Dostojewski Fiodor - Zbrodnia i kara.pdf

(2436 KB) Pobierz
Microsoft Word - Dostojewski Fiodor - Zbrodnia i kara.rtf
Tytuł: „Zbrodnia I Kara”
Autor: Fiodor Dostojewski
Przełożył Czesław Jastrzębiec—Kozłowski
Tytuł Oryginału: „Źpriestuplenije I Nakazanije”
Z BRODNIA I KARA
POWIEŚĆ W SZEŚCIU CZĘŚCIACH Z EPILOGIEM
C ZĘŚĆ PIERWSZA
W początku lipca pod wieczór niezwykle upalnego dnia pewien młodzieniec wyszedł na ulicę
ze swej izdebki, którą podnajmował od lokatorów przy uliczce S–ej, i powoli, jakby
niezdecydowany, skierował się ku mostowi K–mu. Na schodach szczęśliwie uniknął spotkania ze
swoją gospodynią. Jego izdebka mieściła się tuż pod dachem wysokiej, pięciopiętrowej
kamienicy i bardziej przypominała szafę niż mieszkanie. Gospodyni zaś, od której wynajmował
tę izdebkę, wraz z obiadem i obsługą, zajmowała mieszkanie oddzielne, o piętro niżej; i za
każdym razem, gdy wychodził na ulicę, koniecznie musiał przejść mimo jej kuchni, prawie
zawsze na oścież otwartej na schody. I za każdym razem, przechodząc mimo, młodzieniec
doznawał jakiegoś chorobliwego uczucia lęku, które go napełniało wstydem i wywoływało
grymas. Już dużo był winien gospodyni i obawiał się ją spotkać. Nie znaczy to, by był tak
tchórzliwy i zahukany, wręcz przeciwnie, lecz od pewnego czasu był w stanie jakiegoś
rozdrażnienia i napięcia podobnego do hipochondrii. Tak dalece pogrążył się w sobie, tak stronił
od ludzi, że w ogóle lękał się wszelkiego spotkania, nie tylko z gospodynią. Gnębiło go ubóstwo;
ale nawet te trudne warunki ostatnio przestały mu ciążyć. Swymi bieżącymi sprawami zupełnie
przestał, zupełnie nie chciał się zajmować. Właściwie, wcale gospodyni się
^łh&Bfrljsa^.&is „ISst^ihSłis—s^—.i^dl
uH^^^^gt^a —g—pfg—.s^l—s—lll^s—s.l.ii li—
^ ^••aay§ §li |s S S S § ^••3 e^ •s—o”—R—s aS—.^sg—s N a^^BS—o g—•”l^^3!^^! o. ^3.
saga ^s^isGgR—^—^NEs—gg ^ osgw—os” „ § s o.^ś s § g ^ ^•8” a S 2’° y o—s —s— R—5—
R” s o •s’ a a.— 3 s’ •s—”—i0 ^3 l ;Sl;1’i
• H”„
wierzył tym swoim marzeniom i tylko podjudzał się ich potwornym, ale i kuszącym
zuchwalstwem. Teraz zaś, po upływie miesiąca, już zaczynał patrzeć na to inaczej i wbrew
wszystkim przekornym monologom o własnej bezsile i niezdecydowaniu jakoś mimo woli
przywykł już poczytywać „potworne” marzenie za realny plan, chociaż w dalszym ciągu nie
wierzył sobie. Ot i teraz szedł dokonać próby swego planu i z każdym krokiem wzruszenie jego
rosło coraz gwałtowniej. Z zamierającym sercem, z nerwowym drżeniem podszedł do olbrzymiej
kamienicy, z jednej strony wychodzącej na kanał, z drugiej zaś na ulicę W—ą. Dom ten składał
się z samych małych mieszkanek, a najmowali je różni rękodzielnicy, krawcy, ślusarze, kucharki,
jacyś tam Niemcy, własnym przemysłem żyjące panny, drobni urzędnicy i tak dalej. Wchodzący
i wychodzący przesmykiwali się raz po raz pod obydwiema bramami i na obydwu podwórkach.
Pracowali tutaj trzej czy czterej Stróże. Młodzieniec bardzo był rad, że nie spotkał żadnego z
nich, i niepostrzeżenie przemknął się zaraz z bramy na prawo, na schody. Schody były ciemne i
ciasne, „kuchenne”, ale on to wszystko już przedtem wiedział i zbadał, i całe to otoczenie
dogadzało mu: w takich mrokach nawet ciekawskie spojrzenie nie było niebezpieczne. „Jeżeli tak
się boję teraz, to cóż by to było, gdyby rzeczywiście doszło do tego?…” — pomyślał mimo woli,
idąc na czwarte piętro. Tutaj zatarasowali mu drogę wysłużeni żołnierze—tragarze, wynoszący
meble z jednego z mieszkań. Już wiedział, że mieszkanie to zajmuje pewien familijny Niemiec,
urzędnik z rodziną. „Więc Niemiec się teraz wyprowadza; więc na czwartym piętrze, na tych
schodach i na tym podeście pozostanie przez jakiś czas tylko jedno zajęte mieszkanie —
staruchy… To dobrze… na wszelki wypadek…” — pomyślał znowu i zadzwonił do drzwi
staruszki. Dzwonek dżwięknął wątle, jakby był z blachy, a nie z miedzi. Wszystkie mieszkania w
takich domach miewają takie dzwonki. Już nie pamiętał tego osobliwego dżwięczenia, więc teraz
mu jakby coś przypominało, coś jasno ukazało… Drgnął cały: widać zanadto osłabły mu nerwy
tym razem. Po chwili drzwi się uchyliły nieznacznie; przez malutką szparkę lokatorka oglądała
przybysza z widoczną nieufnością, tak że można było dostrzec tylko jej błyszczące w ciemności
oczka. Lecz zobaczywszy na podeście dużo ludzi, nabrała otuchy, 12
i otworzyła zupełnie. Młodzieniec przestąpił próg ciemnej sionki, przedzielonej
przepierzeniem, za którym mieściła się maleńka kuchnia. Stara stała przed nim w milczeniu i
patrzała na niego pytająco. Była to drobniutka, sucha starowinka, w wieku jakich sześćdziesięciu
lat, z ostrymi, złymi oczkami, z malutkim, spiczastym nosem, bez chustki na głowie. Płowe,
ledwie siwizną przyprószone włosy były tłusto nasmarowane olejem. Cienka i długa szyja,
podobna do kurzej nogi, była omotana jakimiś flanelowymi galgankami, a z ramion, mimo upału,
zwisała zniszczona i pożółkła salopka na futrze. Staruszka raz po raz kaszlała i postękiwała.
Widocznie młodzieniec spojrzał na nią jakoś osobliwie, bo i w jej oczach mignęła naraz
uprzednia nieufność. — Raskolnikow, student. Byłem już u pani przed miesiącem — pośpieszył
mruknąć młody człowiek z półuklonem, przypomniawszy sobie, że należy być grzeczniejszym.
— Pamiętam, mój dobrodzieju, bardzo dobrze pamiętam, żeś już był — dobitnie rzekła staruszka,
wciąż nie spuszczając pytających oczu z jego twarzy. — Więc właśnie… I znowu w takiej
sprawie… — ciągnął Raskolnikow, trochę zmieszany i zdziwiony nieufnością starej. „A może
ona zawsze jest taka, tylko zeszłym razem nie zauważyłem” — pomyślał z nieprzyjemnym
uczuciem. Stara milczała jakby w zamyśleniu, potem usunęła się i wskazawszy drzwi do pokoju,
rzekła puszczając gościa naprzód : — Proszę wejść, dobrodzieju.
Nieduży pokój, do którego wszedł młodzieniec, pokój z żółtą tapetą, z geranium i
muślinowymi firaneczkami na oknach, był w tej chwili jaskrawo oświetlony zachodzącym
słońcem. „Więc i wtedy także będzie świeciło słońce!…” — mimochodem błysnęło w umyśle
Raskolnikowa. Szybkim spojrzeniem obrzucił wszystko w pokoju, ażeby w miarę możności
zbadać i zapamiętać rozkład. Lecz w pokoju nie było nic szczególnego. Na umeblowanie, bardzo
stare, brzozowe, składała się kanapa z olbrzymim, giętym drewnianym oparciem, owalny stół
przed kanapą, między oknami gotowalnia ze zwierciadełkiem, krzesła pod ścianami i dwa czy
trzy groszowe obrazki w żółtych ramkach, przedstawiające niemieckie panienki z ptaszkami w
ręku — oto i wszystko. W kącie przed 13
niewielkim świętym obrazem paliła się lampka oliwna. Wszystko było nader schludne: mebte
i podłogi wyszorowane do połysku, wszystko lśniło. „To robota Lizawicty — pomyślał
młodzieniec. — Ani pyłku nie znalazłbyś w całym mieszkaniu. Tylko u’złych i starych wdów
bywa tak czysto” — ciągnął w duchu Raskolnikow i ciekawie zerknął na perkalikową zasłonę
przed drzwiami do drugiej malutkiej izdebki, gdzie stało łóżko starej i komoda, a dokąd jeszcze
nigdy nie zaglądał. Cale mieszkanie składało się z tych dwu pokoi. — O co chodzi? — surowo
rzekła stara wchodząc i znowu stając przed nim tak, żeby mu patrzeć prosto w twarz. —
Przyniosłem zastaw, proszę! — I wydobył z kieszeni stary, płaski srebrny zegarek.’ Na kopercie
wyryty był globus. Łańcuszek był stalowy. — Ale przecież już minął termin poprzedniego
zastawu. Przedwczoraj upłynął miesiąc. — Zapłacę pani procenty za jeszcze jeden miesiąc;
proszę mieć trochę cierpliwości. — A, mój dobrodzieju, to zależy od mojej dobrej woli, czy mieć
cierpliwość, czy też zaraz sprzedać tę twoją rzecz. — Za zegarek dużo dostanę, Alono
Iwanowno?
— Et, przynosisz byle co, nic to pewnie niewarte. Za pierścionek dałam d zeszłym razem dwa
papierki, a u jubilera można i nowy taki dostać za półtora rubla. — Niech pani da ze cztery
ruble, wykupię na pewno, to zegarek ojcowski. Wkrótce dostanę pieniądze. — Półtora rubelka
i procent z góry, jeżeli pan chce.
— Półtora rubla! — zawołał młodzieniec.
— Jak się panu podoba. — I starucha podała mu zegarek z powrotem. Młody człowiek wziął go i
tak się rozzłościł, że już miał odejść, lecz natychmiast się pomiarkowal na myśl, że już więcej
nie ma dokąd pójść i że zresztą przybył tutaj jeszcze w jednej sprawie. — Niech pani daje!—
rzekł grubiańsko.
Stara sięgnęła do kieszeni po klucze i poszła do drugiego pokoju za zasłonę. Młodzieniec,
zostawszy sam pośrodku pokoju, ciekawie nasłuchiwał i kombinował. Usłyszał, jak stara otwiera
komodę. „To zapewne górna szuflada — medytował. — A więc klucze nosi w prawej kieszeni…
Wszystkie w jednym pęku, na stalowym kółeczku… Jeden z kluczy jest 14
ze trzy razy większy od reszty, ma karbowane piórko; jest oczywiście nie od komody… To
znaczy, że jest jeszcze jakaś szkatułka czy skrzynka… To ciekawe. Skrzynki zawsze miewają
takie klucze… Swoją drogą, jakie to wszystko podłe…” Stara wróciła. — Oto masz, mój
dobrodzieju. Licząc po dziesiątce miesięcznie od rubla, za półtora rubla należy mi się piętnaście
kopiejek, za miesiąc z góry. A za poprzednie dwa ruble jeszcze mi się należy, wedle tegoż
rachunku, z góry dwadzieścia kopiejek. Czyli razem trzydzieści pięć. Więc teraz dostaniesz za
zegarek ogółem rubla i piętnaście kopiejek. Oto są. — Jak to! Więc teraz tylko rubel piętnaście?
— Ano tak.
Młodzieniec nie wdawał się w spory i wziął pieniądze. Patrzał na starą i nie spieszył się z
odejściem, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć czy zrobić, tylko sam nie wiedział, co
mianowicie… — Możliwe, Alono Iwanowno, że w najbliższych dniach przyniosę jeszcze jedną
rzecz… srebrną… ładną… papierośnicę… jak tylko zwróci mi ją przyjaciel… Zmieszał się i
umilkł.
— Ha, to wtedy pomówimy o tym, dobrodzieju.
— Żegnam panią… A pani wciąż sama siedzi w domu? Siostry nie ma? — zapytał możliwie
najswobodniej, wychodząc do sionki. — A co ci do niej, mój dobrodzieju?
— Ależ nic, oczywiście. Tak sobie zapytałem. A pani zaraz… Do widzenia, Alono Iwanowno!
Raskolnikow wyszedł, na dobre stropiony. Uczucie to wciąż się potęgowało. Na schodach
kilkakrotnie nawet przystawał, jakby czymś znienacka zaskoczony. A w końcu, już na ulicy,
wykrzyknął: — O Boże! Jakie to wszystko obmierzłe! I czyż naprawdę, czy naprawdę ja…
Nie, to nonsens, to niedorzeczność!— dorzucił stanowczo. — I czy rzeczywiście coś tak
okropnego mogło mi przyjść do głowy? Tak czy owak, do jakiej podłości zdolne jest moje
serce! Bo to przede wszystkim podle, paskudne, wstrętne, wstrętne!… A ja, przez cały
miesiąc… Ale nie mógł wyrazić ani słowami, ani okrzykami swego wzburzenia. Bezgraniczna
odraza, która zaczynała gnębić i tra—15
pić jego serce już wtedy, gdy dopiero szedł do staruchy, wzmogła się teraz do takich
rozmiarów i nabrała takiej wyrazistości, że nie wiedział, gdzie się podziać od tej udręki. Szedł
chodnikiem jak pijany, nie widząc przechodniów i potrącając ich, a opamiętał się dopiero na
następnej ulicy. Rozejrzawszy się, spostrzegł, że stoi koło szynkowni, do której zstępowało się z
chodnika po schodkach w dół, do sutereny. Z drzwi wychodziło właśnie dwóch pijaków;
podtrzymując się wzajemnie .i wymyślając sobie, gramolili— się na ulicę. Niewiele myśląc
Raskolnikow od razu zszedł na dół. Dotychczas nigdy jeszcze nie wstępował do szynkowni, ale
teraz kręciło mu się w głowie, a na dobitkę nękało go palące pragnienie. Zachciało mu się Wypić
zimnego piwa, tym bardziej że swoje nagłe osłabienie przypisywał głodowi. Usiadł w ciemnym i
brudnym kącie, za lepkim stolikiem, kazał sobie podać piwa i łapczywie wychylił pierwszą
szklankę. Od razu poczuł ulgę, a myśli się przejaśniły. „Wszystko to są głupstwa — rzekł sobie z
otuchą — i wcale nie było powodu tak się przejmować! Po prostu osłabienie fizyczne! Wystarczy
szklanka piwa, kawałek sucharka — i oto w jednej chwili umysł się wzmacnia, myśl staje się
jasna, zamiary nabierają tężyzny! Tfu, jakież to wszystko marne!…” Ale mimo to pogardliwe
splunięcie patrzał już wesoło, jak gdyby nagle wyzwolony od jakiegoś okropnego brzemienia, i
przyjaźnie mierzył okiem obecnych. Jednak i w tej chwili mgliście przeczuwał, że całe to
optymistyczne nastawienie również jest chorobliwe. W szynkowni o tej porze pozostawało
niewiele gości. Oprócz tych dwóch pijaków, z którymi się zetknął na schodkach, tuż za nimi
wytoczyła się jeszcze cała gromada, jakieś pięć osób, z dziewczyną i z harmonią. Po ich wyjściu
zrobiło się cicho i przestronne. Pozostali: jeden podchmielony, ale nie zanadto, siedzący nad
piwem, z wyglądu mieszczanin, oraz jego towarzysz, otyły, siwobrody drągal w kożuszku,
mocno zawiany; ten drzemał na ławce i z rzadka, nagle, jak gdyby zbudzony ze snu, zaczynał
strzelać z palców rozstawiwszy ręce i podrzucać górną częścią tułowia nie Wstając z ławki, przy
czym nucił jakieś banialuki, usiłując przypomnieć sobie wiersze w rodzaju: Cały rok pieściłem
żonę, Ca—ły rok pieś—ci—łem żo—nę…
16
Albo raptem, znowu się przecknąwszy:
Raz na miasto się wybrałem, Dawną miłą swą spotkałem…
Ale nikt nie podzielał jego rozanielenia; milkliwy jego towarzysz patrzył na wszystkie te
wybuchy nawet wrogo i nieufnie. Był tu jeszcze jeden człowiek, wyglądający na emeryta.
Siedział na uboczu, przed swoją flaszką, z rzadka łykał jeden haust i rozglądał się dookoła. On
także wydawał się czymś wzburzony. II
Raskolnikow nie był przyzwyczajony do tłumu i jakeśmy już powiedzieli, unikał wszelkiego
towarzystwa, zwłaszcza w ostatnich czasach. Ale teraz pociągnęło go nagle do ludzi.
Dokonywało się w nim coś nowego, a zarazem budziła się potrzeba obcowania z ludźmi. Tak go
wymęczył ten cały miesiąc ostrej udręki i ponurego podniecenia, że chciał bodaj przez chwilę
zaczerpnąć powietrza w innym świecie, jakimkolwiek bądź; i bez względu na całe niechlujstwo
otoczenia z przyjemnością siedział teraz w szynkowni.
Gospodarz lokalu był w innej izbie, ale często wchodził tutaj, do izby głównej, skądś do niej
zstępując po schodkach, przy czym ukazywały się najsampierw jego eleganckie lakierowane buty
z dużymi czerwonymi wyłogami. Miał na sobie spencerek i okropnie zapuszczoną czarną,
atłasową kamizelkę, był bez krawata, a cała jego twarz zdawała się naoliwiona niby żelazna
kłódka. Za szynkwasem stal czternastoletni może wyrostek, drugi zaś, młodszy chłopiec,
usługiwał, gdy goście czego zażądali. Stały talerzyki z mizerią, czarnymi sucharkami i na
dzwonka pokrajaną rybą; wszystko to pachniało nader niezachęcająco. Nieznośnie duszne
powietrze sprawiało, że trudno tu było wysiedzieć, a wszystko było tak przepojone odorem
okowity, że miało się wrażenie, iż od samego tego zaduchu można w ciągu pięciu minut stać się
pijanym. Niekiedy spotykamy ludzi zupełnie nam obcych, którymi zaczynamy się interesować od
pierwszego wejrzenia, jakoś raptownie, znienacka, zanim choć słowem się do nich odezwie—
Liczna
my. Właśnie takie wrażenie wywari na Raskolnikowie ów gość, który siedział opodal i
przypominał emerytowanego urzędnika. Później młodzieniec kilkakrotnie uprzytomnił sobie to
pierwsze wrażenie, ba, przypisywał je przeczuciu. Ustawicznie popatrywał na urzędnika
naturalnie i z tego powodu, że tamten również uparcie na niego patrzał i najwidoczniej miał
chętkę wdać się z nim w rozmowę. Na resztę zaś obecnych, nie wyłączając i gospodarza,
urzędnik patrzał z obojętnością i nawet ze znudzeniem, a jednocześnie z odcieniem jakiejś
lekceważącej wyższości, niby na ludzLnizszego stanu i poziomu, z którymi nie warto się
zadawaćaBył to człowiek już po pięćdziesiątce, średniego wzrostu i krępej budowy, szpakowaty,
z dużą łysiną, z twarzą nalaną wskutek ciągłego pijaństwa, żółtą, aż zielonkawą, z nabrzmiałymi
powiekami, spoza których błyszczały malutkie jak szparki, ale żywe, przekrwione oczki. Lecz
było w nim coś bardzo dziwnego; w jego wzroku świeciła jakaś egzaltacja — kto wie, może by
się znalazła i roztropność, i rozum — ale zarazem migało chwilami jak gdyby szaleństwo.
Ubrany był w stary, do cna obszarpany frak, z poobrywanymi guzikami; tylko jeden trzymał się
jeszcze z biedą, i na ten jeden guzik urzędnik się zapinał, widać przez resztkę dbałości o pozory.
Spod nankinowej kamizelki sterczał półkoszulek, zmię—toszony, wybrudzony i zalany. Twarz
była po urzędniczemu ogolona, lecz tak już dawno, że gęsto zaczynała występować sinawa
szczeć. A i w jego sposobie bycia zaznaczała się rzeczywiście jakaś urzędnicza stateczność. Ale
teraz był w rozterce, burzył sobie włosy, a od czasu do czasu ruchem przygnębienia ujmując
głowę obiema rękoma, kładł dziurawe łokcie na zalanym i lepkim stole. W końcu spojrzał na
Raskolnikowa wprost, po czym przemówił głośno i dobitnie: — A czy mi wolno, łaskawy panie,
zwrócić się do niego z rozmową pełną przyzwoitości? Albowiem jakkolwiek nie wygląda pan
teraz imponująco, wszelakoż moje doświadczenie wyróżnia w panu człowieka wykształconego i
do trunków nie—nawykłego. Sam zawsze czciłem wykształcenie, połączone z zaletami serca,
ponadto zaś mam honor być radcą tytularnym. Marmieładow — takie nazwisko; radca tytularny.
Ośmielę się zapytać: pan był w służbie państwowej? — Nie, studiuję… — odparł młody
człowiek, trochę zdziwiony i tym osobliwym górnolotnym stylem, i okolicznością, 18
że się do niego zwrócono tak wręcz, prosto z mostu. Choć niedawno pragnął przelotnie
jakiegokolwiek bądź zetknięcia się z ludźmi, jednak teraz przy pierwszym istotnie zwróconym do
siebie słowie nagle poczuł znowu zwykłą, gniewną i przykrą odrazę do każdego obcego, który się
otarł albo dopiero chciał się otrzeć o jego osobowość. — Więc student lub były student!—
wykrzyknął urzędnik.—Właśnie tak sobie pomyślałem! Doświadczenie, szanowny panie,
niejednokrotne doświadczenie! — i na znak uznania przytknął sobie palec do czoła. — Był pan
studentem, czyli zgłębiał dziedzinę wiedzy! Pan pozwoli… Tu wstał, zachwiał się, zagarnął swą
butelkę, szklaneczkę i przysiadł się do młodzieńca, nieco na ukos od niego. Był pijany, ale mówił
potoczyście i wartko, z rzadka tylko tracąc tu i ówdzie wątek i kołując.. Na Raskolnikowa rzucił
się wprost zachłannie, jak gdyby i on także przez cały miesiąc z nikim nie rozmawiał. —
Zgłoś jeśli naruszono regulamin