Palmer Michael - Krytyczna terapia.txt

(634 KB) Pobierz
Michael Palmer.
 Krytyczna Terapia.
Z angielskiego przełożył A. Królicki.
Skan i korekta Roman Walisiak.
 Tytuł oryginału EXTREME MEASURES.
 Projekt okładki i stron tytułowych Elżbieta Pietras.
 Redakcja Barbara Nowak.
 Konsultacja merytoryczna Marta Lewandowska.
 Zdjęcie na okładce EAST NEWS.
 Licencyjne wydanie klubu "wiat Ksišżki" za zgodš Wydawnictwa PRIMA.
 Copyright (c)1991 by Michael Palmer.
 Copyright (c) for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA, 1997.
 Copyright (c) for the Polish translation by Zbigniew A. Królicki, 1997.
 wiat Ksišżki, Warszawa 1997.
 Druk i oprawa GGP.
 ISBN 83-7129-605-3.
Numer 1817.
Dla uczczenia pięćdziesištej rocznicy lubu May i Miltona Palmerów z Longmeadow, Massachusetts, oraz pamięci pana Freda Jewetta z Barefoot Boy, Floryda.
 Podziękowania.
 Jestem głęboko wdzięczny Erykowi Radackowi za iskrę, Donnie Prince i Susan Terry za dobre rady, doktorowi Scottowi Fisherowi za ocenę i uwagi krytyczne, Noelle za jej cierpliwoć, Beverly Lewis za zręczne zredagowanie, Jane Rotrosen Berkey, za to że była kim więcej niż agentem literackim, oraz Billowi W.
 i doktorowi Bobowi za dostarczenie mi materiałów, które umożliwiły napisanie tej ksišżki.
 Ponadto specjalne podziękowania składam doktorowi Wadęowi Davisowi.
 Mam nadzieję, że kiedy się spotkamy.
 M.
S.
P.
 Falmouth, Massachusetts.
 PROLOG.
 i 7 Lipca.
 Napis, namalowany nierównymi, czarnymi literami na dwustopowej szarej desce, pochodzšcej ze starej stodoły, głosił: CHARiTY, UTAH.
 381 MIESZK.
 Był podziurawiony kulami i wbity do góry nogami między dwoma gęstymi krzakami jałowca.
 Marilyn Colson nie zauważyłaby go, gdyby nie potknęła się o korzeń i nie upadła ciężko na twardy, pylisty grunt pustyni.
 To odkrycie odwróciło jej uwagę od najnowszego z rosnšcej kolekcji siniaków i zadrapań, zapobiegajšc - przynajmniej chwilowo - kolejnemu atakowi słownemu na męża.
 Ich czteroletnie małżeństwo rozpadało się, zanim jeszcze zmienili te wakacje w ostatni pomnik egocentryzmu Richarda.
 Teraz, o ile chodziło o Marilyn, szybko zbliżało się do końca.
 Richard nalegał, by wybrali się w tę "czterokołowš podróż wszędzie i nigdzie" pożyczonym dżipem.
 Podobno umiał go naprawić z zamkniętymi oczami, lecz samochód zepsuł się, Bóg wie ile mil od najbliższej osady, i oczywicie potrzebna częć była jedynš, której Richard nie zabrał.
 Też mi psycholog!
 Ten facet nigdy nie potrafił zrozumieć innego punktu widzenia poza swoim własnym.
 Marilyn odczepiła kilka rzepów od swojego podkoszulka.
 Kiedy, a właciwie, na rany Chrystusa, jeli wrócš do Los Angeles, zatelefonuje do Morta Grubera i powie mu, żeby zajšł się formalnociami rozwodowymi.
 I to, zadecydowała podnoszšc się ze złociš z ziemi, jest to.
 Wyrwała znak, zdmuchnęła z niego kurz i podniosła do góry, żeby zobaczył go mšż.
 - Ofiarowuję ci - zatoczyła szeroki łuk deskš, wskazujšc nagie, pofałdowane, poronięte krzakami pustkowie - Charity w stanie Utah.
 Siedzibę największego, najsprawniejszego warsztatu naprawczego dżipów po tej stronie...
 - Marilyn, czy nie możesz przestać choć na chwilę?
 Powiedziałem już, że mi przykro.
 - Nie, nie powiedziałe.
 - Tak, do licha.
 Wiecznie cię przepraszam.
 Czekaj, daj mi obejrzeć ten znak.
