Antologia - Upiorny narzeczony.pdf

(803 KB) Pobierz
291853463 UNPDF
SPIS TREŚCI
WILLIAM AUSTIN - Peter Rugg, zaginiony (Przełożyła Krystyna Jurasz-
Dąmbska) ........................ 5
WASHINGTON IRVING - Upiorny narzeczony (Przełożyła Aldona
Szpakowska) ............... ..........34
EDWARD GEORGE-BULWER EARLE LYTTON - Duchy i ludzie (Przełożyła Zofia
Uhrynowska) ……..47
EDGAR ALLAN POE - Zagłada domu Usherów (Przełożył Stanisław
Wyrzykowski ... ....................81
JOSEPH CONRAD Gospoda Pod Dwiema Wiedźmami (Przełożyła
TeresaTatarkiewicz) ..............98
ROBERT SMYTHE HICKENS - Miłość i profesor Guildea (Przełożyła Kazimiera
Muszałówna) ..122
MAURICE RENARD - Żaba (Przełożył Gabriel
Karski) ..........................................................163
A. J. ALAN - Warkoczyk (Przełożył Tadeusz Adrian Malanowski)
…………………………………177
„KB”
WILLIAM AUSTIN
Peter Rugg, zaginiony
Od Jonatana Dunwella z Nowego Jorku do pana Hermana Krauffa:
Szanowny Panie
Stosownie do obietnicy, postaram się zrelacjonować Panu wszystkie zebrane
przeze mnie szczegóły, dotyczące zaginionego mężczyzny i dziecka. Nie ulega
wątpliwości, że do tak wytrwałych poszukiwań skłaniała mnie w dużej mierze pełna
współczucia niecierpliwość, z jaką Pan zdawał się oczekiwać wyników moich starań.
Pamięta Pan może, iż w lecie 1820 roku wezwany zostałem w interesach do
Bostonu. Dopłynąwszy statkiem pocztowym do Providence, dowiedziałem się, że
wszystkie miejsca w dyliżansie są już zamówione. Miałem więc do wyboru: albo
czekać parę godzin, albo przyjąć miejsce obok woźnicy, gdy ten uprzejmie mi je
 
zaproponował. Zasiadłszy przy jego boku, wnet stwierdziłem, że to człowiek bystry i
rozmowny. Przebyliśmy już jakieś dziesięć mil, kiedy konie nagle położyły uszy po
sobie jak zające, a woźnica spytał:
- Ma pan ze sobą płaszcz?
- Nie - odparłem. - Dlaczego?
- Bo wnet będzie panu potrzebny. Widzi pan uszy wszystkich koni?
- Tak, właśnie chciałem spytać, co to ma znaczyć?
- Zobaczyły tego, co sprowadza burzę; my też wnet go zobaczymy.
W owej chwili na firmamencie nie było ani jednej chmurki. Wreszcie hen na
drodze ukazał się maleńki punkcik.
- O, tam nadjeżdża ten, co wywołuje burzę. Zawsze zostawia po sobie ulewny
deszcz. Dobrzem go sobie zapamiętał po tylu zmoczonych kurtkach. Myślę, że ten
biedak sam się też nacierpi i to więcej, niż ludziom wiadomo.
Zaraz potem, w dużym pędzie, chyba ze dwadzieścia mil na godzinę, minął nas
zniszczony stary powozik, zaprzężony w wielkiego karego konia. W powozie siedział
mężczyzna z dzieckiem przy boku. Trzymał lejce mocno i jasne było, że przewidywał
ten pośpiech. Wydawał się zgnębiony i patrzył z niepokojem na pasażerów dyliżansu, a
zwłaszcza na woźnicę i na mnie. Gdy tylko nas minął, uszy koni wróciły do normalnej
pozycji i pochyliły się ku przodowi tak, że prawie się stykały.
- Kim jest ten człowiek? Wygląda, jakby miał ciężkie zmartwienie.
- Nikt nie wie, kim or jast, lecz ani jego osoba, ani dziecko nie są mi obce.
Spotykałem go bardzo często i tyle już razy pytał mnie o drogę do Bostonu, nawet
wtedy, gdy podróżował w kierunku wręcz przeciwnym, że ostatnio nie chcę mu już
wcale odpowiadać. To dlatego wpatrywał się we mnie z takim natężeniem.
- Czyż on nigdzie się nie zatrzymuje?
- Nie słyszałem, żeby gdziekolwiek zatrzymał się na dłużej; zawsze tylko na
moment, by spytać o drogę do Bostonu, i gdzie by nie był, zawsze panu odpowie, że
nie może zatrzymać się ani na chwilę, bo musi do Bostonu dojechać przed nocą.
Wjeżdżaliśmy właśnie na wysokie wzgórze pod Walpole, a ze widać stamtąd
było ogromny szmat nieba bez najmniejszej chmureczki, więc zacząłem sobie
podkpiwać z woźnicy i jego płaszcza.
- Patrzy pan w kierunku, skąd ten człowiek przybył? Burza nigdy się z nim nie
spotyka, ale ciągnie za nim.
Zbliżyliśmy się do następnego pagórka. Gdy byliśmy na szczycie, woźnica
 
wskazał w kierunku wschodnim małą czarną plamkę - może tak dużą jak kapelusz.
- O, tam jest zaczątek burzy. My pewnie dobrniemy do Polleya, zanim do nas
dotrze, lecz ten wędrowiec i jego dziecię będą aż do Providence jechali w deszczu,
wśród grzmotów i błyskawic.
Konie pognały teraz ze wzmożoną szybkością. Mała czarna chmura sunęła nad
drogą, a gdy powiększyła się już znacznie, stała się naraz wyraźnie zwarta, ciemna i
gęsta. Potem kilka błyskawic, jedna po drugiej, rozświetliło całą chmurę jasną,
nieregularną siecią i coraz to inne, fantastyczne obrazy ukazywały się na niebie.
Woźnica zwrócił moją uwagę, że w pewnej chwili cała chmura zupełnie zmieniła
kształt. Wykrzyknął, że każda błyskawica wyraźniej ukazuje mu jakby sylwetkę
człowieka siedzącego w otwartym pojeździe, zaprzężonym w czarnego konia. Ale
mówiąc prawdę, nie dojrzałem tam nic takiego; musiało mu się coś przywidzieć.
Tymczasem dalekie grzmoty zapowiadały już, że wnet nadejdzie ulewa; i
akurat dojechaliśmy do zajazdu Polleya, gdy lunęło tak, że potoki płynęły z nieba.
Ulewa przeszła zresztą szybko, bo chmura przesunęła się ponad drogą ku Providence.
W niedługi czas później przed zajazdem zatrzymał się powozik jakiegoś budzącego
zaufanie pana. A że mężczyzna z dzieckiem, którzy przejechali niedawno, wzbudzili
współczucie pasażerów, więc też nowo przybyłego zarzucono pytaniami. Okazało się,
że owszem, spotkał ich, że mężczyzna wydawał się przestraszony i zapytał o drogę do
Bostonu; że jechał tak szybko, jakby miał zamiar przegonić burzę, że w chwili gdy
właśnie oba pojazdy się minęły, nagle huknął piorun i to tuż nad głową owego
mężczyzny, tak iż zdawało się, że i on, i dziecko, a także powozik z koniem -
wszystko zostało trafione.
- Wstrzymałem konia myśląc, że poraził ich grom, ale dojrzałem tylko, że
tamten koń szarpnął się, stanął dęba i zwiększył tempo; o ile mogłem to ocenić, gnał
równie szybko jak burza.
Nie skończył jeszcze, gdy nadjechał wędrowny handlarz z wozem pełnym
blaszanych garnków; przemoknięty był do suchej nitki. Na pytania odpowiedział, że
owego mężczyznę i jego pojazd spotkał był w ciągu dwóch tygodni w czterech
różnych stanach; że zawsze tamten dopytywał się o drogę do Bostonu, i że za każdym
razem taka burza jak dzisiejsza zalewała mu wóz i cały towar, aż wszystkie garnki
pływały, więc postanowił na przyszłość ubezpieczyć się od powodzi. Ale - co
najbardziej zdumiewało owego handlarza - to fakt, że na długo przed tym, zanim mógł
owego człowieka zobaczyć, jego własny koń stawał na środku drogi z uszami
 
położonymi po sobie.
- Jednym słowem.- zakończył swą relację - nie chciałbym tego człeka i jego
konia widzieć już nigdy na oczy. Coś mi tak wygląda, jakby byli nie z tego świata.
Tyle tylko zdołałem się dowiedzieć owego dnia; wkrótce potem mógłbym
prawie przysiąc, że mi się to wszystko przyśniło, gdyby nie fakt, że niedawno temu
stojąc przy wejściu do Hotelu Bennetta w Hartford, usłyszałem nagle, jak jakiś
mężczyzna mówił:
- Znowu jedzie Peter Rugg ze swoim dzieckiem! Wydaje się przemoczony i
zmęczony i dalszy od Bostonu niż kiedykolwiek.
Poznałem od razu, że to ten sam człowiek, którego widziałem przeszło trzy
lata temu; każdy bowiem, kto go choć raz widział, nie pomyli się nigdy.
- Peter Rugg? - zapytałem. - Kto to jest ten Peter Rugg?
- Na to - odrzekł zapytany - nikt panu nie potrafi wyczerpująco odpowiedzieć.
Jest to znany podróżnik, którego niezbyt lubią oberżyści, bo nigdy się nie zatrzymuje,
by zjeść, wypić czy przespać się. Zastanawiam się, dlaczego mu rząd nie powierzy
przewożenia listów.
- No, no - wtrącił się ktoś do rozmowy. - Ten pomysł ma i swoje ciemne
strony. Ileż to czasu szedłby list do Bostonu, skoro Peter, z tego co mi wiadomo, od
dwudziestu lat już nie może tam dojechać.
- Ale - rzekłem - czy ten człowiek nigdy się nie zatrzymuje, nigdy z nikim nie
rozmawia? Widziałem go przeszło trzy lata temu koło Providence i wtedy mówiono o
nim dziwne rzeczy. Proszę, niech mi pan coś o nim powie.
- Szanowny panie - odparł nieznajomy - ci, którzy wiedzą o tym człowieku
najwięcej, najmniej mówią. Słyszałem twierdzenie, że czasem niebiosa naznaczają
kogoś swym piętnem czy to za karę, czy na próbę. Czym został dotknięty ten
człowiek, nie wiem, toteż raczej jestem skłonny litować się nad nim niż go sądzić.
- Mówisz pan jak człowiek szlachetny. Jeśli znasz go od tak dawna, powiedz
mi, proszę, coś więcej o nim. Czy jego wygląd zmienił się bardzo w ciągu tych lat?
- O tak. Sprawiał takie wrażenie, jakby nigdy nie jadł, nie pił i nie spał, a jego
dziecię zdaje się jeszcze słabsze od niego.
- A jego koń?
- Jeżeli idzie o konia, to ten jest jak gdyby grubszy i weselszy, więcej w nim
życia i odwagi niż dwadzieścia lat temu. Kiedy ostatnim razem Rugg odezwał się do
mnie, pytał, jak daleko jest do Bostonu. Powiedziałem mu, że dokładnie sto mil.
 
„Jakże możesz pan tak mnie oszukiwać! To okrucieństwo wprowadzać w błąd
podróżnego. Zmyliłem drogę, proszę więc, wskaż mi, którędy najbliżej do Bostonu”.
Powtórzyłem, że do Bostonu jest sto mil.
„Jak może pan mówić coś takiego! - wykrzyknął. - Wczoraj wieczór
powiedziano mi, że jeszcze pięćdziesiąt, a potem jechałem całą noc”.
„Ale oddalasz się pan od Bostonu. Należy zmienić kierunek”.
„Niestety! Wciąż mówią, zmień kierunek. Boston odpływa gdzieś z wiatrem i
kręci się jak igła kompasu! Jeden mówi, że Boston jest na wschód, drugi, że na
zachód, a wszystkie drogowskazy też mylnie wskazują drogę!”
„Lecz zatrzymaj się pan i spocznij trochę - powtórzyłem.
Wydajesz się przemoknięty i znużony”.
„To prawda. Pogodę miałem okropną, od kiedy wyruszyłem w drogę”.
„Więc zatrzymaj się i spocznij!”
„Nie, nie, nie mogę; muszę dojechać do domu przed nocą, o ile to możliwe.
Ale myślę, że się pan myli, jeśli idzie o odległość do Bostonu” - odrzekł Rugg i z tymi
słowy popuścił lejców koniowi, którego dotąd z trudem utrzymywał w miejscu, i po
chwili znikł w oddali. W parę dni później widziałem go niedaleko Claremont,
pędzącego wzdłuż pagórków Unity, przypuszczalnie z szybkością dwunastu mil na
godzinę.
- Czy naprawdę nazywa się Peter Rugg?
- Tego nie wiem, lecz przypuszczam, że nie będzie się wypierał swego
nazwiska. Może go pan zresztą spytać, bo, o, widzi pan, nawrócił i właśnie znów do
nas jedzie.
Rzeczywiście ukazał się rozpędzony kary koń i pojazd byłby nas minął, gdybym
się nie zdecydował jednak zagadnąć tego człowieka. Gdy byli tuż koło nas, postąpiłem
na jezdnię, by go zatrzymać. Mężczyzna natychmiast ściągnął cugle.
- Wybaczcie, szanowny panie - rzekłem - mą śmiałość, lecz chciałbym
wiedzieć, czy to pan Peter Rugg? Bo wydaje mi się, że już kiedyś pana widziałem.
- Tak, nazywam się Peter Rugg. Nieszczęśliwym trafem zmyliłem drogę, a
przemoknięty i zmęczony, wdzięczny będę za wskazanie mi drogi do Bostonu.
- Mieszka pan w Bostonie, nieprawdaż? A przy której ulicy?
- Przy Middle Street.
- Dawno opuścił pan Boston?
- Nie powiem panu dokładnie, lecz wydaje mi się, że już dosyć dawno temu.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin