klacz przed domostwem i zlustrowała je wzrokiem. Świadczyło
bez wątpienia o kupieckich zdolnościach pana Stewarta. Była to imponująca
wieloszczytowa budowla oszalowana brązowymi deskami i pokryta najwyższej
jakości dachówką. Liczne okna szkliły się rombami importowanych szyb.
Największe jednak wrażenie robiły misterne ornamenty zwieszające się z rogów
wysuniętego nad parter pierwszego piętra. Ogólnie rzecz biorąc taki dom byłby
bardziej na miejscu w środku miasta niż tu, w wiejskim otoczeniu.
Mercy czekała, pewna, że dzwonki na końskiej uprzęży zaanonsowały jej
przybycie. Z prawej strony przed frontem budynku stały już jedne sanie
zaprzężone w konia, z czego należało wnosić, że wcześniej przybył inny gość.
Koń był przykryty derką. Z jego nozdrzy co chwila wzbijały się kłęby pary,
które natychmiast znikały w suchym jak pieprz powietrzu.
Mercy nie musiała czekać długo. Niemal od razu drzwi się otworzyły i w progu
pojawiła się dwudziestosiedmioletnia kruczowłosa i zielonooka kobieta, znana
jej jako Elizabeth Stewart. W ramionach piastowała muszkiet. Zza jej spódnicy
po obu stronach wyglądały ciekawe dziecięce twarze; w taką pogodę
niespodziewane wizyty towarzyskie w pozbawionych bliskiego sąsiedztwa domach
były rzeczą niecodzienną.
- Mercy Griggs - zawołała przyjezdna. - Żona doktora Williama Griggsa.
Przybywam z życzeniami dobrego dnia.
- Jakże się cieszę - odkrzyknęła w odpowiedzi Elizabeth. - Wejdź, pani, i
napij się gorącego cydru, aby wygnać mróz z kości.
Oparła muszkiet o framugę i poleciła najstarszemu synowi, dziewięcioletniemu
Jonathanowi, by przywiązał i nakrył konia pani Griggs.
Mercy z dużą przyjemnością weszła do domu i w ślad za Elizabeth skierowała się
do świetlicy. Odkładając muszkiet, Elizabeth napotkała jej wzrok.
- To przyzwyczajenie z dzieciństwa w dziczy Andover - wyjaśniła. - Każdej
godziny musieliśmy wypatrywać, czy nie nadciągają Indianie.
- Rozumiem odparła Mercy, choć widok kobiety z muszkietem w ręku był dla niej
niezwykłym doświadczeniem. Zawahała się chwilę w progu kuchni, obserwując
scenę domową, która przypominała raczej szkołę. Było tam ponad pół tuzina
dzieciaków.
Wielki ogień trzaskający na palenisku promieniował upragnionym ciepłem.
Pomieszczenie spowijała mieszanina smakowitych zapachów: część pochodziła z
zawieszonego nad ogniem kociołka, w którym bulgotał gulasz wieprzowy, część z
ogromnej miski ze stygnącym puddingiem kukurydzianym, ale najsilniejszy aromat
płynął z przypominającego ul pieca chlebowego za paleniskiem. W jego wnętrzu
ciemniały złotobrązowe bochenki.
- Ufam w Bogu, że nie jestem zawadą - podjęła Mercy.
- Na niebiosa, skądże - odparła Elizabeth biorąc od niej szubę i wskazując jej
krzesło ze skórzanym oparciem w pobliżu pieca. - To upragnione wybawienie od
zachcianek tych niesfornych dziecisków. Ale zastałaś mnie przy pieczeniu i
muszę wyjąć chleb.
Pośpiesznie dźwignęła łopatę piekarską o długim stylisku, szybkimi zręcznymi
pociągnięciami wyjęła osiem bochenków chleba i złożyła je po kolei do
ostygnięcia na długim stole, który zajmował cały środek kuchni.
Mercy przyglądała się jej pracy, odnotowując w myślach, jak przystojna z niej
kobieta z tymi kształtnymi policzkami, porcelanową cerą i smukłą figurą. Po
tym, jak umiejętnie obchodziła się z chlebem, podsyciła ogień i poprawiła
kociołek na haku, widać było, że nawykła do zajęć kuchennych. A jednak Mercy
wyczuwała w osobie Elizabeth coś niepokojącego. Nie było w niej tej niezbędnej
chrześcijańskiej uległości i pokory. Prawdę powiedziawszy wręcz promieniowała
żwawością i śmiałością nie licującymi z położeniem purytańskiej niewiasty,
której mąż przebywa daleko w Europie. Mercy zaczęła podejrzewać, że krążące o
niej pogłoski to nie tylko paplanina próżniaków.
- Twój chleb ma niespotykany ostry aromat - zauważyła, pochyliwszy się nad
stygnącymi bochenkami.
- To żytni chleb - wyjaśniła Elizabeth szykując następnych osiem bochenków,
które miały powędrować do pieca.
- Żytni? - zdziwiła się Mercy.
Żytni chleb jadali tylko najubożsi farmerzy z bagnistych okolic.
- Wychowałam się na żytnim chlebie. I bardzo lubię jego ostry smak. Ale pewno
dziwisz się, dlaczego piekę go aż tyle. Przyczyna jest ta, że umyśliłam sobie
zachęcić wszystkich mieszkańców wsi, żeby wykorzystywali żyto i oszczędzali
zapasy pszenicy. Jak wiesz, zimna wiosna i lato, a teraz ta straszna zima
zaszkodziły zbiorom.
- Szlachetny zamysł - powiedziała Mercy. - Ale o takiej sprawie powinni raczej
radzić mężczyźni na miejskim zgromadzeniu.
Serdeczny śmiech Elizabeth zaszokował ją. Zauważywszy wyraz twarzy Mercy,
wytłumaczyła się:
- Mężczyźni nie myślą o takich praktycznych rzeczach. Bardziej zaprząta ich
spór między wsią a miastem. Ale jest jeszcze coś prócz lichych zbiorów. My,
kobiety, musimy myśleć o ofiarach indiańskich napaści. To już wszak czwarty
rok wojny króla Wilhelma i końca nie widać.
- Rola kobiety w domu... - zaczęła Mercy, ale w obliczu zuchwałości Elizabeth
zapomniała języka w gębie.
- Zachęcałam ludzi, żeby przyjmowali uciekinierów do swoich domów - ciągnęła
Elizabeth, wycierając umączone ręce w kuchenny fartuch. - My wzięliśmy dwoje
dzieci ocalałych z najazdu na Casco, w Maine, od którego w maju minął rok.
Elizabeth ostro zawołała na dzieci, żeby przerwały zabawę i przyszły przywitać
się z żoną doktora.
Najpierw przedstawiła dwunastoletnią Rebeccę Sheaff i dziewięcioletnią Mary
Roots. Obie zostały okrutnie osierocone w czasie najazdu na Casco, ale teraz
wydawały się zdrowe i szczęśliwe. Potem trzynastoletnią Joannę, córkę Ronalda
z pierwszego małżeństwa. Następnie przyszła kolej na jej własne dzieci:
dziesięcioletnią Sarah, dziewięcioletniego Jonathana i trzyletniego Daniela.
Na koniec Elizabeth zaprezentowała dwunastoletnią Ann Putnam, jedenastoletnią
Abigail Williams i dziewięcioletnią Betty Parris, które przybyły w odwiedziny
ze wsi Salem.
Gdy dzieci posłusznie złożyły gościowi uszanowanie, pozwolono im wrócić do
zabawy, do której, jak zauważyła Mercy, służyło im kilka szklanek z wodą i
świeże jajka.
- Dziwi mnie, że widzę tu wiejskie dzieci - stwierdziła.
- Powiedziałam moim, żeby je zaprosiły. To ich koleżanki ze szkoły. Sądziłam,
że lepiej będzie, jeśli moje dzieci nie będą się uczyć w mieście, gdzie pełno
hołoty i łotrów wszelkiej maści.
- Rozumiem.
- Gdy będą wracać do domów, dam im żytni chleb. - Elizabeth uśmiechnęła się
swawolnie. - To bardziej skuteczne niż wszelkie nauki.
Mercy skinęła głową, ale nie odezwała się. Ta kobieta trochę ją peszyła.
- Czy nie zechciałabyś także wziąć bochenka? - spytała Elizabeth.
- Och, nie, dziękuję - odparła Mercy. - Mój mąż, doktor, nigdy by nie tknął
żytniego chleba. Jest dla niego za ordynarny.
Gdy Elizabeth znów zajęła się drugim wypiekiem, oczy Mercy błądziły po kuchni.
Zauważyła świeży krąg sera prosto spod prasy i dzban cydru na przypiecku, a
potem spostrzegła coś o wiele bardziej uderzającego. Na okiennym parapecie
niczym na wystawie ułożone były rzędem lalki z malowanego drewna w starannie
uszytych strojach reprezentujących różne postacie. Był kupiec, kowal,
gospodyni, kołodziej, a nawet lekarz. Ten ostatni ubrany był na czarno i miał
wykrochmalony kołnierz z koronki.
Mercy wstała i podeszła do okna. Wzięła lalkę w stroju lekarza. W jej piersi
tkwiła duża igła.
- Co to za figurki? - spytała z ledwo skrywanym niepokojem.
- Lalki, które robię dla sierot - wyjaśniła Elizabeth nie odrywając wzroku od
swojego zajęcia. Każdy bochenek smarowała po wierzchu masłem i wkładała do
pieca. - Moja zmarła matka, niech spoczywa w pokoju, nauczyła mnie, jak je
robić.
- A czemu ten nieszczęśnik ma igłę wetkniętą w serce?
- Kostium nie jest jeszcze skończony. Stale gubię igły, a są przecież takie
drogie.
Mercy odłożyła lalkę i odruchowo wytarła ręce. Wszystko, co nasuwało myśl o
magii i wiedzy tajemnej, wprawiało ją w popłoch. Zostawiła lalki i zwróciła
się do dzieci. Obserwowała je chwilę, po czym spytała Elizabeth, co one robią.
- To sztuczka, której nauczyła mnie matka. - Elizabeth wsunęła do pieca
ostatni bochenek chleba. - To zabawa w przepowiadanie przyszłości z kształtów,
które pokażą się w wodzie, jeśli wbić do niej białko jaja.
- Każ im natychmiast przestać - poprosiła Mercy w popłochu.
Elizabeth podniosła głowę i zmierzyła swego gościa wzrokiem.
- Ale dlaczego? - spytała.
- To biała magia.
- To nieszkodliwa rozrywka. Po prostu niewinne zajęcie dla dzieci, gdy zima
taka jak ta uwięzi je w domu. Moja siostra i ja robiłyśmy to wiele razy,
próbując poznać zawody naszych przyszłych mężów - Elizabeth zaśmiała się. -
Oczywiście nigdy się nie dowiedziałam, że poślubię armatora i przeprowadzę się
do Salem. Myślałam, że zostanę żoną biednego wieśniaka.
- Z białej magii rodzi się czarna magia - odparła Mercy. - A czarna magia jest
wstrętna Bogu. To dzieło szatana.
- Ani mojej siostrze, ani mnie nigdy ta zabawa nie zaszkodziła. Ani matce,
jeśli już o tym mowa.
- Twoja matka nie żyje - przerwała surowo Mercy.
- Tak, ale...
- To czary - ciągnęła Mercy. Krew zabarwiła jej policzki. - Nie ma czarów
nieszkodliwych. Przypomnij sobie, jakie mamy złe czasy. Wojna, zaledwie przed
rokiem ospa w Bostonie. Nie dalej jak w ostatni dzień pański wielebny Parris
mówił w kazaniu, że wszystkie te straszliwe nieszczęścia pochodzą stąd, iż
ludzie nie dochowują przymierza z Bogiem i dopuszczają się zaniedbań w
obowiązkach religijnych.
- Nie wydaje mi się, żeby taka dziecięca zabawa mogła naruszać przymierze -
odparła Elizabeth. - A poza tym my nie zaniedbujemy obowiązków religijnych.
- Ale uprawianie magii narusza je z całą pewnością. Tak samo jak tolerancja
wobec kwakrów.
Elizabeth lekceważąco machnęła ręką.
- Takich spraw mój umysł nie ogarnia. Nie wiem, co mogłabym mieć przeciwko
kwakrom. To spokojni, ciężko pracujący ludzie.
- Nie wolno wygłaszać takich opinii - napomniała ją Mercy. - Wielebny Increase
Mather powiedział, że kwakrzy zostali omamieni przez diabła. Powinnaś
przeczytać książkę wielebnego Cottona Mathera Zadziwiające zrządzenia
Opatrzności wobec czarów i opętania. Mogę ci ją pożyczyć. Mój mąż zdobył ją w
Bostonie. Wielebny Mather powiada, że niedole, które nas spotykają, są
niechybną oznaką woli szatana, by przywrócić naszą Ziemię Obiecaną, Nową
Anglię, swoim dzieciom, czerwonoskórym.
Elizabeth na chwilę skierowała uwagę na dzieci i zawołała, by się uciszyły.
Ich krzyki stawały się bowiem coraz nieznośniejsze. Ale prawdę mówiąc skarciła
je bardziej po to, by przerwać kazanie Mercy, niż żeby uspokoić ich gorączkową
paplaninę. Zwróciła wzrok z powrotem na Mercy i powiedziała, że będzie jej
niezmiernie wdzięczna za pożyczenie książki.
- Skoro już mówimy o sprawach kościoła - zaczęła znowu Mercy - czy twój mąż
rozważał przyłączenie się do naszej gminy? Jako właściciel posiadłości we wsi
Salem mógłby to uczynić i byłby przyjęty z radością.
- Nie wiem - odparła Elizabeth. - Nigdy o tym nie mówiliśmy.
- Potrzebujemy sprzymierzeńców. Rodzina Porterów i ich przyjaciele odmawiają
płacenia swojego udziału w poborach wielebnego Parrisa. Kiedy twój mąż
powróci?
- Wiosną.
- Po co popłynął do Europy? - indagowała Mercy.
- Budują tam dla niego nowy rodzaj statku. Nazywa się fregatą. Ma on być
szybki i dobry do obrony przed francuskimi korsarzami i karaibskimi piratami.
Sprawdziwszy dłońmi stygnące bochenki, Elizabeth zawołała dzieci na posiłek.
Gdy zjawiły się przy stole, spytała, czy mają chęć na świeży, jeszcze ciepły
chleb. Choć jej własne dzieci kręciły nosem, Ann Putnam, Abigail Williams i
Betty Parris były chętne. Elizabeth podniosła klapę drzwi zapadnych w podłodze
w kącie kuchni i posłała Sarah na dół po masło.
Konstrukcja ta zaciekawiła Mercy.
- To wynalazek Ronalda - wyjaśniła Elizabeth. - Otwiera się tak jak pokrywa
luku na statku i pozwala dostać się do piwnicy wprost z izby.
Gdy dzieci zostały obdzielone porcjami gulaszu wieprzowego, a te, które
chciały, także grubymi pajdami chleba, Elizabeth nalała Mercy i sobie po kubku
Zgłoś jeśli naruszono regulamin