 Przez chwilę oglšdał tablicę, a póniej odrzucił jš na bok i wyjšł ze swego plecaka postrzępionš mapę, poplamionš potem.
 - Nie ma go tu.
 - Richard, na wypadek, gdyby tego nie zauważył, tutaj też go nie ma.
 - O Boże, ale jeste złoliwa.
 - Nie, Richardzie.
 Jestem zagubiona.
 Zagubiona i brudna, i obolała, i głodna, i zła, i...
 i zmarznięta.
 Zerknęła na zamglone słońce zapadajšce za horyzont.
 - Niech to szlag!
 - warknęła nagle.
 - Nieważne jak.
 Wynoszę się stšd w cholerę.
 Ciężko pracuję, równie ciężko jak ty.
 A nawet ciężej.
 To także moje wakacje i chcę jeć we francuskiej restauracji i spać w czystej pocieli i wzišć pieprzonš kšpiel w wannie z hydromasażem.
 Odwróciła się i wdrapała na kamieniste zbocze najbliższego pagórka z łańcucha niewysokich wzgórz, które zdawały się cišgnšć od jednego krańca horyzontu po drugi.
 - Marilyn, zejd tu.
 Mówię ci, nie zabłšdzilimy.
 Wiem dokładnie, gdzie jestemy, z dokładnociš do jednej mili.
 Możemy przenocować tutaj, a rano ruszyć na wschód.
 Do południa dotrzemy do autostrady numer pięćdziesišt.
 Zobaczysz, że...
 Marilyn?
 Kobieta stała nieruchomo na szczycie pagórka.
 Potem, powoli, odwróciła się do mężczyzny.
 - Richard - zawołała - może lepiej wejd tutaj.
 Mylę, że włanie znalazłam Charity w stanie Utah.
 Miasteczko, leżšce mniej więcej milę dalej na południe, wtuliło się w dolinę otoczonš ze wszystkich stron wzgórzami.
 Zdawało się składać z nie brukowanej głównej ulicy, zaczynajšcej się i kończšcej na pustyni, oraz dwóch lub trzech bocznych uliczek.
 Na wschodzie i północy cišgnęły się jakie pola.
 Budynki stojšce przy ulicach upiornie jarzyły się w gasnšcym wietle, bardziej przypominajšc hollywoodzkš dekorację niż zamieszkanš osadę.
 - Mylisz, że to wymarłe miasto?
 - zapytał Richard, gdy zeszli po stoku w suchy parów, tracšc z oczu niskie zabudowania z cegły i desek.
 - Możliwe, ale teraz sš w nim ludzie.
 Przysięgłabym, że widziałam wiatła w dwóch oknach.
 Boże, naprawdę się wkurzę, jeli nie będzie tam prysznica z ciepłš wodš.
 - Prawdziwa z ciebie księżniczka, Marilyn.
 Wiesz?
 - A z ciebie...
 no, zapomnijmy o tym.
 Słuchaj, może ogłosilibymy jakie zawieszenie broni, przynajmniej dopóki to się nie skończy?
 - Pewnie, ale to ty...
 - Richard, proszę...
 Przez jaki czas szli korytem wyschniętej rzeki, a potem potruchtali na łagodne wzniesienie, które nagle zakończyło się małym, zadbanym poletkiem kukurydzy - idealnie równe rzędy łodyg, sięgajšcych im powyżej głowy, otaczał gęsty płot z drutu kolczastego.
 - Coraz dziwniej i dziwniej - rozmylał głono Richard.
 Marilyn już dotarła na drugi koniec poletka.
 - Richard, chod!
 - zawołała.
 - Skšd, do diabła, biorš tu wodę?
 - Jeli się popieszysz, będziesz mógł ich zapytać - powiedziała Marilyn, wskazujšc na drogę, gdzie, dwadziecia czy trzydzieci jardów dalej, spokojnie oddalali się jacy dwaj mężczyni.
 Oprócz nich na czystej ulicy nie było nikogo.
 Żadnych samochodów, rowerów ani innych ludzi.
 - Przepraszam!
 - krzyknęła.
 - Hej, wy dwaj, przepraszam...
 Mężczyni obejrzeli się na niš, a potem poszli dalej.
 - Richard, trzeba zawołać głoniej, może by mi pomógł?
 Nie czekajšc na odpowied, Marilyn ruszyła za tamtymi.
 W tym momencie w głonikach umocowanych na słupach wzdłuż ulicy rozległo się bicie dzwonu.
 Niemal natychmiast z budynków wyłonili się jacy ludzie i poszli za tamtymi dwoma mężczyznami.
 Marilyn stanęła jak wryta.
 Po jej prawej ręce, ze sklepu opatrzonego szyldem głoszšcym po prostu SKLEP, wyszła kobieta.
 Wyglšdała na czterdziestoparoletniš, chociaż Jej przygarbione ramiona i rozczochrane włosy uniemożliwiały dokładnš ocenę.
 Nosiła perkalowš bluzkę z krótkimi rękawami i spodnie koloru khaki.
 Na piersi miała przyszytš łatę z napisem MARY, wyhaftowanym złotymi literami.
 - Przepraszam - zwróciła się do niej Marilyn.
 Kobieta spojrzała na niš obojętnie.
 - Nazywam się Marilyn Colson.
 To mój mšż, Richard.
 Jestemy z Los Angeles i wybralimy się na wycieczkę i...
 Widzšc puste spojrzenie kobiety, Marilyn urwała w połowie zdania.
 - Rozumie pani, co mówię?
 - Ja...
 rozumiem...
 - odezwała się tamta.
 - I może pani nam pomóc?
 Skierować nas do hotelu?
 - Hotelu...?
 - Tak.
 Na nocleg.
 Marilyn zaczekała kilka sekund na odpowied, a potem odwróciła się do męża.
 - Do licha, Richard, może podszedłby tu i pomógł mi?
 Z tš kobietš jest co nie tak.
 - To narkomanka - rzekł krótko Richard.
 - Co?
 - Narkomanka.
 Spójrz na lady igieł na jej ramionach.
 Pewnie jest naćpana po uszy albo zupełnie otępiała.
 - Co mamy robić?
 - No cóż, na poczštek chyba powinnimy być mniej agresywni.
 - Id do diabła.
 - A potem powinnimy znaleć kogo innego, z kim można porozmawiać.
 - Możecie zaczšć od porozmawiania ze mnš - rozległ się głos za ich plecami.
 Colsonowie odwrócili się.
 Marilyn krzyknęła cicho.
 Niecałe dziesięć stóp od nich stał jaki mężczyzna, wysoki i chudy, w dżinsach, myliwskiej kurtce i czapeczce baseballowej.
 Do pasa miał przypiętš krótkofalówkę.
 Dubeltówka, którš trzymał w zgięciu prawej ręki, była wycelowana w miejsce znajdujšce się tuż pod ich nogami.
 - Możesz już ić na obiad, Mary - powiedział.
 - Inaczej nie dostaniesz nic do jedzenia.
 Nie zwracajšc na nich najmniejszej uwagi, kobieta odeszła, powłóczšc nogami.
 - Ja...
 ja jestem Marilyn Colson - zaczęła wyjaniać Marilyn, przełknšwszy podchodzšcš do gardła gulę strachu.
 - To mój mšż, Richard.
 My...
 zabłšdzilimy.
 - Umiechnęła się w duchu na myl o tym, jak rozzłoci go tym wyznaniem.
 - Nasz dżip zepsuł się mniej więcej pół dnia drogi w tym kierunku.
 Mamy nadzieję, że kto w waszym miasteczku pomoże nam przyholować go i naprawić.
 - Jak się tu dostalicie?
 - Jak powiedziałam, szlimy stamtšd...
 - Nie, nie.
 Mam na myli tutaj.
 - Mężczyzna wskazał miejsce, gdzie stali.
 - Przyszlimy z pomocy - rzekł Richard, występujšc naprzód.
 - Przez tamte wzgórza, potem parowem i w górę, na pole kukurydzy.
 Dziwię się, jak zdołalicie nawo...
 - Czego chcecie?
 - Chcemy?
 - powtórzyła Marilyn z budzšcym się gniewem.
 - Może porozmawiać z kim, kto do nas nie celuje?
 Mężczyzna odrobinę opucił lufę dubeltówki.
 - A potem przydałoby nam się jakie miejsce na nocleg i pomoc w naprawie dżipa.
 Czy w waszym miecie jest kto, kto zajmuje się samochodami?
 - To nie jest miasto - odparł mężczyzna, spluwajšc przez szparę między przednimi zębami.
 - Słucham?
 - Powiedziałem, że to nie jest miasto.
 - Ponownie splunšł, a potem dorzuci...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin