Boglar Krystyna - Tango na bananowej skórce.txt

(850 KB) Pobierz
Tango na bananowej  skórce
4V.<

Krystyna Boglar


Tango na bananowej skórce
Siedmioróg
Foto na okładce Krzysztof Hejke

Redaktor Danuta Sadkowska

1Ъ 2TO

© Copyright by Krystyna Boglar ISBN 83-85959-39-4
Wydawnictwo Siedmioróg, Wrocław 1995 r. Wydanie pierwsze
Druk  anex®


„Polityka to scena interesów, nie moralności".
Disraeli
Silniki szumiały miarowo. Samolot łagodnie wchodził na wysokość dziesięciu tysięcy metrów. Przez okrągłe bulaje widać było cumulusy, grube i pierzaste, przepływające nad poszatkowaną powierzchnia, ziemi. Polska z lotu ptaka przypominała skórkę arbuza w ciemno- i jasnozielone plamki, poprzecinane pasemkami szarych dróg. Zaskrzeczał głośnik:
— Ladies and gentlemen, informujemy państwa, że przekroczyliśmy właśnie granicę Czech...
Sok pomarańczowy w plastykowym kubeczku ma gorzkawy smak. Karolina odstawia go ostrożnie. Raz już wylała sobie coś takiego na kolana brudząc spódnicę od kostiumu. W Iłach, jakimi dotąd przeważnie latała za granicę, miała nieprzeparte uczucie ciasnoty, graniczące z klaustrofobią. Tym razem był to pojemny i wygodny francuski Airbus, który za mniej więcej dwie godziny wyląduje w Roissy pod Paryżem. Nie zna jeszcze tego lotniska. Ostatnio... kiedy to było? Chyba w osiemdziesiątym ósmym. Tak, na pewno! Lądowało się jeszcze na Orły. Czy przypuszczała cztery lata temu, że następna wizyta w Paryżu będzie jej debiutem jako projektantki mody? A przecież tak się stało. Dzięki zupełnie przypadkowemu spotkaniu z Christa Oxenberg. Wtedy się poznały, i polubiły. Karolina, choć z trudem nawiązywała znajomości i z jeszcze większymi oporami znajomości te kultywowała, w tym jednym przypadku poddała się już pierwszego dnia. Galeria na rue Saint Honorś była wypełniona gośćmi: eleganckie kobiety przechadzały się trzymając w dłoniach kieliszki z winem. Chyba to było burgundzkie chablis? Rozmawiały o wszystkim, nie interesując się zupełnie obrazami. Jak to na wernisażach bywa. Tylko jedna, silna brunetka z delikatnym ciemnym puszkiem pod nieco zbyt wydat-
5
nym nosem, tkwiła bez ruchu pod płótnem młodego Holendra. Wyglądała, jakby tam wrosła w ziemię i zapuściła korzenie. Kiedy Karolina, zachwycona kolorystyką obrazu, przystanęła nieśmiało obok, usłyszała niski głos z leciutką, ledwie dosłyszalną chrypką:
—  Dla mnie Walgraff to ktoś więcej niż malarz. To rabin albo psychiatra. On wie wszystko, co człowiek ma w duszy, tak jakby w niej siedział w środku.
—  Coś takiego napisał kiedyś Isaac Bashevis Singer o pisarzach — nieśmiało odparta Karolina.
Dwoje ciemnych, smolistych oczu przyjrzało się jej bardzo uważnie. Zbyt uważnie.
—  Nigdy cię przedtem nie widziałam — powiedziała. — Kim jesteś? Karolina wzruszyła ramionami. Nie lubiła, gdy ktoś obcy zwracał się do niej
w formie „ty", nie pytając o zgodę.
—  Karolina Stengert. Z Polski. A pani?
Duża twarz bez kości policzkowych, przypominająca waniliowy budyń, odwróciła się profilem.
—  Jak to dobrze, że jest jeszcze na świecie ktoś, kto mnie nie zna! Chodź!
Napijemy się.
Karolina do dziś nie wie, dlaczego posłusznie podreptała za tą wysoką, świetnie ubraną kobietą w nieokreślonym wieku, która szła krokiem modelki, kiwając głową, jak Chińczyk, do pozdrawiających ją zewsząd ludzi. Istotnie, musiała być znana przez „cały Paryż".
—  Jesteś malarką? — spytała, gdy przystanęły wreszcie przy jednym z okien. Piła szybkimi łykami. Już trzeci kieliszek.
—  Skończyłam Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Ostatnio zajęłam się projektowaniem...
—  Przedmiotów sztuki?
Karolina przełknęła. Wino było dobre. O pięknym kolorze i nieco zbyt nikłym zapachu.
—  Odzieży — odparła lekko znudzonym głosem. — Przepraszam, ale chciałabym jeszcze zobaczyć...
—  Zdążysz. Odzież dla fabryk?
Karolina zakrztusiła się, kieliszek zachybotał niebezpiecznie. Dla jakich fabryk? Czy ta czarownica w śliwkowej sukni, chyba od samego Diora lub Givenchy'ego nie wie, jak wygląda polska odzieżówka? Ba, niby skąd ma wiedzieć?
—  Halo, Christa! — rzucił wysoki mężczyzna postukując laską. Miał twarz Franciszka Pierwszego i brodawkę na nosie. Mówił po angielsku z silnym amerykańskim akcentem.
—  Halo, Steve! Miło znów cię widzieć. To jest moja polska znajoma. Karolina. Rysuje odzież dla fabryk.
Zwariowali z tymi fabrykami! — pomyślała Karolina ze złością. Ale swoją dro-
6
gą to piekielne babsko przechodzi z francuskiego na angielski jak automatyczna skrzynia biegów!
—  Nie rysuję dla fabryk. Próbuję projektować dla teatru. I to od niedawna. Może nie wiecie państwo, ale Polska to nie Manchester, tylko dość biedny kraj. Choć ma niezłych artystów. Przepraszam... trochę rozumiem, ale nie mówię ani słowa po angielsku. Więc może mogłabym już...
Silna dłoń wyjątkowo delikatnie, lecz stanowczo ujęła ją za łokieć.
—  Excusez-moi, skarbie. Ten Amerykanin może już iść do diabła, oczywiście, ale sądzę, że dobrze będzie, jak go poznasz. Steve Longmann — właściciel połowy domów mody od Luisiany aż po Albertville. A ja jestem Christa Oxenberg. Właścicielka salonu mody „Christa". Zatrudniam u siebie najzdolniejszych projektantów w Paryżu. W tym Chińczyka Tao-Tsu.
Karolina poczuła, jak powietrze uchodzi z niej niczym z przekłutego balonika. Normalnie nie miałaby żadnych szans poznania tych ludzi: ścisłej czołówki paryskiej haute couture. Przypadek czy...
—  Masz jakieś swoje projekty, kochanie? Może mogłabym je zobaczyć? Karolinie zaczął się pocić nos.
—  Pani? Pani chciałaby to obejrzeć? — wyglądała żałośnie.
Christa otworzyła małą płaską torebkę na złotym łańcuchu. Każdy dałby głowę, że to złoto najwyższej próby. Na kartoniku z adresem firmy napisała coś cieniutkim, oprawnym w platynę, ołówkiem.
—  Przyjdź w piątek. I przynieś swoją teczkę. Nie masz żadnej szansy, ale wykorzystaj ją!
To był piątek siedemnastego września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku. Piątek, w którym Karolina Stengert urodziła się po raz drugi.
Wyjrzała przez okrągłe okienko. Chmury rozproszyły się. Samolot leciał nad skupiskami domków z czerwonymi dachami. Wyglądały jak malutkie kolorowe groszki do posypywania tortu. Podniosła wzrok na kobietę przeciskającą się wąskim przejściem pomiędzy fotelami. Była średniego wzrostu, solidnej tuszy, wbita w angielski niemodny kostium. Poruszała się z trudem, lekko kulejąc, jak osoba, która stawiając stopę odczuwa nieprzeparty ból. Czas i przebyte choroby zmieniły ją. Ale i tak Karolina wiedziała od pierwszej sekundy: Julia! Kobieta, która odebrała jej mężczyznę życia: Krzysztofa. Do dziś, na dobrą sprawę, nie wie, dlaczego ustąpiła placu tak łatwo. I dlaczego on, bez walki, wpadł w sidła panny, która w wieku trzydziestu lat zaciągnęła go do urzędu stanu cywilnego, choć po pierwszym rozwodzie mówił, że „już nigdy więcej żadnych trwałych związków"!
— Tak wygląda dziś Julia? — szepnęła wstrząśnięta. — Boże, przecież to
7
się stało zaledwie dwadzieścia lat temu! Teraz ma najwyżej pięćdziesiąt dwa. Jest ode mnie starsza o dziesięć, a od Krzysztofa o niecałe dwa. Julia! Nienawidziła jej kiedyś z całego serca, życzyła wszystkiego najgorszego. I chyba te życzenia przemieniły się w rzeczywistość. Julia Sulikowska, żona Krzysztofa, wyglądała jak własna schorowana babka. I to wreszcie wprawiło Karolinę w prawdziwie radosny nastrój.
—  Czy mogę poprosić o kieliszek koniaku? — spytała przechodzącą stewardesę.
—  Źle się pani czuje? — zmartwiła się służbowo wysoka blondynka o miłej,
porcelanowej twarzyczce.
—  Wręcz przeciwnie! — zapewniła ją Karolina. — To z okazji zwycięstwa!
—  Już podaję!
Kiedy Julia powoli szła z toalety, Karolina obracała w palcach pękaty kieliszek. Mogła przyglądać się jej do woli. Julia bowiem nigdy nie poznała swojej rywalki. Krzysztof niezwykle starannie zatarł wszelkie ślady. I bardzo dbał o to, by panie nie zetknęły się ze sobą. Zresztą wszelkie te zachody okazały się zbyteczne. Dwie kobiety żyły w dwóch różnych światach. Julia była urzędniczką w Ministerstwie Handlu, zaś Karolina obracała się w środowisku „Krakowskiego Przedmieścia": artystów malarzy, pisarzy, ludzi teatru, z którymi i dla których pracowała. Gdyby ją zapytać, dlaczego znów sypiała z Krzysztofem, nie umiałaby dać precyzyjnej odpowiedzi.
Więcej życia jest w galaretce z nóżek! — pomyślała z nosem w kieliszku. Julia z trudem sadowiła się w fotelu trzy rzędy przed nią. Miała dużą torbę w kolorze rdzy, z której usiłowała wydobyć kosmetyczkę. — Jeśli jej uroda nie została nadszarpnięta przez czas, to co, u licha, on w niej widział? Wtedy, przed dwudziestoma laty? Chyba miała dobrą figurę. Dlaczego, u Boga Ojca, tak się roztyła? Kiedy ją ostatni raz widziałam? Wiem! Na tarasie kawiarni Hotelu Europejskiego. Siedzieli wtedy razem z Krzysztofem i nie odzywali się do siebie. On przeglądał gazetę, ona, znudzona, wyjadała coś z pucharka. Niedzielne popołudnie zmęczonego sobą małżeństwa. Tylko pies był wesoły. Machał kudłatym ogonem i rozdziawiał mordkę pełną drobnych, krzywych zębów. Tak ich zapamiętałam. Ciekawe, po co leci do Paryża? Jest najwyraźniej sama. Zaraz... zaraz... Julia ma przecież w Paryżu jakąś starą ciotkę mieszkającą tam od czasów wojny. Musi mieć ponad osiemdziesiątkę, o ile dobrze pamiętam. Krzysztof kiedyś opowiadał ze śmiechem, że zamieszkała we Francji z przyjacielem młodszym o piętnaście lat! Gdzieś w latach czterdziestych. Jakieś szalenie zawiłe, skomplikowane wojenne losy. Po wojnie nie wrócili do kraju. Zapewne Julia jedzie do tej ciotki. Może chce ją przekonać do powrotu? Ona zawsze usadzała w swoim i Krzysztofa mieszkaniu stare kobiety: chorą i otyłą matkę, jakąś krewniaczkę ze wsi, nazywaną „babcią", różne pociotki. Krzysztof spokojnie znosił ten inwentarz. Zresztą stale podróżował. Poza domem czuł się
8
swobodniej. No, i zarabiał „prawdziwe pieniądze". Do licha, mniejsza z tym! Stare dzieje. Dziś Krzysztof jest zaledwie mglistym wspomnieniem. Ich losy rozeszły się na zawsze. Widziała go kilkakrotnie i stwierdziła z prawdziwym smutkiem, że się zestarzał, osiwiał, zdziadział. Tyle lat... tylko cz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin