Michaels Barbara - Tutaj zostanę.doc

(1340 KB) Pobierz

 

 

 

BARBARA   MICHAELS

 

Tutaj zostanę


Dla Jennifer Erin od kochającej babci

7 maja 1983


PODZIĘKOWANIE

Wielu przyjaciołom z Frederick pragnę wyrazić wdzięczność za pomoc i rady. Dr Charles C. Clark udzielił mi wskazówek, gdy musiałam pozbawić życia jedną z postaci, a właściciele miejscowych zajazdów odpowiadali na pytania i pozwolili buszować po swych posiadłościach. Szczególne podziękowania należą się:

- M.G. (Marty) Martinezowi z zajazdu w Buckeystown, Maryland,

- Beverly i Rayowi Camptonom, z zajazdu Spring Bank Farm w Fredrick, Maryland,

- Jane i Edowi Rossigom ze Strawberry Inn w New Market, Maryland.

Zaznaczam, że nie opisałam w tej książce nie tylko żadnego z wyżej wymienionych, ale w ogóle żadnego konkretnego amerykańskiego zajazdu. Gospodyni powieściowego hoteliku pozwoliłam popełniać błędy wbrew znakomitym radom udzielonym mi przez wspomnianych ekspertów. Również za żaden błąd natury medycznej nie należy winić doktora Clarka.


PROLOG

Najcięższe do wytrzymania były zwyczajne, codzienne dźwięki. Banalne rozmowy i stłumione chichoty dobiegające z położonego niżej od holu pokoju telewizyjnego. Głosy pielęgniarek roztrząsających w dyżurce kwestie pogody, mody wiosennej oraz ostatnich poczynań ulubionej drużyny. Wydawało się czymś niemal obrzydliwym, że inni są w stanie załatwiać jakieś przyziemne życiowe sprawy, podczas gdy w pokoju obok toczy się właśnie ostateczna walka. Czuwała już tak kiedyś razem z przyjaciółmi i współpracownikami, ale tym razem było to co innego. Tym razem chodziło o Jima. Jedynego brata, jedynego krewnego, dziewiętnastolatka, który ma jeszcze wszystko przed sobą...

Blada, rozczochrana postać w wyświechtanym, krzywo zapiętym deszczowcu, narzuconym na nocną koszulę, kuliła się w fotelu, w części przeznaczonej dla palaczy. Miejsce wyglądało żałośnie; zniszczone obicia, czasopisma sprzed pół roku; z przepełnionej popielniczki wysypywały się niedopałki. Poza zrozpaczoną kobietą nie było tam żywej duszy. Od wielu godzin wstawała tylko po to, by zgasić jednego papierosa i zapalić następnego. Kiedy wyrwał ją ze snu dzwonek telefonu, miała tylko tyle czasu, żeby złapać płaszcz i torebkę. Krótkie, brązowe włosy zwisały w strąkach wokół nie umalowanej, na pozór obojętnej twarzy. Nie wyglądała na bohaterkę, choć właśnie prowadziła walkę z najpotężniejszym przeciwnikiem. Z jedynym wrogiem, który nie przegrywał.

Nie dostaniesz go. Jeszcze nie teraz. Nie pozwolę mu odejść.

Kroki zbliżyły się i mijając ją, zwolniły na chwilę. Andrea nie podniosła głowy. Kąciki ust zastygły w karykaturze uśmiechu. Obawiali się, że znów dostanie ataku, który uważali za histerię. Miała już jeden w izbie przyjęć. Nie popisała się zbytnio: kopniaki, wrzaski, ciosy rozdzielane na oślep - zdaje się, że dostało się nawet lekarzowi, ale osiągnęła cel. Wpuszczono ją do Jima. Mogła go dotknąć, uścisnąć zakrwawioną rękę, zaznaczyć swoją obecność i wolę. Teraz wszystkie siły skoncentrowała na podtrzymaniu i umocnieniu tej niewidzialnej więzi. Czujni obserwatorzy nie potrzebują się niepokoić. Przedstawienie się nie powtórzy, chyba że będzie do tego zmuszona.

Nareszcie po nią przyszli. Tego lekarza jeszcze nie znała. Przedstawił się, obserwując ją uważnie. Mówił ze starannie wypracowanym obiektywizmem, jak człowiek, który nie może sobie pozwolić na luksus osobistego zaangażowania. Zadała mu niezbędne pytania i uzyskała oczekiwaną odpowiedź:

- Robimy, co w naszej mocy.

Widok Jima podziałał na nią jeszcze gorzej, niż się spodziewała. Nieruchomy, spowity w bandaże, podłączony do różnych przewodów kształt w niczym nie przypominał wysokiego młodego atlety, ukochanego brata. Opanowała cisnące się do oczu łzy, wkładając całą siłę w walkę, aby utrzymać go przy życiu.

Kiedy zbielałe wargi rozchyliły się, lekarz wydał okrzyk zdziwienia. Andrea nie dosłyszała, co Jim powiedział. Pielęgniarka pochyliła się nad leżącym.

- To brzmiało jak imię. Alicja?

- Andrea - poprawiła ją, pewna swego. - Pyta o mnie. Czy mogę mu coś powiedzieć? Proszę.

Tym razem odpowiedział wyraźniej. Palce, prawie jedyne nie zabandażowane skrawki ciała, były zimne, choć nie wyczuwało się lodowatego chłodu śmierci. Głos też brzmiał silniej. Rzeczywiście powiedział : „Alicja." Jakaś nie znana Andrei dziewczyna? Sympatia? Nie. Znała wszystkie jego koleżanki, zawsze starała się je poznawać. Wiedziała, że żadnej specjalnie nie wyróżniał. Kogo jeszcze mógłby wzywać poza nią, jedyną siostrą, prawie matką? Ściskała zimne palce, próbując je rozgrzać. Trzymaj się, Jimmie. Jestem przy tobie. Zawsze będę, nie pozwolę, byś mnie opuścił. Po prostu trzymaj się.

Ktoś dotknął jej ramienia. Odeszła bez protestu. Lekarz wyglądał na zadowolonego.

- Dobry znak, panno Torgesen. Oczywiście, stan nadal jest krytyczny, nie ustaliliśmy dotąd rozległości obrażeń mózgu, ale bardzo ważna jest postawa pacjenta. Wola życia.

- On nie umrze - odparła stanowczo Andrea. - Nie pozwolę mu.


ROZDZIAŁ I

Andrea zeszła z drabiny i cofnęła się o parę kroków, by obejrzeć szyld wypisany wyrazistymi czarnymi literami na białym tle: ZAJAZD SPRINGERS' GROVE. Tabliczka kołysała się dostojnie na kutych, żelaznych podpórkach daszku zwieńczającego kamienny słupek przy bramie. Właścicielka pokiwała głową, zadowolona z efektu. Szyld był czytelny, przyciągał uwagę, a przede wszystkim wisiał prosto. Usiadła na ławeczce i przyglądała się domowi. Bolał ją dosłownie każdy mięsień, ale gdy patrzyła na rezultat zabójczej dla kręgosłupa pracy, czuła słodycz satysfakcji z odniesionego sukcesu, a zmęczenie wydawało się nieważne. Lato było deszczowe, lecz upalne. Trawa na zboczach skarpy koło domu przypominała zielony aksamit, stare drzewa ocieniające werandę pyszniły się lśniącymi szmaragdowymi liśćmi. W powietrzu jednak czuło się już pierwsze tchnienie jesieni, na klonach pojawiły się smużki złota, w koronach dębów akcenty szkarłatu. Na tle falistych wzgórz i zielonych łąk dom połyskiwał w słońcu bielą ścian jak marmurowy pomnik. Bogactwo wiktoriańskich ornamentów tłumiła prostota samej bryły budynku i masywność murów. Każdy piernikowy zawijas był na swoim miejscu. Przestronna weranda wdzięcznym łukiem sięgała aż na północną stronę budynku. Stały tam wiklinowe krzesła i stoliki oraz staroświecki bujak. Wnętrze domu zostało urządzone z takim samym pietyzmem. Odznaczało się wdziękiem i niewymuszonym komfortem.

Andrea dotknęła odruchowo bolącego krzyża. Kręgosłup dokuczał jej od tygodni. Nic dziwnego, sama wszystko skrobała, malowała, przybijała. Do tego doszło jeszcze użeranie się z robotnikami, patrzenie na ręce przedsiębiorcom budowlanym, walka z inspektorami. Ale się opłaciło. Ten dom to nie tylko osiągnięcie doraźnego celu, to przyszłość jej i Jima. Sama myśl o pierwszym zetknięciu się z tym miejscem pięć miesięcy temu wywołała na jej ustach uśmiech triumfu.

Marcowy poranek - szary, zimny, mglisty. Marznąca mżawka osiadająca na szybie samochodu podprowadzonego do samych stopni werandy. Jim zgarbiony, siedzący obok siostry z ostentacyjnie podciągniętymi kolanami. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, lecz ciągle jeszcze rósł. Swój milczący protest kierował jednak nie tyle przeciw rozmiarom samochodu, ile przeciw niedopuszczaniu go do kierownicy. Głęboko urażony, dąsał się przez całą drogę z dystryktu Kolumbia - prawie pięćdziesiąt kilometrów obraźliwego milczenia, które Andrea ze spokojem ignorowała. Ale na widok domu nie wytrzymał.

- O kurwa! - wyrwało mu się.

- Nie wyrażaj się - zareagowała automatycznie. Nie mogła jednak powstrzymać się od myśli, że te dwa słowa oddawały samą istotę rzeczy.

Smutne, bezlistne drzewa wyglądały jak kalekie giganty wygrażające domowi wzniesionymi w górę, pokręconymi reumatyzmem ramionami. Budynek składał się z dwóch pięter, mansardowego strychu i wieży przylegającej do jednego boku. Cale połacie muru - i ani kawałeczka, z którego nie obłaziłaby farba! Żelazna balustrada osłaniająca taras na dachu szczerzyła połamane, rude od rdzy zęby prętów. Kilka okien było zabitych deskami, jeden z filarów werandy złamany, stopnie wypaczone i podparte byle jak kamieniami. Nawet w pogodny dzień wrak tego okazałego niegdyś domostwa musiał sprawiać przygnębiające wrażenie, a cóż dopiero tego paskudnego, ciemnego poranka.

Andrea siedziała z rękami na kierownicy, nie mając odwagi ruszyć się z miejsca. Bywała tu już dawniej, ale teraz po raz pierwszy patrzyła na budynek okiem właścicielki. Właścicielki ruiny, rudery. Raz lub dwa razy w roku składała kuzynce Bercie oficjalne wizyty. W ciągu ostatnich pięciu lat staruszka - przyrodnia siostra babki - znacznie się posunęła, ale trzymała się tego domu z irracjonalną starczą determinacją. Mogła sobie na to pozwolić, ponieważ w małej społeczności zawsze znalazła się jakaś nie wykwalifikowana kobieta w średnim wieku, którą dało się zatrudnić do pomocy. Andrea zdawała sobie sprawę, że dom niszczeje, ale nie przejmowała się zbytnio, gdyż nie sądziła, by ten problem miał jej kiedykolwiek dotyczyć. Berta miała mnóstwo krewnych rozsianych po różnych miejscowościach, ale jedna Andrea odwiedzała regularnie starszą panią. Mogła przy tym z ręką na sercu powiedzieć, że absolutnie nie kierowała nią chęć zysku. Przyjeżdżała, ponieważ mieszkała stosunkowo blisko, a także z powodu prostego, kalwińskiego poczucia obowiązku, które tak bawiło Jima. Żartował sobie nieustannie z jej sumienia rodem z Nowej Anglii, a kiedy nadszedł list od adwokata, nie posiadał się z radości.

- No i wyszło szydło z worka. Jak ją podprowadziłaś, że zrobiła z ciebie jedyną dziedziczkę?

Andrea nie czuła rozbawienia.

- Pewnie zostawiła mi jakąś okropną błyskotkę. Może broszkę z wyschniętym włosami w środku albo kolekcję muszelek? A może coś, co da się sprzedać... Mam nadzieję, że tak. Przydałoby się trochę forsy.

Jim zacisnął ładnie wykrojone usta. Robił to zawsze, kiedy mówiła o finansach.

- Kurczę, Andy, jeśli jesteśmy spłukani, pójdę do roboty. Na pełny etat. Mówiłem ci...

- Nie. Skończysz college. Nikt lepiej ode mnie nie wie, jakie to ważne. Chciałabym dla ciebie czegoś więcej niż stanowego uniwersytetu, ale...

- Ten w Marylandzie jest w porządku. To dobra uczelnia. Lubię ją. Tylko na miłość boską, żebyś wreszcie przestała ględzić o kasie!

Wyszedł z pokoju. Andrea wpatrywała się w zaciśnięte pięści. Miał rację. Rzeczywiście uczepiła się tego tematu. Jim nie mógł znieść, że jest od niej zależny. Wiedział, jak ciężko pracowała, by utrzymać go w szkole. Zabroniła chłopcu starania się o stypendium. Nie chciała, by obciążały go długi, gdy trafi na rynek pracy, on zaś nie pojmował jej awersji do zobowiązań finansowych. Miał tylko osiem lat, kiedy ojciec i macocha zginęli w katastrofie, a on i Andrea zostali sami, bez żadnych krewnych na tyle bliskich, by zechcieli się podjąć opieki. Andrea wprawdzie nie chciała pomocy, jednak przeżyła szok, dowiedziawszy się, że ich przystojny, podziwiany ojciec wydawał swe pokaźne dochody co do grosza i nawet nie wykupił dodatkowej polisy ubezpieczeniowej. Jak wielu mężczyzn nie dopuszczał myśli, że jest śmiertelny. Miał niewiele ponad czterdziestkę i był właśnie u szczytu kariery, gdy katastrofa samolotu położyła kres i tej karierze, i życiu, a także intelektualnym aspiracjom Andrei.

Zaczęła pracować jako maszynistka w biurze pewnego motelu. Było to pierwsze z brzegu zajęcie, ale okazało się rozsądnym wyborem. Po skończeniu wieczorowych kursów doszła do stanowiska asystentki dyrektora sporego hotelu i z wolna zaczęły ją wciągać wyzwania nowego zawodu. Nieraz jednak porządnie dostała w kość przy absorbującej, pochłaniającej długie godziny robocie, gdy musiała być gotowa na każde zawołanie, często wzywana telefonicznie, nawet jeśli miała wolne. Nie mogła poświęcać Jimowi tyle czasu, ile by chciała, choć wszystkie wolne od pracy godziny należały do niego. Te starania opłaciły się sowicie. Poza normalnymi trudnościami okresu dojrzewania Jim nie przysparzał jej zmartwień, a ona nigdy nie żałowała, że jej życie towarzyskie składało się niemal wyłącznie z takich rozrywek, jak szkolne przedstawienia, zbiórki harcerskie, treningi Małej Ligi i szkolne mecze futbolowe. Jim w szkole średniej doszedł do reprezentacji Stanów Zjednoczonych, a na pierwszym roku studiów zaproponowano mu grę w drużynie piłki nożnej i jednocześnie futbolu amerykańskiego. Chciał podjąć jakąś dorywczą pracę, ale Andrea nie zgodziła się; sport i studia pochłaniały dość czasu. Kiedy protestował, odpowiadała żartem:

- Nie wygłupiaj się, mały, wiesz, ile wyciąga zawodowy gracz? Jak już nim zostaniesz, wszystko sobie odbiję.

Gdy nadeszła wiadomość od adwokata, że kuzynka Berta zapisała jej wszystko - dom z całą zawartością i trzydzieści akrów otaczającej go ziemi - Andreę zmroziła nieufność. Musi w tym tkwić jakiś haczyk. Tak długo zmagała się z niepowodzeniami, tyle razy doznała zawodu, że przestała już wierzyć w przychylność losu.

Jim, który nigdy nie towarzyszył jej w czasie wizyt u kuzynki, był przekonany, że na pewno odziedziczyli fortunę. Teraz siedział koło siostry, wpatrując się w ruinę, a na jego twarzy malowało się to samo, co czuła Andrea: złość i niesmak. Zacisnęła bezwiednie pięści. Dom nie był nawet przysłowiowym „białym słoniem" (W oryg. white elephant (ang.) - myśl, przedmiot, którego posiadanie sprawia więcej kłopotów niż pożytku (przyp. tłum.).). To zgniłe, szare truchło. Prawnik ostrzegał, że niełatwo będzie go sprzedać. Nie ma popytu na wielkie, stare domiszcza, których ogrzewanie kosztuje majątek. Teraz Andrea zrozumiała, że jest jeszcze gorzej. Pewnie trzeba będzie dopłacić komuś, kto zechce jej zdjąć ten kłopot z głowy.

- Gdzież się podziewa ten cholerny adwokat? - wykrzyknęła ze złością. - Miał tu czekać. Nie mogę więcej się zwalniać. I tak mi potrącą za pół dnia.

Jim nie odpowiedział. Jego duże, pokryte bliznami dłonie spoczywały spokojnie na kolanach. Andrea trąciła go łokciem.

- Właściwie możemy tam wejść.

Posłusznie ruszył za nią po trzeszczących schodkach. Klucz wszedł do zamka, ale Andrea musiała się nieźle namęczyć, nim drzwi się wreszcie otworzyły, skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami.

Kształty wielkich, masywnych mebli wyłaniały się z szarego półmroku jak czające się do skoku potwory.

- No, przynajmniej niczego jeszcze nie rozszabrowali - odezwała się Andrea z zawziętością w głosie. - Ale to tylko kwestia czasu. Muszę jak najszybciej sprowadzić handlarza. Dziś antyki są w cenie. Może mimo wszystko coś z nich wyciśniemy.

Mrucząc pod nosem, otworzyła drzwi po lewej stronie holu.

- Poświeć mi. Ciekawe, czy... O, jest światło. Tyle dobrego, ale trzeba się liczyć, że ten przeklęty adwokat odetnie dopływ prądu. Każda sekunda kosztuje.

W okazałym żyrandolu z rżniętego szkła brakowało większości żarówek i paru zwisających kryształków. Przy świetle wrażenie opuszczenia jeszcze się pogłębiło. Kurz okrywał grubą warstwą każdy skrawek powierzchni, zaćmiewając połysk mahoniu i różanego drewna. Przez silny odór wilgoci przebijał się jeszcze inny, równie nieprzyjemny zapach, którego z początku nie potrafiła zidentyfikować. Kiedy jednak przejechała palcem po rzeźbionym obramowaniu kominka, dotyk chłodnego, gładkiego marmuru poprawił nieco jej samopoczucie.

- Może być warte parę papierów - mruknęła. - Jim, czy myślisz, że... Jim! Gdzie się podziewasz?

Nie odpowiadał, więc wróciła na środek pokoju. Przez łukowate przejście zobaczyła zarys jego sylwetki u podnóża schodów.

- Tu jestem - odezwał się w końcu jakimś sennym, roztargnionym tonem, całkowicie różnym do normalnego, donośnego głosu.

- Co, do diabła, tam robisz? Chodź tu i pomóż mi. Chcę się zabrać do inwentaryzacji.

Odwrócił szybko głowę.

- Myślałem, że jesteś na górze. Zdawało mi się, że mnie wołasz.

- Bo cię wołałam. Przestań bujać w obłokach. Widziałeś, że tu wchodzę.

- No tak, ale... - Potrząsnął ze zdziwieniem głową. - Mógłbym przysiąc, że ktoś jest na górze. Nie słyszałaś głosu wołającego moje imię?

- Dość tego! - prychnęła Andrea. - Rozumiem, że to miejsce nadaje się do nakręcenia horroru, ale nie mam teraz głowy do starych kawałów z duchami.

- Ja nie... - Jim wzruszył ramionami. - No dobrze. Co mam robić?

Andrea wręczyła mu notatnik i długopis.

- Pisz, co ci podyktuję. Zaczniemy tutaj.

Ledwie zdążyli się zabrać do pracy, łomotanie do drzwi obwieściło przybycie adwokata. Andrea poszła go wpuścić. Powitał ją z uśmiechem, potrząsając mokrą od deszczu bujną, siwą czupryną.

- Cóż za paskudny dzień! - zawołał wesoło. Andrea zawsze uważała rozmowy o pogodzie za niepotrzebną stratę czasu.

- Spóźnił się pan - warknęła.

- Przepraszam. No i co pani o tym sądzi? Piękny, stary dom, nieprawdaż?

- To katastrofa - skwitowała go Andrea. - Panie Bushwaller, zechce pan poznać mojego brata Jima.

- Mów mi po prostu: Fred. - Bushwaller wyciągnął rękę. - Duży urosłeś, co? Koszykówka?

- Futbol (Mowa o futbolu amerykańskim (przyp. tłum.).) - odparł Jim. - Miło mi pana poznać.

- Na jakiej pozycji grasz?

- W cornerbacku.

- Tym prawym? Wyglądasz na takiego, co się szybko rusza. Dobrze mieć z tyłu wystarczająco wysokiego obrońcę, żeby przechwycić piłkę przed odbiorcą. Gdyby Redskini… (Znana amerykańska drużyna futbolowa (przyp. tłum.).)

Andrea nie wytrzymała. Wiedziała, że jak zaczną o Redskinach, to już koniec.

- Panie Bushwaller, mam mało czasu. Możemy przejść do rzeczy?

- Jasne. Pomyślałem, że zabiorę was później na lunch. Mamy w tym mieście jedną z najlepszych restauracji w całym stanie i...

- Tak, słyszałam już o „Rogu Obfitości". Ale dziś nie dam rady. Chcę obejrzeć dom i sprawdzić pański spis inwentarza.

Bushwaller zdjął mokry deszczowiec, strząsnął go i rozwiesił starannie na słupku przy schodach. Miał rubaszną, choć dobroduszną twarz farmera. Jego bladoniebieskie oczy zwęziły się z rozbawienia.

- Nie ma żadnego spisu - oświadczył spokojnie. - Ciągle napomi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin