Lofting Hugh - Opowieści z Puddleby.rtf

(622 KB) Pobierz
HUGH LOFTING

 

 

 

 

HUGH LOFTING

 

 

 

 

OPOWIEŚCI Z PUDDLEBY

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: DOCTOR DOLITTLE’S PUDDLEBY ADVENTURES

PRZEKŁAD: ELŻBIETA MARSZAŁ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWA „ALFA” WARSZAWA 1990

 

 

WILK MORSKI

 

 

 

 

1. „JASKÓŁKA MÓRZ”

 

 

Dom Psów Nierasowych należał do najpopularniejszych klubów Ogrodu Zoologicznego doktora Dolittle. Dom ten powstał za sprawą Jipa, on to bowiem przekonał doktora o potrze-bie zbudowania jakiegoś pomieszczenia, w którym znalazłyby dach nad głową i pożywienie wszystkie bezpańskie kundle wałęsające się po okolicy.

Wkrótce po powrocie doktora do Puddleby w najdalszym końcu ogrodu wzniesiono rząd bud dla psów, które wolały mieszkać osobno. Dla zwolenników życia w gromadzie do-budowano jeden, znacznie obszerniejszy dom. Lokalu tego używano również jako sali klubo-wej.

Tam to właśnie pewnego wieczoru zawiodła doktora i mnie, Tomka Stubbinsa, trasa naszego codziennego obchodu. Już przy wejściu do budynku zdumiała nas panująca tam cisza — zjawisko niebywałe w Domu Psów Nierasowych, gdzie gwar nie milkł nawet podczas posiłków. Zagadka wyjaśniła się, kiedy przestąpiliśmy próg sali jadalnej — jeden z członków klubu snuł właśnie wieczorną opowieść, a całe czworonożne towarzystwo zamarło w zasłu-chaniu, starając się nie uronić ani jednego słowa.

Doktor nic lubił sprawiać kłopotu swoją obecnością. Zawsze przywiązywał ogromną wagę do tego, by niczym nic ograniczać swobód rozlicznych klubów wchodzących w skład jego zwierzyńca. Przysiadł więc sobie z boku nie zwracając niczyjej uwagi, a ja poszedłem za jego przykładem. Już po chwili obaj słuchaliśmy tej opowieści z takim samym zainteresowa-niem jak reszta audytorium. Opowiadający był krępym, mocno zbudowanym mieszańcem collie, o wyglądzie, który zdradzał ślady minionego surowego życia. Wiedzieliśmy o nim nie-wiele prócz tego, że był jednym z pierwszych starających się o przyjęcie do klubu. Motywu-jąc swoją prośbę oświadczył, że bycie czyjąś własnością mierziło go zawsze w najwyższym stopniu. Za bardzo ceni sobie bowiem wolność; Teraz okazało się, że kawał życia spędził na morzu. Dowiedzieliśmy się później od Jipa, że collie znany był wśród bywalców klubu pod przezwiskiem Wilka Morskiego i uchodził za jednego z najlepszych gawędziarzy, jakich tu kiedykolwiek słyszano.

— Statek — mówił właśnie — był niczego sobie. O jego załodze też złego słowa nie można powiedzieć. Ale kapitan — o, ten to był okaz. Zupełny maniak na punkcie dyscypliny. Ubrdał sobie, że wszystko na statku musi podlegać regulaminowi, który sam niegdyś ustano-wił — nie tylko załoga, ale także psy. Serio myślę, że gdyby mógł, kazałby szczurom z łado-wni chodzić na dwóch łapkach i trzymać wachtę. Oczywiście, nie odpowiadało mi to zupe-łnie. Byłem zawsze wolny jak ptak i na wszystkich statkach, na których pływałem, pozosta-wiano mi całkowitą swobodę. Moglibyście zapytać, czemu zostałem na tej łajbie — „Jaskółce Mórz”, jak ją zwano. Cóż, sam się nad tym nieraz zastanawiałem. W iluż to portach schodząc na ląd, mówiłem sobie: „Dosyć tego. Miarka się przebrała. Nie wracam — i kwita”. Kiedy jednak nadchodziła pora wyjścia w morze, dziwnym trafem jakoś zawsze zjawiałem się na nadbrzeżu i w ostatniej chwili przed odcumowaniem wskakiwałem na pokład. Dlaczego — nie umiem powiedzieć. Faktem jest, że pomimo niechęci do osoby kapitana Burtona i surowe-go rygoru na jego statku, trzymałem się „Jaskółki Mórz” przez ponad dwa lata. I gdyby się nie rozbiła, nadal bym pewnie na niej pływał. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że katastrofę spowodowałem — choć nieumyślnie — właśnie ja. A jak to się wydarzyło, opo-wiem wam dzisiejszego wieczoru.

Po tych słowach rozszedł się po sali charakterystyczny odgłos — psy sadowiły się wygodniej lub szukały nowych, lepszych miejsc. Kilka mniejszych psów siedzących w pierwszym rzędzie rozejrzało się po sali i dostrzegłszy Jana Dolittle poczęło z wyraźną dumą komentować obecność doktora w ich gronie.

— Kapitan Burton — ciągnął Wilk Morski — nie tolerował żadnych przedmiotów leżą-cych luzem na statku. Wszystko musiało być przymocowane — nie wyłączając psów. I za każdym razem, gdy tylko dojrzał mnie biegającego po pokładzie, zaraz przywoływał któregoś ze swoich ludzi i polecał mu zamknąć mnie w ciesielni. Pomieszczenie to znajdowało się na dziobie, w nadbudówce zwanej dziobówką. Było to jedno z najnudniejszych, najmniej intere-sujących miejsc na całym statku. Tak więc pewnego razu, kiedy po raz któryś znowu mnie tam uwięziono, zacząłem zastanawiać się nad jakimś planem ucieczki. Kabina miała dwa bulaje *. Przyszło mi do głowy, że mógłbym dosięgnąć jednego z nich, wskakując na stół ciesielski. Na zewnątrz widać było tylko biegnące ku rufie fale i kilka krążących wokół statku mew. Kiedy tak wyglądałem przez okienko, pomyślałem sobie, że mógłbym wyskoczyć do wody i wskoczyć z powrotem na otwarty pokład statku bliżej rufy.

No cóż, gdybym miał wtedy nieco więcej doświadczenia w żeglarskim rzemiośle, podo-bny pomysł nigdy nic przyszedłby mi do głowy. Tak mi jednak obmierzła ta duszna ciesie-lnia, że myślałem tylko o jednym: wydostać się na zewnątrz! W pewnej chwili usłyszałem cztery uderzenia dzwonu okrętowego.. Oznaczało to godzinę drugą po południu. Wykalkulo-wałem sobie, że jeśli poczekam do wpół do trzeciej, kapitan utnie sobie zwykłą poobiednią drzemkę, a ja będę mógł nacieszyć się dwiema lub trzema godzinami wolności, zanim mnie znów wypatrzy i każe zamknąć. Tak więc siadłem sobie na stole i patrzyłem na uciekające do tyłu morze aż do chwili, gdy usłyszałem pięć uderzeń dzwonu. Wtedy dałem susa przez bulaj — ot, tak, jakby to była zwyczajna dziura w płocie.

Cud prawdziwy, że żyw tu dzisiaj stoję przed wami. Byłem zawsze dobrym pływakiem, kiedy więc pogrążyłem się w odmętach morza, nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Ale gdy wypłynąłem na powierzchnię, i strząsnąwszy wodę z oczu, spojrzałem na burtę statku mijającego mnie z szybkością dziesięciu węzłów, nie dostrzegłem nic, czego mógłbym się uchwycić, nie mówiąc już w ogóle o wspięciu się na pokład. Często się później zastanawia-łem, na co właściwie liczyłem, decydując się na ten ryzykancki skok. Pewnie na drabinkę sznurową albo jakąś zwisającą ze statku linę. Lecz jeśli nawet znalazłbym coś takiego, wą-tpię, czy wiele by mi to pomogło. Tak czy owak, patrząc na mijającą mnie rufę statku pomy-ślałem sobie: „No, stary durniu, to twój koniec! Jesteś wolny, a jakże! Tylko że jeśli szybko nie znajdziesz jakiejś wyspy, nic nacieszysz się długo tą mokrą wolnością.

Nie był mi jednak pisany grób na dnie morza. Na rufie przepływającego obok statku stał, przechylony przez reling, chłopiec okrętowy. Na szczęście patrzył w dół, na wodę — rozmyślając pewnie o rodzinnym domu — i zobaczył moją głowę podskakującą w pienistej smudze, jaką pozostawiał za sobą statek.

„O rany! — krzyknął. — Toż to Pirat, tam, za. Burtą.

Błyskawicznie pochwycił zwój liny i rzucił za rufę tak zręcznie, że choć od statku dzie-liło mnie w tym momencie już dobre trzydzieści jardów, koniec jej wylądował na moim py-sku.

„Dobry piesek! — zawołał. — Łap, Pirat, łap!

I złapałem ją rzeczywiście — w zęby. Słona woda zagulgotała mi w gardle, ale wydmu-chałem ją jak wieloryb, nie puszczając liny. Po czym Snooky (tak nazywał się chłopiec) ba-rdzo ostrożnie zaczął mnie holować w swoją stronę. Silny napór fal utrudniał mu to zadanie,

 

* Bulaj — szczelnie zamykane, najczęściej okrągłe okienko w burcie lub ścianie nadbudówki statku.

ale Snooky starał się trzymać linę pod takim kątem do powierzchni morza, żeby woda nie do-stawała mi się do gardła. Wkrótce znalazłem się przy burcie statku, gdzie opór morza był silniejszy.

„Uwaga! — zawołał Snooky — trzymaj się ze wszystkich sił!

Zacisnąłem mocniej zęby, a on jął wyciągać mnie z wody jak rybę na haczyku. W po-wietrzu kręciło mną tak, że dostałem zawrotu głowy, ale nie puściłem liny. W chwilę później przejechałem nad relingiem i znalazłem się na pokładzie obok chłopca.

Próbowałem wyrazić jakoś moją wdzięczność. Z początku nie mógł pojąć, w jaki spo-sób znalazłem się za burtą. Potem przyszło mu do głowy, że widocznie zostałem strącony do wody kopniakiem kapitana lub bosmana, ale kiedy zbadał sprawę bliżej, dowiedział się, że zamknięto mnie w ciesielni. Doszedł do wniosku, że stamtąd mogłem wydostać się tylko przez bulaj i to z własnej woli, gdyż poza mną w warsztacie nikogo nie było. To dało mu do myślenia...

W swojej karierze chłopca okrętowego Snooky oberwał już niejednego kopniaka i kuksańca od „Starego” (tak nazywaliśmy kapitana), tym większe miał więc zrozumienie dla mojej niedoli. Uznał, że pies, który wskakuje do wody, aby odzyskać wolność, musi być ba-rdzo odważnym stworzeniem. Nie wiedział, że zachowałem się jak ostatni głupiec, ale to nie miało żadnego znaczenia.

„W porządku, Pirat — powiedział. — Dochowam twojej tajemnicy, przynajmniej tak długo, jak mi się uda. Ty nie żyjesz, rozumiesz? Skoczyłeś do wody i przeniosłeś się do świa-ta Neptuna. Cieśla otworzy warsztat mniej więcej z wybiciem siódmej szklanki * i zobaczy, że ciebie nie ma, a bulaj jest otwarty. Oczywiście, dojdzie do wniosku, że zatonąłeś, ja tym-czasem ukryję cię w ładowni albo w jakimś schowku i będę wypuszczać, ilekroć nikogo nie będzie w pobliżu. I dopilnuję, żebyś dostawał trzy porządne posiłki dziennie. Na tym statku nic wiedzą, jak się traktuje porządnego psa — chłopca okrętowego zresztą też. Ale jeśli chcesz pozostać na wolności, Pirat, musisz teraz dobrze pogłówkować. — Utonąłeś, więc zniknij. Jesteś zimny trup — pamiętaj!

 

 

 

 

2. PIES BOHATER

 

 

Śmieszna rzecz — podjął Wilk Morski — że teraz, po śmierci, miałem pod wieloma względami o wiele więcej swobody niż przedtem. Snooky dotrzymał swych obietnic. Nie mam pojęcia, jak temu podołał, nie wtajemniczając nikogo spośród członków załogi. Faktem jest, że przechowywał mnie w ukryciu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Raz schował mnie w ładowni, gdzie leżałem na worku pomiędzy beczkami i skrzynkami; innym znów razem przemycił mnie do magazynu i zamknął w jakimś schowku z linami. Widzicie, na dużych statkach jest całe mnóstwo zakamarków, do których zagląda się bardzo rzadko w czasie po-dróży. A jeśli któreś z takich miejsc miano jednak otworzyć, mój chłopiec okrętowy zawsze zdołał w porę wywiedzieć się o tym.

Ale najwspanialsze było to, że dzięki Snooky'emu mogłem się nawet wybiegać — odbywało się to oczywiście najczęściej po zapadnięciu ciemności. Nie było dnia, żeby nie znalazł mi jakiejś okazji do zażycia ruchu. Niewątpliwie znał na pamięć rozkład zajęć wszy-stkich członków załogi, godzina po godzinie. Mimo wszystko było to niezwykle trudne zada-nie — utrzymywać w sekrecie obecność psa na statku, a nadto zapewniać mu codzienny spa-

 

* Szklanki — uderzenia w dzwon okrętowy oznaczające czas w cyklu czterogodzinnym.

cer. Poza tym przynosił mi jedzenie. Rzadko, co prawda, najadałem się do syta — podejrze-wam, że on sam często odejmował sobie od ust, żeby mnie nakarmić — ale to, co mi dawał, w zupełności wystarczało, aby przeżyć.

Po jakimś czasie zorientowałem się, że oprócz pewnego rodzaju wolności zyskałem również sławę bohatera. Z tego, co wiem, przytrafia się to często nieboszczykom. Pewnego dnia kapitan zapytał:

„Co się stało z tym psem? Nie widziałem go ostatnio.

„Utonął, sir — odrzekł pierwszy oficer.

„Utonął! — wykrzyknął kapitan. — Jakim sposobem?

„Kazał go pan zamknąć w ciesielni, sir — odpowiedział oficer. Kiedy cieśla otwo-rzył drzwi i wszedł do środka, zastał bulaj otwarty, a psa nie było. Musiał wskoczyć do mo-rza, gdyż od tej pory nikt go ni widział.

Wiadomość ta tylko trochę zmartwiła kapitana bardzo natomiast zasmuciła załogę. Ci ludzie byli do mnie przywiązani i na swój szorstki sposób nieraz mi to okazywali. Marynarze to szalenie zabobony naród i moją śmierć uznali za zły omen. Niejednokrotnie, przyczajony, słyszałem, jak o mnie mówili Wszystkie moje wady zostały puszczone w niepamięć. Okazało się nagle, że miałem same zalety. Całkowicie podzielałem to przeświadczenie i nieraz przy-słuchując się ich rozmowom, uroniłem łzę nad moim smutnym losem.

„W końcu — powiedział któryś z marynarzy — pies pływający na statku jest jego maskotką. Stary nie traktował go jak należy i dlatego właśnie pies skoczył do wody. Kochany, biedny Pirat! Jeszcze mam w pamięci jego pierwszy rejs z nami.

„Ano — dorzucił drugi. — Zły to omen, najgorszy ze wszystkich, kiedy na pełnym mo-rzu ginie pies. Żałuję, że zamustrowałem się na ten statek.

W trzy dni po moim zniknięciu wszyscy już o mnie mówili. Moja smutna i przedwcze-sna śmierć rzuciła ponury cień na cały statek. A Stary, choć kapitan i pierwszy po Bogu, stracił ogromnie na popularności. Nie znaczy to, rzecz jasna, że załoga podniosła otwarty bunt lub zaczęła mu okazywać brak szacunku. Dawano mu jednak odczuć na wiele różnych sposo-bów, że mój desperacki skok przez bulaj był skutkiem jego brutalnego postępowania i że odpowiedzialność za wszelkie tego następstwa spadnie na niego.

A niebawem — przez mój nie przemyślany postępek — sprawy przybrały jeszcze go-rszy obrót. A było to tak: Pewnego wieczora poczułem straszliwy głód. Wiedziałem, że jedze-nie zostanie podane dopiero z wybiciem czwartej szklanki — w czasie „psiej wachty *. Wystawiłem nos z pokładówki, w której zamknął mnie Snooky. Ach, jak mi kiszki marsza grały! Nie było nikogo w pobliżu i mrok gęstniał z każdą chwilą. Spojrzałem w stronę dzwo-nu na dziobówce — wisiał bliziutko, nie dalej niż dziesięć stóp ode mnie. Wyśliznąłem się po cichutku, chwyciłem sznur w zęby i zadzwoniłem: dzyń, dzyń — dzyń, dzyń, cztery razy! Pierwszy to chyba raz w dziejach żeglarstwa pies wybijał szklanki na „psią wachtę!

No cóż, ja chciałem tylko sprawić, żeby kucharz wcześniej podał kolację. Skutek był jednak taki, że j całą załogę ogarnęła panika. Czmychnąłem z powrotem do mojej kryjówki i przymknąłem za sobą drzwi, ale przez szparę obserwowałem rozwój wydarzeń. W jednej chwili zbiegli się ludzie — spod pokładu, z mostka kapitańskiego, zewsząd.

„Kto dzwonił? — ryknął oficer wachtowy.

Nie tracąc czasu bosman sam zaczął szukać winowajcy. Przesłuchał całą załogę, wszy-stkich marynarzy i wszystkich chłopców okrętowych. Nikt nie chciał się przyznać. Wreszcie wszyscy się rozeszli. A ja... no cóż, nadal byłem głodny. Wymknąłem się znowu i jeszcze raz uderzyłem w dzwon. Tym razem bosman miał całą załogę przy sobie, pod pokładem — oprócz sternika, który stał przy sterze — i wiedział, że żaden z jego ludzi absolutnie nie mógł tego  zrobić. Kiedy wypadł z powrotem na pokład, był blady jak ściana z przerażenia. Podo-

 

* Psia wachta — w gwarze marynarskiej nazwa wachty od północy do godziny 4.00.

bny strach malował się na twarzach wielu innych członków załogi. W milczeniu obejrzano dzwon. Nic nie wskazywało na to, że mógł zadzwonić przypadkowo. W końcu jeden z mary-narzy, który, z wyglądu sądząc, zjadł zęby na żeglarskim rzemiośle, powiedział chrapliwym, strwożonym szeptem:

„Niech mnie kule biją, jeśli to nie stary Cruikshank. Diabli nadali! Po co ja się pchałem na tę łajbę!

„Co to znaczy «stary Cruikshank»? — spytał majtka jeden z chłopców okrętowych.

„Ano, John Cruikshank, korsarz — odrzekł majtek. — Przepływamy właśnie nad miej-scem, gdzie zatonął. Każdy stary wyga wie, że jeśli jakaś łajba przepływa nad grobem Cruiks-hanka, a jest jej pisane pójść na dno, duch starego pirata bije w dzwon. Myślę, że chwile tego statku są policzone. Radzę ci, połóż sobie kamizelkę ratunkową pod głowę, kiedy będziesz szedł spać dziś wieczorem. To wszystko.

Od tej pory — ciągnął Wilk Morski — źle się zaczęło dziać na pokładzie „Jaskółki Mórz. Marynarze to dziwny naród. Oczywiście, w tamtych czasach byli bardziej przesądni niż dzisiaj. Zdarzyło się jeszcze kilka drobnych wypadków, przy czym większość stanowiły raczej błahe incydenty, z jakimi codziennie ma się do czynienia na każdym statku. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin