Globalny terroryzm na początku XXI w.doc

(155 KB) Pobierz
Ryszard M

Ryszard M. Machnikowski

 

Bliski Wschód. Społeczeństwa – polityka – tradycje

 

Nr. 1 (2)/ 2005

 

 

 

Globalny terroryzm na początku XXI wieku

 

 

Problem globalnego terroryzmu u progu XXI wieku budzi duże zainteresowanie specjalistów, a od kilku lat także opinii publicznej na całym świecie, będąc przedmiotem wielu poważnych kontrowersji. W artykule tym chciałbym odnieść się do kilku problemów spornych, proponując własny, choć niekoniecznie zawsze oryginalny, punkt widzenia na omawiane kwestie. W moim przekonaniu wspomniane wyżej kontrowersje nie wynikają z niejasnej jakoby natury omawianego problemu, lecz raczej z intelektualnej i politycznej niechęci wpływowych środowisk względem wniosków, które eksperci zajmujący się tym tematem są w stanie wyciągnąć dzięki szczegółowej analizie problematyki.

Terroryzm wzbudził powszechne zainteresowanie światowych mediów, a w efekcie opinii publicznej, dzięki brawurowej akcji 19 obywateli państw bliskowschodnich (głównie Arabii Saudyjskiej), którym udało się zaatakować terytorium jedynego supermocarstwa nadchodzącego XXI wieku – USA. Atak z 11 września 2001 r. skierowany w główne symbole amerykańskiej potęgi i supremacji – Centrum Handlu Światowego w Nowym Jorku, Pentagon i Biały Dom (lub Kapitol) w Waszyngtonie (1), spowodował śmierć ponad trzech tysięcy osób a także szok i przerażenie obywateli amerykańskich, którzy w ten drastyczny sposób przekonali się, że mimo zakończenia Zimnej Wojny nie są całkowicie  bezpieczni, a terytorium ich państwa jest równie narażone na ataki terrorystyczne, jak terytoria licznych państw borykających się z tym problemem od dziesięcioleci. Zamach ten wykazał zasadnicze słabości amerykańskiego systemu ochrony ludności przed tego rodzaju atakiem, spowodował zasadnicze zmiany w amerykańskiej polityce zagranicznej (2) i został uznany przez wielu publicystów jako wydarzenie wyznaczające właściwy symboliczny początek XXI wieku.

Wkrótce potem, dotąd raczej nieznani specjaliści zajmujący się problematyką terroryzmu zostali przedstawieni przez media szerszej publiczności, sam temat zaczął być powszechnie omawiany i komentowany a powstające jak grzyby po deszczu publikacje książkowe dotyczące tego zjawiska stawały się murowanymi bestsellerami. Również nazwisko Usamy bin Ladina i nazwa jego organizacji – Al-Kaidy - stały się powszechnie znane, a jego twarz została globalną ikoną – symbolem ruchu będącego reprezentantem współczesnego „zła” (evil) czyhającego na spokojnych Amerykanów, lub w innej, nieco mniej popularnej w USA wersji, reprezentującego zbrojny sprzeciw wobec „zła” rozsiewanego w świecie przez cywilizację zachodnią i jej czołowego eksponenta – USA (3). Atak z 11 września uznano za akt wojny (niektórzy zaczęli mówić wręcz o III lub nawet IV wojnie światowej, np. były dyrektor CIA James Woolsey oraz znany neokonserwatysta  Norman Podhoretz, a w Polsce (były) ambasador, Krzysztof Mroziewicz) wypowiedzianej przeciwko Ameryce (4), Zachodowi (5) lub przeciw całej ludzkiej cywilizacji (6). Wojna ta nie zaczęła się jednak 11 września 2001 r., lecz znacznie wcześniej, a akt jej otwartego wypowiedzenia miał miejsce co najmniej 23 sierpnia 1996 r. (9.4.1417 rok hidżry), gdy Usama bin Ladin opublikował swoją deklarację wypowiedzenia wojny Amerykanom (7) – wówczas jednak mało kto, wliczając w to media, zauważył to wydarzenie, a jeszcze mniej osób potraktowało je poważnie, co po części tłumaczy także nieprzygotowanie amerykańskiego sektora bezpieczeństwa do wykrycia późniejszego ataku (8). Jednak mimo wzmożonego zainteresowania problematyką globalnego terroryzmu po 11 września 2001 r., w dalszym ciągu stosunkowo niewiele osób dokładnie zna i rozumie historyczne i ideologiczne determinanty określające skłonność niewielkiej liczby muzułmanów do organizowania aktów globalnej przemocy politycznej wobec Zachodu i wikłania się w, zdaję się raczej beznadziejną, walkę przeciwko zachodnim państwom i ich społeczeństwom.

              Trzeba bowiem już na wstępie zauważyć pewną oczywistość, że mówiąc o globalnym terroryzmie u progu XXI wieku, ma się na myśli terroryzm islamistyczny*, tj. wywodzący się ze świata muzułmańskiego i związany z pewnymi skrajnymi interpretacjami tej religii. Rzecz jasna, nie wolno patrzeć na  starożytną i wyrafinowaną cywilizację muzułmańską wyłącznie przez pryzmat aktów antyzachodniego terroru. Jest poważnym błędem i nadużyciem utożsamianie bogatej kultury islamu wyłącznie z tymi, którzy chwalą, finansują, przygotowują i przeprowadzają ataki terrorystyczne – w każdym przypadku zajmuje się tym zdecydowana mniejszość muzułmanów (choć, niestety, w przypadku tego pierwszego, tj. mniej lub bardziej otwartego pochwalania jest to mniejszość wyraźnie już dziś widoczna). Nie oznacza to także, że tylko islamiści odwołują się do tego rodzaju działalności – terroryzm jest o wiele starszy niż sama cywilizacja muzułmańska (dość wspomnieć żydowskich zelotów) i współcześnie występuje w wielu państwach bez jakichkolwiek powiązań z tą cywilizacją, w licznych krajach chrześcijańskich, hinduistycznych i in. (np. Irlandia Płn., Hiszpania, Kolumbia, Korsyka, Indie, Sri Lanka i in.). Również nie należy się spodziewać, by ewentualne wygaśnięcie konfliktu, w którym dziś uczestniczą islamiści oznaczało, że ta forma przemocy politycznej zostanie przez ludzi zarzucona (chyba, że zasadniczej zmianie ulegnie tzw. „natura ludzka” i ludzie pozbędą się odruchów agresji, co chyba nastąpi nieprędko, jeżeli w ogóle). Rozmaite lokalne „terroryzmy” istniały i można się spodziewać, że, niestety, będą nadal istnieć w przyszłości w sposób w przeważającej mierze niezależny od globalnego konfliktu początku XXI wieku.

Powyższe zastrzeżenia nie mogą jednak przesłonić faktu, że dzisiejsze akty globalnej zbrojnej wrogości wobec państw i społeczeństw zachodnich mają swoje źródła przede wszystkim, choć nie tylko, wśród niewielkiej ale wyraźnie dostrzegalnej, części ludności świata muzułmańskiego, i związane są z agresywną ideologią „islamu politycznego”. Jego celem jest rozbudzenie świadomości radykalnie interpretowanej religii tam, dokąd udało się dotrzeć muzułmanom, „oczyszczenie” własnej cywilizacji z ocenianych jako zgubne i jednoznacznie szkodliwe wpływów świata „niewiernych” (dar al-kuffar), w tym przede wszystkim wywodzących się z tak zwanej cywilizacji zachodniej, a następnie, w miarę postępów, na rozszerzenie „strefy wpływów” swojej religii (dar al-islam) dalej, w optymalnym (i raczej mało realistycznym) wariancie na cały świat. Ideologicznego uzasadnienia tej doktryny dostarczają liczne prace wybitnych przedstawicieli myśli islamistycznej XIX i XX wieku, wywodzących się zresztą z rożnych nurtów Islamu, takich jak Hasan Al-Banna, Sajjid Qutb, Sajid Mohamed Taleqani, Ali Shari’ati, Moteza Motahari,  Mohamed Iqbal czy Abu Ala Al-Maududi. Nie sposób nie wymienić przy tej okazji także tych, którzy z mniejszym lub większym powodzeniem wcielali idee rewolucji islamskiej czy islamskiego odrodzenia w życie jak Ruhollah Chomejni, gen. Ziaul Haq, dr Hasan at-Turabi, mułła Umar, Hassan Nasrallah czy Ahmed Yassin. Ponadto, trzeba zauważyć, że idee obrony świata muzułmańskiego poprzez zbrojny dżihad przeciwko Zachodowi, Wielkiemu i Małemu Szatanowi są dzisiaj rozpowszechniane, ze sporym sukcesem, przez nader liczne zastępy mniej lub bardziej anonimowych kaznodziei dżihadu (preachers of hate, jak się ich nazywa w terminologii anglosaskiej), w bardzo wielu meczetach i szkołach koranicznych na całym świecie, w tym w zjednoczonej Europie i USA. Aktywnie promują oni ekstremistyczne interpretacje tej religii (takie jak wahhabizm czy deobandyzm) gloryfikujące przemoc skierowaną przeciw niewiernym, wykorzystując w tym celu także telewizję satelitarną oraz Internet, aby poszerzyć zakres swego oddziaływania. Mogą oni przyciągać swoich uczniów i zwolenników dzięki setkom milionów, a nawet miliardom dolarów, które w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat trafiły do nich, przede wszystkim z państw Zatoki Perskiej, szybko bogacących się na sprzedaży, tak potrzebnej Zachodowi i reszcie świata, ropy naftowej. Umiejętnie wykorzystują oni możliwości jakie dają im otwarte, demokratyczne, „multikulturalne” państwa zachodnie, by rekrutować rzesze wojowników dżihadu, zapewniając im także odpowiednie wsparcie logistyczne i finansowe. Bez tego mozolnego, cierpliwego i długotrwałego ideologicznego, finansowego i organizacyjnego zbiorowego wysiłku wielu muzułmanów trudno byłoby Abd Allahowi Azzamowi stworzyć w Pakistanie sprawną organizację logistyczną - mekhtab al-khidemat (MAK), wspierającą afgańskich „mudżahedinów” walczących z radzieckimi interwentami. Trudno byłoby też Ajmanowi Az-Zawahiriemu, Usamie bin Ladinowi i Mohamedowi Atefowi stworzyć, po tajemniczej śmierci jej założyciela w 1989 r., islamistyczną „międzynarodówkę”, wspierającą liczne komórki terrorystyczne w kilkudziesięciu krajach na całym świecie, a następnie przekształcić ją w radykalny ruch społeczny, który pod koniec XX wieku udanie połączył odległe wysepki odizolowanych dotąd od siebie konfliktów, w których stroną byli i są muzułmanie (Afryka Płn. i Zachodnia, Bliski Wschód, Bałkany, Kaukaz, Azja Środkowa, Azja Płd.-Wsch.) w starcie ideologiczne o charakterze globalnym (9) (dla potrzeb tego artykułu pomijam, bardzo istotny skądinąd, problem różnic, dzielących poszczególne ugrupowania islamistyczne). Gdy mówi się o Al-Kaidzie liczni publicyści często wspominają, że jest ona jakoby „produktem” amerykańskim, zapominając przy tym o ogromnej roli rządów i ludności państw muzułmańskich – głównie Arabii Saudyjskiej (pomoc finansowa) i Pakistanu (pomoc logistyczna, militarna i wsparcie wywiadowcze) w stworzeniu tej organizacji (10).

Nie ma miejsca w tym artykule na szczegółową analizę programu radykalnych islamistów (analiza taka została zresztą dokonana przez wybitnych znawców tematu – wspomnianego już Bassama Tibiego czy Gillesa Kepela (11)), to co jest jednak istotne to fakt, że ten współczesny radykalny ruch społeczny, głoszący potrzebę obrony świata muzułmańskiego poprzez ograniczanie wpływów Zachodu, w tym także przy użyciu przemocy wymierzonej w jego obywateli, wypracował swoją niezależną agendę ideologiczną i zestaw pryncypiów już w pierwszej połowie XX wieku, jeszcze przed powstaniem państwa Izrael i na długo przed objęciem władzy w USA przez neokonserwatywną administrację George’a W. Busha. Nie można zatem, moim zdaniem, zasadnie oczekiwać, że np. rozwiązanie problemu palestyńskiego, czy „zmiana reżimu” w USA spowoduje w najbliższym czasie tak znaczące osłabienie zapału radykalnych islamistów, by zaprzestali oni dokonywania aktów terrorystycznych wobec świata zachodniego. Al-Kaida atakowała amerykańskie cele, choć nie w samej Ameryce, a bin Ladin rzucał na ten kraj swoje fatwy wtedy, gdy prezydentem tego kraju był łagodny jak gołąbek (w porównaniu z obecnym) Bill Clinton (najbardziej wówczas znane zamachy na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii spowodowały ponad 200 ofiar, w tym 12 Amerykanów). Jak się zasadnie przypuszcza, atak z 11 września 2001 r. był przygotowywany operacyjnie co najmniej od drugiej połowy 1998 czyli w czasie, gdy George W. Bush nie był nawet kandydatem na prezydenta USA (12). Wydaję się, że jedyna polityka amerykańska, którą islamiści byliby skłonni zaaprobować, musiałaby oznaczać całkowite wycofanie się USA z polityki światowej czyli totalny izolacjonizm. Pozostaje otwartym pytanie, czy reszta świata rzeczywiście skorzystałaby na takim zachowaniu Ameryki i czy dla islamistów nie byłoby to zachętą do dalszych, o wiele bardziej radykalnych żądań (i działań).

Także rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego nie powinno prowadzić do nadmiernych oczekiwań w odniesieniu do globalnego islamistycznego terroryzmu. Trzeba wyraźnie powiedzieć w tym miejscu, że konflikt ten wymaga pilnego rozwiązania – Palestyńczycy muszą mieć szansę na budowę swego niepodległego państwa. Miejmy zatem nadzieje, że strony konfliktu zakończą wreszcie walkę zbrojną i zasiądą do stołu rokowań, a efektem negocjacji będzie porozumienie satysfakcjonujące obie strony. Od USA (a także od Unii Europejskiej) należy wymagać aktywnego zaangażowania się w izraelsko-palestyński proces pokojowy. Być może już wkrótce Palestyńczycy, osłabieni niedawną śmiercią swojego lidera i wyczerpani nieudaną drugą intifadą poważnie zaangażują się w rozmowy z nowo powstałą w Izraelu „wielką koalicja” co da efekt w postaci układu pokojowego, otwierającego drogę do powstania w pełni niepodległego palestyńskiego państwa. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak bardzo pożądane byłoby takie rozwiązanie tego, ciągnącego się już ponad pół wieku, konfliktu. Można byłoby wówczas zasadnie oczekiwać, że powstanie niepodległego państwa palestyńskiego radykalnie ograniczy problem palestyńskiego terroryzmu (oraz izraelskiej, często niesłychanie brutalnej, militarnej odpowiedzi na tenże). Można także spodziewać się, że przyszłe rozwiązanie tego konfliktu zmniejszy poparcie dla najżarliwszych islamistów w pozostałych muzułmańskich społeczeństwach. W moim przekonaniu jednak nie jest  realistycznym oczekiwanie, że porozumienie takie znacznie zmniejszy ryzyko kolejnego ataku na zachodnie cele ze strony grup najbardziej radykalnych islamistów, dla których jedyne właściwe i możliwe do zaakceptowania rozwiązanie tego konfliktu oznacza likwidacje państwa Izrael, co nie jest przecież realne. Kolejnych ataków na świat zachodni spodziewać się zatem należy nawet po ewentualnym rozwiązaniu tego konfliktu, gdyż cały czas szczególnie zapalczywi islamiści będą w stanie zarzucać USA, że te wspierają samo istnienie Izraela i tym samym uniemożliwiają „oczyszczenie Bliskiego Wschodu” z tej „zachodniej, obcej światu muzułmańskiego naleciałości”. Polityczna agenda islamistów jest bowiem o wiele szersza i o wiele bardziej niezależna od tej czy innej polityki USA, i nawet jeżeli należy ocenić ją jako nierealistyczną, jeszcze przez czas jakiś będzie aktywnie realizowana. Jedynie wyraźny brak sukcesów islamistów w dłuższej perspektywie czasowej może sprawić, że ich zapał, silnie obecnie rozbudzony, powoli wygaśnie.

Dopiero bowiem pod koniec ubiegłego wieku, wraz z postępującym procesem tzw. globalizacji, ruch ten zyskał możliwości globalnego działania i spektakularnego przedstawienia światowej opinii publicznej zarówno swoich ideałów, jak i środków, przy pomocy których chce je zrealizować. Dopiero dzięki instrumentom globalizacji zasięg działania islamistów osiągnął wymiar ogólnoświatowy. Brytyjski konserwatywny filozof, Roger Scruton stwierdza: „Przykładem realnego wpływu globalizacji na odrodzenie się islamu jest Al–Kaida. Należeć do tej „bazy”, to nie uznawać żadnego terytorium za ojczyste i żadnego prawa ludzkiego za obowiązujące. Należeć do tej bazy, to świadomie skazać się na permanentne wygnanie, przy jednoczesnym postanowieniu wykonania bożego dzieła kary. Technika i infrastruktura, z której korzysta Al–Kaida, jest jednak darem od nowych globalnych instytucji. Wall Street i Zurych stworzyły międzynarodową sieć finansową, która pozwala ben Ladenowi ukrywać swoje bogactwo i posługiwać się nim na całym świecie. Zachodnia przedsiębiorczość o ponadnarodowym zasięgu stworzyła technologie, których ben Laden tak skutecznie użył przeciwko nam. Zachodnia nauka stworzyła broń masowej zagłady, którą tak bardzo chciałby zdobyć. Również jego majątek nie powstałby bez petrodolarów, które napłynęły do Arabii Saudyjskiej z Zachodu i wywołały bum budowlany, na którym dorobił się jego ojciec. Saudyjski bum budowlany, u którego podstaw legła eksplozja demograficzna wynikła z globalnego handlu, jest symbolem Zachodu i zasięgu jego oddziaływania. Na trwałe odmienił on oblicze Arabii, w odczuciu wielu muzułmanów – na gorsze.” (13)

Scruton słusznie zauważa, że bez zasadniczego rozluźnienia barier ograniczających imigracje w minionym półwieczu, Al-Kaida nie mogłaby tak swobodnie rekrutować swoich członków, którzy tak znakomicie korzystaliby z infrastruktury, w tym edukacyjnej, Zachodu i nie rzucali się w oczy w tamtejszych „wielokulturowych”, otwartych i tolerancyjnych społeczeństwach, przyzwyczajonych do trwałej obecności muzułmanów (członkowie tak zwanej „komórki hamburskiej”, odpowiedzialnej za zamach 11 września 2001 r. przez wiele lat studiowali w RFN, a następnie przez ponad rok mieszkali w USA, nie rzucając się w oczy tamtejszym służbom specjalnym, podobnie było ze sprawcami zamachu w Madrycie z 11 marca 2004 r.). Bez nowoczesnych sposobów transferu finansów oraz środków transportu wytworzonych przez zachodnią technikę i instytucje finansowe terroryści nie mogliby swobodnie podróżować po całym świecie, z łatwością korzystając z transferu funduszy. Bez globalnych środków masowego przekazu, w tym amerykańskich wynalazków – telewizji satelitarnej oraz Internetu, Usama bin Ladin nie byłby w stanie rozpowszechniać swoich wystąpień na cały świat, przekonując do swych racji i zyskując nowych sympatyków dla swojej sprawy. Nie udało by mu się również zdominować uwagi niemal całej światowej opinii publicznej 11 września 2001 roku, gdyby nie natychmiastowy przekaz zachodnich sieci telewizyjnych, pokazujących w czasie realnym obraz walących się wież na Manhattanie publiczności na całym świecie. Natomiast dzięki rozpowszechnieniu się międzynarodowej turystyki w XX wieku, zachodnich turystów łatwo można znaleźć (i zaatakować) prawie wszędzie na świecie. Globalizacja oznacza więc także globalizację terroru jako metody walki z jej wpływem, gdy jest ona postrzegana jako szkodliwa westernizacja lub wręcz amerykanizacja. Obecnie za jedyną prawdziwie globalną organizacją terrorystyczną można uznać tzw. Al-Kaidę, choć precyzyjnie mówiąc jest nią Światowy Islamski Front na rzecz Walki z Żydami i Krzyżowcami - założone w drugiej połowie lat 90-ych XX wieku porozumienie kilkunastu muzułmańskich organizacji terrorystycznych, mających swoje komórki i dokonujących ataków na wszystkich kontynentach (z wyjątkiem Antarktydy).* Pozostałe działające obecnie ugrupowania terrorystyczne mają zasięg lokalny, lub co najwyżej regionalny.

Jednym słowem, bez nowoczesnych technologii wytworzonych przez świat zachodni, umożliwiających globalny, swobodny przepływ ludzi, informacji i finansów, nie doszłoby do rozlania się, jak to ocenia wspomniany wyżej francuski specjalista Gilles Kepel, w gruncie rzeczy wewnętrznego konfliktu świata muzułmańskiego na resztę naszego globu – konflikt ten pozostawałby konfliktem lokalnym, choć występującym tam, dokąd udało się dotrzeć radykalnym muzułmanom. Autor ten sugeruje, że zamach z 11 września 2001 r. był tak spektakularną, jak rozpaczliwą próbą pozyskania nowych sympatyków dla słabnącego wówczas, jak to ocenia, nurtu radykalnego islamizmu i tchnięcia w jego walkę nowego ducha poprzez pozyskanie rzesz nowych zwolenników. Amerykańska zbrojna odpowiedź na ten zamach pokazała światu muzułmańskiemu, że świat zachodni ma jakoby toczyć z nim bezwzględną walkę – bin Ladin mógł wówczas zaprezentować się braciom w wierze jako ich oddany obrońca. Można dziś zauważyć, że do pewnego stopnia jego próba była udana – jak się szacuje, szczególnie po rozpoczęciu amerykańskiej inwazji na Irak wzrosły zastępy tych, którzy gotowi są walczyć w imię Allaha ze współczesnymi krzyżowcami na całym niemal świecie.

Mówiąc jednak o globalnym wymiarze tego konfliktu dokonuje się pewnego nadużycia – do jego opisu lepszy byłby, mniej w polskim piśmiennictwie znany, termin glokalny (14), oznaczający, w dość swobodnej interpretacji, zjawisko, które ma lokalne korzenie i początkowo lokalny zasięg, i które dzięki mechanizmom globalizacji staje się problemem wykraczającym daleko poza ową „lokalność” – staje się problemem o zasięgu światowym. Tak też jest z konfliktem, a raczej konfliktami w których uczestniczą islamiści –

każdy z nich ma swoją lokalną etiologię i odrębne przyczyny historyczne (Algieria, Sudan, Egipt, Arabia Saudyjska, Bośnia, Czeczenia, Afganistan, Indonezja, Filipiny, żeby wymienić jedynie najważniejsze), które jednak w dobie globalizacji zostały przez bin Ladina z wielkim sukcesem połączone, zlewając się w całość w świadomości ich uczestników. W przekonaniu islamistów, muzułmanie na całym świecie są bezustannie poniżani i atakowani przez „Żydów i Krzyżowców”, a obywatele państw zachodnich mogą być w odwecie zaatakowani prawie wszędzie (tak jak to się stało w Luksorze, Dar-es-Salam, Nairobi, Nowym Jorku, Bali, Dżakarcie, Dżerbie, Madrycie, Istambule czy Amsterdamie).

Często argumentuje się, że muzułmanie dokonujący ataków terrorystycznych na zachodnie instytucje i obywateli jedynie bronią swoich ziomków przed zachodnią agresją. Jak jednak słusznie zauważa Konrad Pędziwiatr w swojej recenzji książki Johna L. Esposito: „Użyteczność koncepcji dżihadu mniejszego opiera się przede wszystkim na braku jednomyślności co do tego, czym jest „atak na islam”. Wiele ugrupowań radykalnych zastąpiło tradycyjne definicje nowymi interpretacjami zapisów koranicznych, znacznie poszerzając ich zakres. W ich rozumieniu sprawiedliwy dżihad zdecydowanie wykracza poza ramy, jakie nadaje mu szari’at i powinien być prowadzony także przeciwko atakowi ideologicznemu Zachodu. Wraz z odrzuceniem klasycznych definicji sytuacji, w których można wypowiedzieć dżihad obronny, radykalne ugrupowania muzułmańskie nie uznają także reguł, w imię których powinien on być toczony. Zasady takie jak proporcjonalność przemocy, użycie tylko niezbędnych środków do odparcia przeciwnika, nie krzywdzenie niezaangażowanych w walkę cywilów, czy wypowiedzenie wojny przez przywódcę religijnego (w przypadku sunnitów – kalifa, a szyitów – imama) są, zdaniem wielu z nich, nieaktualne w nowych realiach.” (15) Można zauważyć, że pojęcie obrony przed domniemanym zachodnim atakiem jest czasem rozumiane w sposób szalenie pojemny – czy Mohamed Bouyeri, zabójca Theo van Gogha, urodzony i wychowany w Holandii muzułmański ekstremista, jedynie „bronił” muzułmanów przed filmowym „atakiem” radykalnego holenderskiego reżysera, pakując w jego ciało sześć kul, podrzynając mu gardło i wbijając w pierś dwa noże? Czy zabójstwo to nie narusza, wspomnianej przez Pędziwiatra, zasady proporcjonalności przemocy? Bouyeri zostawił wbity nożem w ciało reżysera długi list wyjaśniający motywy swojego politycznego zabójstwa – jego właściwym celem była holenderska parlamentarzystka Ayaan Hirsi Ali. Była ona jednak już w owym czasie chroniona przez policję, stąd wybór na cel ataku bezbronnego reżysera. W odezwie zabójcy skierowanej do „niewierzącej fundamentalistki” można przeczytać: „Od czasu wstąpienia na polityczną scenę Holandii terroryzowałaś muzułmanów i islam swoim słowem. Poprzez odstępstwo od wiary nie tylko odwróciłaś się od prawdy, lecz także przeszłaś na stronę żołnierzy zła. Twoi nowi panowie wynagrodzili cię za to miejscem w parlamencie... Wiesz, że wraz z aktami wrogości wobec islamu rzuciłaś bumerang, który do ciebie powróci... Prorok powiedział kiedyś: „Wiem, o faraonie, że twój koniec jest bliski”. Pragniemy użyć podobnych słów: Wiem, Ameryko, że twój koniec jest bliski. Wiem, Holandio, że twój koniec jest bliski. Wiem, Hirsi Ali, że twój koniec jest bliski. Wiem, o niewierni, że koniec was wszystkich jest bliski.” (16) W myśl tej retoryki prawdziwym agresorem była Ali i van Gogh, a Bouyeri jedynie obrońcą islamu – czy oznacza to jednak, że świat zachodni ma bez sprzeciwu, w imię specyficznie rozumianej idei „multikulturalizmu”, zaakceptować taki sposób myślenia? Czy jest gotów ponieść wszelkie tego konsekwencje czyli kolejne zabójstwa i zamachy?

Można zauważyć, że to wyraźnie dziś widoczna kulturowa, ekonomiczna i militarna dominacja Zachodu, w tym przede wszystkim USA we współczesnym, postzimnowojennym, zglobalizowanym świecie, jest postrzegana jako „atak” Zachodu na świat islamu i  pobudza silne poczucie niższości oraz antyzachodnie resentymenty grup radykalnych muzułmanów, które silnie napędzają ten konflikt. Właśnie ta asymetria sił sprawia zaś, że metodą walki islamistów z USA oraz państwami i społeczeństwami europejskim, a także, o czym nie należy zapominać, z prozachodnimi reżimami państw muzułmańskich (liczba muzułmańskich ofiar terroru islamistów wielokrotnie przekracza liczbę zabitych obywateli państw zachodnich) jest terroryzm, zwany często „bronią słabych”. Jako stronie bezwzględnie słabszej, islamistom nie pozostało jakoby nic innego jak toczyć swą walkę takimi środkami, jakie były w ich dyspozycji – z braku samolotów bojowych, rakiet i bomb, aby się bronić „musieli” oni zamienić w pociski kierowane cywilne samoloty, pociągi, ciężarówki, oraz, jak przewidują niektórzy, w przyszłości także statki (17).

Samo pojęcie terroryzmu jest niezwykle kontrowersyjne – liczni komentatorzy twierdzą, że trudno jest jednoznacznie zdefiniować działanie „terrorystyczne” i odróżnić je od „normalnej” wojny czy partyzantki. Sugerują oni także, iż ze względu na jednoznacznie pejoratywny wydźwięk powinno zachować się daleko idącą ostrożność w jego użyciu, by „bojowników o słuszną sprawę” (tzw. „freedom fighters”) nie dyskredytować użyciem tego negatywnego określenia (18). Stąd też często w mediach terrorystów nader często określa się zamiennie jako „bojowników” („fighters”, „militants”), „zbrojnych” („gunmen”) „rebeliantów” („rebels”), „działaczy” („activists”) lub „partyzantów” („guerilleros”). Jest w tych spostrzeżeniach sporo racji, zwłaszcza gdy prześledzić praktyczne stosowanie tych pojęć w środkach masowego przekazu. W  Polsce było to ostatnio szczególnie widoczne przy okazji wydarzeń w Biesłanie – wyraźnie sympatyzujące z Czeczenami polskie media starały się jak mogły, by wymowę tego ewidentnego aktu terroryzmu osłabić poprzez wskazanie domniemanej odpowiedzialności Rosjan za ten atak lub go, przynajmniej częściowo, usprawiedliwić zbrodniami wojsk rosyjskich w Czeczenii. Warto także zauważyć, że te same media z reguły nie obciążają Amerykanów odpowiedzialnością za częste akty terroryzmu, mające obecnie miejsce w Iraku. W moim przekonaniu problem z definicją terroryzmu nie leży wcale w rzekomym niedookreśleniu samego zjawiska, lecz we wspomnianych wyżej sympatiach i antypatiach mediów, komentatorów, opinii publicznej i przedstawicieli świata polityki, co powoduje, że pojęcia tego się nie używa lub go nadużywa – w zależności od kierunku sympatii lub antypatii.

Chciałbym zaproponować w tym artykule krótką definicję terroryzmu, nie będącą oczywiście moim oryginalnym wkładem, lecz jedynie syntezą określeń już znanych i używanych w licznych definicjach stosowanych przez wielu ekspertów i agendy rządowe (19). Przez działalność terrorystyczną rozumiem metodę walki zbrojnej używaną w asymetrycznym konflikcie zbrojnym, która zakłada intencjonalne użycie przemocy (lub groźbę jej użycia) przeciwko nie walczącym jednostkom ludzkim lub grupom, aby poprzez psychologiczne zastraszenie szerokiej publiczności i rządu osiągnąć zakładane cele polityczne. Definicja ta zakłada kilka kluczowych elementów, które należy omówić nieco bardziej szczegółowo.

Po pierwsze, terroryzm jest tu rozumiany jako metoda walki używana w asymetrycznym konflikcie zbrojnym - terroryzm zakłada użycie różnych rodzajów broni (od broni ręcznej do BMR) w sytuacji, w której jedna strona konfliktu bądź nie ma możliwości prowadzenia regularnej wojny ze względu na przygniatającą przewagę drugiej strony (np. Irak, Palestyna), lub też jest niechętna, aby taki konflikt prowadzić (np. Kaszmir). Ponieważ terroryzm to metoda walki używana przez stronę konfliktu, trzeba zauważyć, że określenia w rodzaju „wojny z terrorem” („war on terror”) czy z terroryzmem są w pewien sposób mylące. Wojnę można toczyć z konkretną grupą ludzi – stroną konfliktu, która wykorzystuję metodę terrorystyczną stosując ją w swoich działaniach. Nie można jednak toczyć „wojny z  terroryzmem”, tak jak nie można toczyć np. „wojny z bitwą morską”, gdyż jest to również metoda, a nie strona, konfliktu zbrojnego. Państwa lub ich koalicja mogą toczyć wyłącznie walkę z konkretnymi grupami terrorystycznym, a także z jednostkami i państwami, które je wspierają, a nie z samym zjawiskiem, które na długo zapewne pozostanie w arsenale zwalczających się stron. Jest jednak jasne, że poważne osłabienie grup terrorystycznych poprzez eliminację lub zniechęcenie osób, które dokonują aktów terroryzmu może zmniejszyć nasilenie tego zjawiska. Nie sądzę by dało się ono całkowicie wyeliminować, niemniej jednak można (i należy) eliminować ludzi, którzy tę formę walki stosują.

Po drugie, sprawcy zamachu terrorystycznego świadomie i celowo, w sposób planowany, nie przypadkowy, używają przemocy wobec celów nie prowadzących w danym momencie walki zbrojnej (w terminologii anglosaskiej tzw. non-combatants) – jest to pojęcie szersze, niż często używane w definicjach pojęcie „cywilów”. Chodzi o to, aby wykorzystując je odróżnić prawomocną walkę przeciwko oddziałom wojskowym lub paramilitarnym prowadzącym w momencie ataku działania militarne (w warunkach konfliktu zbrojnego), co można zasadnie nazwać działaniem partyzanckim, od sytuacji, w której atakuje się żołnierzy lub policjantów nie na służbie, np. grupę nieuzbrojonych żołnierzy na przystankach autobusowych (np. Izrael) czy policjantów po służbie (Hiszpania), lub załogę okrętu wojennego, nie prowadzącego działań zbrojnych w momencie zamachu (przypadek ataku na amerykański niszczyciel USS Cole serwisowany w porcie w Adenie w październiku 2000 r.). Oczywiście, osoby cywilne mieszczą się w tym szerszym określeniu, proponowanym w powyższej definicji.

Po trzecie, zasadniczym celem ataku terrorystycznego jest wywarcie politycznego wpływu na atakowaną stronę, np. zmuszenie jej do zmiany prowadzonej lub planowanej polityki wewnętrznej lub zagranicznej, a sposobem osiągnięcia owej zmiany jest wzbudzenie strachu i paniki - zastraszenie i zaszokowanie atakowanej populacji poprzez przemoc wymierzoną w jej przedstawicieli, wzbudzenie poczucia zagrożenia i bezsilności, i wykazanie w ten sposób, że władze nie są w stanie zapewnić atakowanemu społeczeństwu bezpieczeństwa, co ma je kompromitować i podważyć zaufanie obywateli do rządzących. W efekcie, zaatakowana populacja może wywrzeć wpływ na rząd (lub go zmienić, jak się to stało w Hiszpanii krótko po zamachu z 11 marca 2004 r.), aby spełnił on żądania terrorystów. Same władze mogą także zmienić w myśl żądań terrorystów swą politykę, w obawie przed silną reakcją własnego społeczeństwa.

Powyższa definicja, choć zapewne daleka od doskonałości pozwala, w moim przekonaniu, na dość wyraźne odróżnienie działania stricte terrorystycznego od regularnej walki zbrojnej (w wyniku której bardzo często, niestety, giną osoby cywilne, w tym kobiety i dzieci), działania partyzanckiego czy aktu „zwyczajnego” bandytyzmu (tzw. „terroryzm kryminalny”). Pozwala także odróżnić terroryzm od zbrodni wojennych, popełnianych przez regularne siły zbrojne, i nie mniej od niego odrażających. W świetle tej definicji terrorystą jest każdy, kto sięga po opisaną wyżej metodę walki, niezależnie od tego jak szlachetne czy zrozumiałe intencje przyświecają jego działaniom i jak mocno sympatyzujemy z jego sprawą.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin