Pagaczewski - Gąbka i latające talerze.rtf

(393 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

STANISŁAW PAGACZEWSKI

 

 

 

Gąbka i latające talerze


Rozdział I

BARDZO DŁUGA NOC

 

Naprzód spadło kilka kropli jakiegoś płynu, a potem puszka po makrelach w oleju. O tym, że to były makrele, a nie śledzie w sosie węgierskim, przekonał się profesor Gąbka przy pomocy latarki elektrycznej, którą namacał w kieszeni skafandra. Jedna z kropli zwilżyła zeschnięte wargi profesora. Oblizał się i poczuł w ustach smak piwa.

Nie spał już od pewnego czasu, lecz leżał z zamkniętymi oczyma, usiłując sobie przypomnieć, skąd się tu wziął. Mimo grobowych ciemności jedno było jasne: nie spoczywał w swym własnym łóżku, tylko na twardej i nierównej powierzchni, przypominającej dno jaskini. Nie miał na sobie piżamy, lecz puchowy skafander z kapturem. Zdrętwiałe od długiego bezruchu nogi tkwiły w spodniach, których nogawki ginęły w cholewach gumowych butów.

Nie ulega wątpliwości - myślał profesor - że jestem w ciemnym pomieszczeniu, które nie ma okien, ale za to jakiś otwór, przez który wpadają puszki z konserw rybnych. Cóż by to mogło być za miejsce? Chyba nie Smocza Jama...

I nagle uderzył się dłonią w czoło.

- Już wiem! Że też wcześniej na to nie wpadłem.

W tej samej chwili szarpnęła nim trwoga o przyjaciół. Snop światła omiótł skalną pieczarę, pełną ostrych występów, półek, gzymsów, o stropie usianym stalaktytami. Na prawo od profesora leżał Smok z głową opartą na kamieniu, na lewo zaś mistrz Bartolini, pochrapujący z lekka przez półotwarte usta. Nieco dalej widniała sylwetka księcia Kraka, leżącego na wznak, z szeroko rozłożonymi rękami. W świetle latarki błysnął złoty łańcuch, z którym książę nigdy się nie rozstawał.

Profesor zerwał się i z wielkim trudem zrobił kilka kroków na zesztywniałych nogach. Bolały go wszystkie stawy i mięśnie. Wykonał szereg głębokich wdechów i ku swemu zdumieniu poczuł zapach fiołków.

Skąd by się tu wzięły fiołki? - pomyślał z niedowierzaniem. - To przecież niemożliwe, żeby w tej ciemności mogły istnieć jakiekolwiek kwiaty. Może to złudzenie?

Podszedł do Smoka.

- Hej, hej, obudź się, stary! - zawołał ciągnąc go za ramię.

Smok usiadł i otworzył oczy.

- Co się dzieje?

- Pospaliśmy się jak susły - odparł profesor i skierował się ku Bartoliniemu. Z obudzeniem kucharza i księcia nie poszło tak łatwo, ale po dłuższej chwili i oni przetarli zaspane oczy, ziewając przy tym od ucha do ucha.

- Która godzina? - zapytał Krak.

- Za piętnaście czwarta - odparł profesor. - Ale zdaje mi się, że zegarek stoi.

Smok rozprostował ramiona.

- Już dawno się tak nie wyspałem - rzekł z zadowoleniem. - Chyba z dwanaście godzin...

Profesor nic nie odpowiedział, tylko założył na nos okulary i pochylił się nad puszką. Przyświecając z bliska latarką odczytał znajdujący się na niej napis: MAKRELA W OLEJU AROMATYZOWANYM.

- Dobra rzecz - mlasnął Bartolini. Profesor czytał dalej:

- Surowce: ryby, olej roślinny, ocet, przyprawy... Spółdzielnia Pracy Rybołówstwa i Przetwórstwa Rybnego „Certa” w Szczecinie... Cena 11 złotych, data produkcji...

Nagle przerwał i przez chwilę przyglądał się puszce z niedowierzaniem i głęboką uwagą, o czym świadczyły zmarszczki, które zarysowały się na jego czole.

- Co cię tak zatkało? - zapytał książę, masując sobie zesztywniałe kolana. - Puszka jak puszka. Zdaje się, że wczoraj jedliśmy jakieś konserwy.

- To nie nasza puszka - rzekł profesor głosem, w którym dźwięczała niezwykła powaga. - Słuchajcie: data produkcji 15 III 1978.

- Co? Jaki?

- Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty ósmy - powtórzył profesor.

- Coś ty... - mruknął książę.

- Wcale nie żartuję. Tu jest wyraźnie napisane 1978 r. A który rok mamy obecnie?

- Siedemset siedemdziesiąty ósmy - rzekł Bartolini. - Pamiętam dobrze, bo to dwudziesta rocznica mojego ślubu z Balbinką. Czy te rybki nie są przypadkiem nieświeże?

Profesor pokiwał głową przecząco.

- Nie, moi drodzy, wystarczy powąchać to, co w puszce zostało. Obawiam się, że to my jesteśmy bardzo, ale to bardzo starzy. Starsi o tysiąc dwieście lat od chwili, gdy wybraliśmy się na inspekcję garnizonu Śpiących Rycerzy w Górach Skalistego Południa.

W głębokiej ciszy, jaka zapadła po tych słowach, zrodził się nagle daleki gwar i stukot licznych kroków. Jak na komendę podnieśli głowy, bo owe dziwne odgłosy dolatywały z górnej części jaskini.

- Pst - szepnął Smok i nadstawił swe ogromne uszy, przypominające do złudzenia anteny radaru. - Nic teraz nie mówcie.

Wstrzymali oddechy.

- Tak - stwierdził Smok po chwili. - Tam, nad nami, idzie dużo ludzi. Ktoś gra na gitarze. Słyszałem nawet słowa piosenki śpiewanej przez młode głosy...

- Jestem głodny - rzekł książę Krak do kucharza. - Masz coś jeszcze w plecaku?

- Suchary i szynka z żubra. Zrobić kanapki?

- Oczywiście. A ty, Baltazarku kochany, powiedz, co sądzisz o tym wszystkim. Jest to chyba najdziwniejsza przygoda w mym życiu.

- Nie tylko w twoim - powiedział profesor. - Wygląda na to, że naprawdę spaliśmy przez tysiąc dwieście lat. Ale wciąż jeszcze nie mogę w to uwierzyć.

- W takim razie jak wytłumaczyć, że wszyscy mamy długie i w dodatku siwe brody. No i to, że byliśmy przysypani grubą warstwą pyłu...

- Tak, tak - rzekł profesor kiwając głową. - Nie ma innego wytłumaczenia, ale przez to prawda wcale nie jest łatwiejsza do przyjęcia... Choć istnieje odrobina nadziei.

Krak zerwał się z kamienia.

- Co masz na myśli?

- Skoro weszliśmy tutaj, to zapewne będziemy mogli wyjść z powrotem. Może na zewnątrz wszystko zostało po staremu? Może tylko w tej grocie czas biegnie inaczej?

- Oby tak było - westchnął Smok. - Wobec tego szukajmy wyjścia. W tym miejscu robię znak pazurem. Obejdziemy całą jaskinię dookoła.

Po godzinie poszukiwań czwórka przyjaciół pozbyła się resztek nadziei.

- Ani śladu szczeliny, przez którą weszliśmy tu wczoraj.

- Nie wczoraj, tylko 1200 lat temu - sprostował książę. - Nic w tym dziwnego, przez tak długi czas skały mogły się obsunąć, a gruz zasypał przejście.

Gąbka zgasił latarkę.

- Musimy oszczędzać światła. Kto wie, kiedy się stąd wydostaniemy. A więc, wracając do naszych rozważań, przypomnijmy sobie, co było przed zaśnięciem.

- Jedno jest pewne - rzekł Smok - że szukając wejścia do koszar Śpiących Rycerzy zabłądziliśmy w tym podziemnym labiryncie, a ponieważ poczuliśmy senność, ułożyliśmy się tu na spoczynek. Przed zaśnięciem pomyślałem o tym, że po powrocie do Jamy będę musiał naprawić kurek w wannie. Woda wciąż kapała, bo nigdzie nie mogłem dostać uszczelek,

- Widziałem je w sklepie Błażeja Rączki przy placu Wielkiej Ryby - powiedział profesor - ale obawiam się, że już ich nie ma, tak jak zapewne nie ma ani Błażeja Rączki, ani placu Wielkiej Ryby. Oczywiście, jeśli data na puszce nie jest po prostu wynikiem pomyłki. A może ta spółdzielnia rybacka wykonuje już plan 1978 roku? To też jest możliwe. Wtedy odezwał się książę.

- Od pewnego czasu patrzę ku górze i zdaje mi się, że widzę słaby poblask światła. To może być otwór, przez który wleciała puszka.

- Nie mamy drabiny - rzekł kucharz.

- Ale ja jestem - ryknął Smok. - Szkoda czasu na gadanie. Na moich ramionach stanie Bartolini, na nim książę, a na księciu Baltazarek, jako że jest lekki i szczupły. Do dzieła!

Po kilku nieudanych próbach udało się wreszcie sformować chwiejną piramidę, sięgającą do zbawczego otworu. Profesor Gąbka, z sercem mocno bijącym z powodu wysiłku i emocji, zdołał wysunąć głowę przez ciasną szczelinę w skałach. Odetchnął świeżym powietrzem tak głęboko, że przez chwilę czuł zawrót głowy. Jednocześnie zmrużył oczy, gdyż blask bijący z otworu był wprost bolesny. Dopiero po chwili spostrzegł nad sobą skrawek błękitnego nieba.

- Co tam widzisz? - krzyczał z dołu książę.

- Jesteśmy uratowani! Widzę niebo!

- A przeciśniemy się przez otwór?

- Chyba tak, ale z wyjątkiem Smoka.

- Spokojna głowa - mruknęła podpora piramidy. - Nie takie numery odstawiałem.

Profesor podciągnął się na rękach i po chwili stanął nad otworem.

- Idą jacyś ludzie! - zawołał do przyjaciół. - Jest ich bardzo dużo. Zaraz tu będą. Hej, na pomoc! Gwar głosów przybliżył się.

- Jeżeli nam nie spuszczą drabinki sznurowej, nigdy stąd nie wyjdziemy - rzekł książę. - Profesor jest już wolny, ale my się musimy uzbroić w cierpliwość.

- Cierpliwość jest cnotą - mruknął Smok sentencjonalnie - a cnota powinna być nagrodzona. Tak przynajmniej jest w każdym uczciwym westernie. Złaźcie ze mnie, bo już ledwo mogę ustać. Baltazarek nas nie opuści.

 

* * *

Tymczasem profesor Gąbka przeciągnął się z ulgą, poczuwszy na swej twarzy ciepło słonecznych promieni. Natychmiast otoczył go tłum młodych i w najwyższym stopniu podnieconych turystów.

- Tam są moi przyjaciele - wskazał ręką na otwór w skałach. - Trzeba ich koniecznie wyciągnąć!

Ukląkł nad szczeliną i zawołał:

- Wszystko w porządku. Wyłaźcie! W odpowiedzi usłyszał głos Smoka:

- Nie da rady. Otwór jest za wysoko. Bez liny ani rusz.

- Potrzebna będzie lina - rzekł Gąbka, zwracając się do swych wybawicieli.

- Ba - odparł ktoś. - Któż chodzi z liną na Giewont?

- Przecież oni nie mogą tam zostać!

- To jasne. Trzeba sprowadzić goprowców.

- A co to takiego? - zdziwił się profesor.

- Goprowcy, czyli członkowie Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Oni mają wszystko co trzeba, a w dodatku jeszcze wiele innych rzeczy.

- A długo to potrwa?

- Co najmniej dwie godziny - rzekł młody brodacz z zawieszoną na piersiach gitarą. - Ktoś z nas musi zejść do schroniska na Kondratowej i sprowadzić ratowników. A przez ten czas pańscy przyjaciele będą sobie mogli przeczytać najnowszy numer „Przekroju”. Tam jest fajna krzyżówka z kociakiem.

To mówiąc cisnął w otwór zwinięty w rulon tygodnik.

- Ilu ich tam jest? - zapytał profesora.

- Trzech.

- A mają co jeść?

- Jest jeszcze szynka z żubra - odparł profesor. W tłumie rozległy się okrzyki:

- Fenomenalne! Mają szynkę! To jakaś znakomicie zaopatrzona wyprawa!

Przez twarz Gąbki przemknął uśmiech:

- Nic w tym dziwnego. Książę nigdzie się nie rusza bez kucharza. Bartłomiej Bartolini dba o jego podniebienie.

Brodacz położył dłoń na plecach profesora.

- Chyba nie chce pan twierdzić, że tam na dole siedzi mistrz Bartolini?

- Oczywiście że siedzi - zawołał profesor. - Może w tej chwili chodzi, ale zaręczam wam, że to prawda.

Brodacz wyraźnie posmutniał.

- Rozumiem, że ciężkie przejścia mogły trochę nadwerężyć pański system nerwowy. Chyba jednak pan wie, że Bartolini jest postacią z telewizyjnego serialu „Porwanie Baltazara Gąbki”.

- Ale ze mnie gapa - rzekł uczony. - Zapomniałem się przedstawić. Jestem Baltazar Gąbka.

Brodacz uścisnął podaną sobie rękę.

- Wojtek. Gitarzysta zespołu Crazy Black Cats, czyli Zwariowane Czarne Koty. Wspaniałe sukcesy w kraju i za granicą! Tłumy wielbicieli! Czy chce pan mój autograf?

- Oczywiście. Ale w tej chwili wolałbym linę albo drabinkę sznurową.

- Koledzy już poszli do schroniska - rzekł brodacz. - Ale czemu pan ze mnie żartuje?

- Nic podobnego.

- A jednak żartuje pan - powtórzył brodacz. - Ja naprawdę jestem gitarzystą Czarnych Kotów, ale pan nie może być Baltazarem Gąbką.

Profesor usiadł na kamieniu i westchnął:

- Młody człowieku - powiedział z powagą w głosie. - Gdy goprowcy wyciągną z jaskini moich przyjaciół, przekonasz się, że wcale nie mam zamiaru kpić z ciebie i twoich towarzyszy. Są bowiem na świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom.

- Chyba że po zjedzeniu zbyt wielkiej ilości szynki z żubra - mruknął półgłosem Wojtek. A głośno dodał:

- No, to czekajmy...

 

* * *

Dopiero wtedy profesor Gąbka znalazł trochę czasu, aby rozejrzeć się po tak dawno nie oglądanym świecie. Wodził więc zachwyconym wzrokiem po górskich kolosach, których ośnieżone wierzchołki odcinały się ostro od ciemnobłękitnego nieba. Głęboko w dole rozciągała się łąka, w znacznej części pozbawiona już śniegu. Lasy kusiły z dala czystą, jakby świeżo wymytą zielenią. Z każdym oddechem czuł przypływ nowych sił. Rzeźwe powietrze działało na niego tak, jak na znużonego wędrowca działa kąpiel w zimnej i czystej wodzie potoku. Wciąż jeszcze musiał mrużyć oczy odzwyczajone od słonecznego światła. Widząc to Wojtek zaproponował mu nałożenie ciemnych okularów. Profesor odmówił.

- Dziękuję, ale wolę oglądać świat w naturalnych kolorach. Tak długo przebywałem w ciemnościach, że stęskniłem się już za słońcem.

- Właśnie, jak długo siedział pan w tej jaskini? - zainteresował się gitarzysta.

- Z moich obliczeń wynika, że tysiąc dwieście lat - odparł profesor głosem tak naturalnym, jakby chodziło o dwa lub trzy dni.

Na te słowa Wojtek wzruszył ramionami i pomyślał, że lepiej będzie nie zadawać już żadnych pytań człowiekowi wyciągniętemu niedawno z otchłani nie znanej nikomu jaskini. Pomyślał też, że człowiek ten najwidoczniej kpi sobie z niego - i zrobiło mu się trochę przykro.

Tymczasem większość uczestników wycieczki, aby wykorzystać piękną pogodę, postanowiła pójść na niedaleki już szczyt Giewontu. Na miejscu zostały tylko dwie licealistki - Ala i Ola, oraz jeden bardzo tęgi pan. Ala i Ola liczyły na to, że Wojtek specjalnie dla nich zaśpiewa piosenkę pt. „Zbzikowany kotek wyskoczył na płotek”, która na ostatniej giełdzie przebojów uzyskała pierwsze miejsce. Tęgi pan stwierdził zaś, że skoro do tej pory nie schudł, to dalsza wspinaczka nie ma żadnego sensu. Gdy Wojtek skończył śpiewać, doleciało spod ziemi stłumione wołanie kucharza:

- Baltazarku, Baltazarku!

Profesor zerwał się i podbiegł do szczeliny w skałach.

- Słucham.

- Co to może być: najlepszy lekarz?

Gąbka zadrżał. Czyżby Bartolini oszalał?

- O czym mówisz? - zawołał w ciemną czeluść.

- Rozwiązujemy krzyżówkę - odparł niewidoczny Bartolini. - I nie wiemy, co to może być: „najlepszy lekarz”.

- Oczywiście że Koyot.

- Nie zgadza się. Tylko cztery litery. Pierwsza „c”, a ostatnia „s”.

- Czas - krzyknął profesor. - Przecież to jasne. Czas jest najlepszym lekarzem!

- W porządku - odparł kucharz. - A długo będziemy czekać na pomoc?

- Powinni być za godzinę. Wtedy Gąbka usłyszał głos księcia:

- To dobrze, bo przez ten czas damy radę krzyżówce, choć jest okropnie trudna. A kto tam śpiewa na górze?

- Wojtek. To miły chłopak.

- Ma dobry głos. Powiedz mu, że chętnie zaangażuję go do zamkowej kapeli.

Pomoc nadeszła szybko. Sześciu ratowników, obładowanych linami i czekanami, zabrało się niezwłocznie do roboty. Pierwszy wyjechał na powierzchnię książę Krak, następnie kucharz, na końcu zaś Smok. Z tym ostatnim poszło nawet łatwiej, niż początkowo przypuszczano, gdyż z powodu długiego postu zeszczuplał na tyle, że wydostał się bez większych trudności. Na widok osobliwego grotołaza, odznaczającego się paszczą pełną ostrych zębów i usianym kolcami ogonem, śmiertelna bladość pokryła twarze ratowników. Choć byli to ludzie zahartowani w niezliczonych, często bardzo niebezpiecznych wyprawach, odskoczyli od niego z okrzykami przerażenia i popychając się nawzajem,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin