Barbara Rybałtowska - Bez pożegnania 05 - Czas darowany nam.pdf

(1457 KB) Pobierz
1064740287.001.png
Rybałtowska
B a r b a r a
Bez pożegnania 05
C z a s d a r o w a n y n a m
„Życie, jakie by nie było, zawsze jest silniejsze od śmierci” – powiedziała niedawno Zofia
do córki. I to zdanie okazało się myślą przewodnią ich dalszych losów.
Kasia doświadcza tego powoli lecząc się z traumy. Praca, nowe podróże i wypadki tworzą
nowe przypadki, nowe spotkania i uśmiechy losu. W przaśnej peerelowskiej rzeczywistości, w
trosce przyszłość rodziny, Zofia coraz bardziej musi liczyć tylko na siebie.
Niespokojny, pełen trudnych momentów dla Polski rok 1968, w sferze osobistej daje się
bohaterkom we znaki.
Kiedy mija, okazuje się, że warto było go przeżyć, żeby docenić to, co życie może jeszcze
podarować i co w nim najważniejsze. W lata siedemdziesiąte Kasia wchodzi z nadzieją, ale Jak
to się skończy dowiemy się z tomu następnego, pod takim właśnie tytułem.
1064740287.002.png
Rozdział 1
Siedziały obie w obszernej kuchni Zofii i przebierały grzyby. Dorodne
borowiki po oczyszczeniu układały na tacy. W koszu były też podgrzybki
i maślaki, ale one na razie zajmowały się tylko prawdziwkami.
- Osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć - liczyła Kasia.
- Nie do wiary! - wykrzyknęły jednocześnie. Spojrzały na siebie
zaskoczone i roześmiały się.
- Co masz na myśli? - spytała matka.
- To, że zdołałaś to wszystko zebrać sama, mamuś. Taka ilość! To
nieprawdopodobne.
- No widzisz, niebywały wysyp. Ale mój okrzyk dotyczył czego
innego. Wyobraź sobie, że dokładnie taką samą liczbę borowików ze-
brałyśmy przed laty w Iszkołdzi z twoją stryjenką, nieboszczką Anulą, i
jej synek Kazio liczył je tak samo jak ty teraz. Kiedy wymawiałaś słowa:
„osiemdziesiąt cztery, osiemdziesiąt pięć...", miałam złudzenie, że słyszę
jego głos. Aż dreszcz mnie przeszedł! Niesamowite uczucie... Po tylu
latach nagle doznałam deja vu.
- Po ilu latach?
- Dwudziestu?... Poczekaj... mamy teraz sześćdziesiąty drugi, a wtedy
był tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty. Kilka dni przed
wybuchem wojny. Zatem dwadzieścia trzy lata temu! A przed chwilą
ujrzałam ich wszystkich tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Mój Boże!
Oni od tak dawna nie żyją...
- Tak jak mój Piotr...
- Tak jak i mój Piotr, twój ojciec...
- Czy to nie dziwne, mamuś, że obie owdowiałyśmy tak młodo?
- Niestety. Wiesz, kiedy przedstawiłaś mi swego Piotra, na dźwięk
jego imienia poczułam ukłucie niepokoju. Zaraz się za to skarciłam, ale
nie mogłam się pozbyć myśli, że to niedobrze wróży...
- Ach, ta twoja intuicja! Chyba mam ją po tobie, bo gnębiły mnie
przecież te sny o naszym rozstaniu, mimo to nawet do głowy mi nie
przyszło, że on mógłby umrzeć...
Zofia z miłością spoglądała na córkę. Nareszcie ma ją przy sobie. Nie
na długo wprawdzie, zaledwie na dwa tygodnie, ale jest! Przyjechała tu
spędzić urlop. Od tragicznej śmierci jej męża upłynęły prawie dwa lata.
Kasia nadal jest wierna jego pamięci, chociaż jako tako stanęła już na
nogi. Jakie to szczęście, że jest w „Mazowszu". Gdyby nie mnogość
wrażeń i pracy, jakie są udziałem tego zespołu, pewnie znosiłaby to
nieszczęście o wiele gorzej.
- Jak widzisz, mamo - odezwała się, jakby odczytując jej myśli -
trochę się pozbierałam. Nie znaczy to, że przebolałam utratę Piotra, to
chyba nigdy nie nastąpi. Nie, ale jakoś egzystuję. W naszym światku nie
ma czasu na rozpamiętywanie. Tyle się dzieje, wciąż trzeba się starać,
udzielają mi się ogólne nastroje. Sama się sobie dziwię, że potrafię nieraz
się śmiać, wygłupiać. Zapamiętałam takie twoje zdanie wypowiedziane
zaraz po tragedii: „Zycie jest zawsze silniejsze od śmierci..." Miałaś rację.
Kiedy to sobie uświadamiam, dręczą mnie wyrzuty sumienia, że jego nie
ma, a ja...
- Co ty? To, że żyjesz czy też starasz się żyć normalnie, nie jest
wymierzone przeciwko niemu. On na pewno by nie chciał, żebyś
wiecznie rozpaczała.
- Wiem, ale nie potrafię sobie wyobrazić, że rozpacz kiedykolwiek
mnie opuści, mimo że potrafię się śmiać. Ostatnio, w czasie naszego rejsu
po portach Skandynawii, przeżywałam ciężkie chwile. Zwłaszcza surowa
uroda fiordów norweskich nastrajała mnie posępnie. Wiesz, płynąc tak,
mieliśmy na statku dużo wolnego czasu, a wolny czas to mój wróg. Radzę
sobie tylko wtedy, gdy mam nadmiar pracy.
- To normalne, moje dziecko. Praca to najlepsze lekarstwo, na
wszystko. A propos - musimy się teraz pośpieszyć, bo tylko patrzeć, jak
moja trzódka wróci do domu i zacznie się domagać obiadu, a my jesteśmy
w lesie.
- Jakoś damy radę, pomogę ci.
Mówiąc to, Kasia uświadomiła sobie, że matka nic nie straciła ze
swojej energii. Pod pretekstem szybszego spotkania z córką pojechała
rano do Zawady. Sądząc po zbiorach, jakich dokonała, musiała wydeptać
niemało ścieżek w lesie, a cały czas się krząta, jakby dopiero co wstała.
Ile jeszcze lat zdoła prowadzić taki tryb życia? Ciągle w ruchu, wciąż
zapracowana. Czy ona kiedykolwiek odpoczywa? Zawsze jest czymś
zajęta. I nic nie robi po łebkach. Wszystko dokładnie i z oddaniem. Nie
znam nikogo takiego jak ona, bo też chyba nie ma nikogo takiego na
całym świecie. Moja kochana, niezwykła mama! Nigdy jej nie
dorównam. Ja, ani nikt inny.
- Mamuś, czyja powinnam zgłosić się do urzędu meldunkowego,
żebyście nie mieli przykrości?
- Co ci przyszło do głowy?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin