JAŁOWCE JAK CYPRYSY_Zygmunt Zeydler-Zborowski.doc

(789 KB) Pobierz

Zygmunt Zeydler -Zborowski

Jałowce jak cyprysy

Krajowa Agencja Wydawnicza

3


Rozdział 1

Stał nieruchomo i patrzył w szybę okienną, poczerniałą bezgwiezdną nocą. Usiłował nie dopuszczać do siebie żadnych myśli. Pragnienie, żeby to wszystko mieć już za sobą, było tak silne, iż czuł bolesny skurcz w całym ciele. Z największym wysił­kiem opanowywał się, żeby nie krzyczeć, żeby do koń­ca utrzymać nerwy na wodzy.

Za jego plecami Hanka krzątała się ze swoją zwykłą, beznamiętną pedanterią. Odgłos jej kroków działał na niego jak ładunek dynamitu z zapalonym lontem. Zdawało mu się, że podjął się czegoś, co przerastało jego siły. W rozmowach wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, prostsze. Ale kiedy trzeba było wreszcie zrealizować konkretną akcję... Nie przypuszczał, że to będzie takie trudne. Ściskanie w żołądku stawało się coraz bardziej nieznośne. Bał się, że zwymiotuje.

-     Gdzie jest łopata? - spytała. Głos jej nie zdradzał najmniejszego wzruszenia.

-     W piwnicy - wykrztusił z wysiłkiem.

-     To może byś przyniósł. A w ogóle, co się z tobą dzieje? Co ci jest?

-     Nie mogę... nie mogę... Zrozum...

-     Przestań - ucięła energicznie. - Wszystko prze­myśleliśmy, omówiliśmy. Postanowiliśmy. Wspólnie. Nie czas teraz na bezsensowne refleksje.

Odwrócił się.

-     Chyba rozumiesz, że... - urwał, napotkawszy twarde spojrzenie jej ciemnych, błyszczących oczu.

Chociaż raz w życiu bądź mężczyzną - powiedzia­ła z odcieniem pogardy. - Idź wreszcie po tę łopatę.

Wolno schodził po schodach wiodących do piwnicy. Miał zamęt w głowie. Zesztywniałe mięśnie nóg od­mawiały posłuszeństwa. Bez księdza, bez modlitwy - myślał z uporem. Nie był wierzący, ale właśnie w tym momencie sprawy rytuału religijnego nabrały dla nie­go zupełnie niespodziewanie ogromnej wagi. Problem odczytania nad mogiłą choćby najkrótszej modlitwy stał się nagle jakąś mistyczną koniecznością. Wydało mu się, że w ten sposób zdoła złagodzić odpowiedzial­ność za czyn, jaki brał na swoje sumienie. Niestety, nie miał w domu ani Pisma Świętego, ani książki do na­bożeństwa.

W piwnicy znalazł dwie łopaty. Wybrał cięższą, so­lidniejszą, osadzoną na mocnym dębowym drzewcu. Ociągając się wrócił na górę.

Hanka oczekiwała go niecierpliwie.

-     Cóżeś tam robił tyle czasu?

-            Szukałem łopaty. - Przestraszył się własnego gło­su, taki był zmieniony, zachrypnięty.

-            Pośpiesz się. Zawiniemy go w prześcieradło i wsuniemy do plastikowego worka. Wszystko przygo­towałam.

Poczuł, że znowu żołądek podchodzi mu do gardła.

-     Daj mi wódki.

Bez słowa wyjęła z kredensu butelkę i kieliszek. Na­lała.

-     A ty?

-     Co ja?

-     Ty. się nie napijesz?

Energicznie potrząsnęła głową.

-     Ja nie muszę dodawać sobie odwagi.

Poczuł gwałtowny przypływ nienawiści. Ten jej spokój, opanowanie, brak jakichkolwiek cech zgod­nych z naturą kobiety doprowadzały go do wściekłoś­ci. Wypił wódkę i trzasnął kieliszkiem o podłogę.

-     Nie hałasuj - upomniała go i zgasiła światło.

Przeszli do sąsiedniego pokoju. Po ciemku zawinęli

ciało w prześcieradło, a potem wsunęli je do plastiko­wego worka. Hanka miała ruchy szybkie, precyzyjne, wykazywała dużą siłę fizyczną. Robiła wrażenie ko­goś, kto przygotowuje paczkę, żeby ją nadać na pocz­cie. Zawiązała worek i powiedziała:

-     Gotowe. Teraz idź wykopać dół. Pośpiesz się.

Był rad, że jest ciemno, i że Hanka nie może dojrzeć

wyrazu jego twarzy. Już nie było odwrotu.

Kiedy podszedł do drzwi, poczuł dotknięcie jej ręki.

-            Włóż płaszcz. Deszcz pada - powiedziała z troską w głosie. - Zmokniesz.

Żachnął się.

-     Daj mi spokój. Nie potrzebuję płaszcza.

Szybko wyszedł do ogrodu. Olbrzymi jałowiec, ry­sujący się niewyraźną sylwetą na tle ciemnego, bez­gwiezdnego nieba, wyglądał jak cyprys. Pod nim za­czął kopać.

Mżył gęsty, uporczywy deszcz. Drobne krople chłod­nymi uderzeniami padały na twarz i ręce, wdzierały się za kołnierz. Teraz żałow.ał, że nie wziął ortalionowego płaszcza, ale nie miał zamiaru wracać do domu. Nie chciał zobaczyć Hanki, stojącej zapewne wyczekująco koło okna.

Piaszczysty, rozmiękły grunt łatwo ustępował pod uderzeniami ciężkiej łopaty. Dół pogłębiał się z każdą chwilą. „Nie myśleć, nie myśleć” - powtarzał sobie.

Kopał z coraz większą pasją, usiłując fizycznym wy- sitkiem zagłuszyć strach przed tym, co miało nastąpić. Zdawało mu się, że jakiś ohydny, szyderczy głos szep­ce mu do ucha: „Grabarz! Grabarz!”

Nagłe poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się gwał­townie i o mało nie krzyknął, zobaczywszy ciemną, nieruchomą postać.

-           Cicho - szepnęła Hanka, jakby przewidując jego odruch. - To ja. Co ty tu jeszcze robisz?

Przecież widzisz, że kopię - warknął przez zaciś­nięte zęby. - Kopię grób... Grób! Jestem grabarzem.

Dotknęła jego ręki.

-            Dosyć. To nie ma być rodzinny grób. Dosyć. Chodź.

Posłusznie poszedł za nią do domu. Był już o wiele spokojniejszy, bardziej opanowany. Nie miał przecież powodu, żeby jej nienawidzić. Razem wszystko zapla­nowali, obmyślili, razem podjęli tę decyzję.

Po chwili znaleźli się w pokoju, w którym leżał pla­stikowy worek, wypełniony nieruchomym ciałem.

Hanka, która w ciemnościach poruszała się z cał­kowitą swobodą, przysunęła nosze.

-     Pomóż mi.

Dotknął zwłok i znowu poczuł nawrót mdłości. Mocno zacisnął szczęki.

-     Pomóż mi - powtórzyła niecierpliwie.

Współnymi siłami ułożyli plastikowy worek na no­szach. Ciężar nie był duży. Stary człowiek ostatnio bardzo schudł.

Ostrożnie i bardzo wolno zanieśli nosze pod wspa­niale wybujały krzak jałowca. Spuścili ciało do dołu i zaczęli zakopywać. Spostrzegł, że Hanka przyniosła tę mniejszą łopatę z piwnicy. Ucisk w żołądku nie usta­wał ani na chwilę, ale ogromnym wysiłkiem woli pa­nował nad sobą. Dopiero kiedy skończyli machać ło­patami i posadzili na świeżej mogile przygotowaną na ten cel darń, zwymiotował. „To pogrzebowa modlit­wa” - pomyślał z tragicznym szyderstwem i otarł wargi rękawem zmoczonej deszczem marynarki.

W milczeniu wrócili do domu.

-     Nalać ci jeszcze? - spytała Hanka.

-     Nalej.

Nie zapalając światła, przyniosła butelkę i dwa kie­liszki. Najwidoczniej i ona także postanowiła się na­pić.

-     Żałujesz?

-    Czuję wstręt do siebie.

-            Daj spokój. Nigdy nie przypuszczałam, że z ciebie taki mięczak.

Sięgnął po butelkę i napełnił swój kieliszek.

-           Nie każdy może mieć nerwy jak postronki. Ci, co się na wsi wychowali...

-            Mogłeś się nie żenić z chłopką! - krzyknęła. - Nikt ci nie kazał. A jak ci się nie podoba, to możemy się rozwieść. Ja cię siłą trzymać nie będę. Idiota! I wódki też ci już nie dam. Dosyć - dodała, spostrzegł­szy rękę wysuwającą się w kierunku butelki.

-            Przepraszam - powiedział cicho. - Nie chciałem ci zrobić przykrości. Wszystkiemu winne te cholerne nerwy.

Hanka odniosła butelkę i kieliszki do kredensu.

-            Czy myślisz, że mnie to wszystko tak łatwo było znieść? Czy ci się wydaje, że ja zupełnie nic nie czuję?

Ale jeżeli coś się postanowi, coś się zadecyduje, to już trzeba konsekwentnie do końca. Nie wolno się maz­gaić. Teraz trzeba będzie tam posadzić jakieś krzaki, Najlepiej także jałowiec.

Rozdział II

Od owej deszczowej nocy upłynęło parę tygodni. Początkowo Hanka nie zdawała sobie sprawy z trudności, jakie zaczną się teraz piętrzyć przed nimi. Zaczęło się od psa. Zaraz następnego dnia Rex zaczął biegać jak oszalały po całym terenie. Wę­szył, naszczekiwał, zaglądał do każdego kąta, chwila­mi siadał przed domem i wył. Wreszcie energicznie zabrał się do kopania pod jałowcem. Trzeba go było uwiązać na łańcuchu.

-     Musimy się go pozbyć.

Chyba nie masz zamiaru...? - oburzył się Adam.

-     Ależ nie - przerwała pośpiesznie. - Musimy go oddać w dobre ręce. Gdzieś, gdzie by mu nie zrobiono krzywdy.

Kto go zechce wziąć?

-    Takiego pięknego owczarka każdy weźmie. To rasowy pies. Wiesz co? Mam myśl. Wsadzę go do wo­zu i zawiozę do Krystyny.

-     Pojedziesz aż pod Rzeszów?

-     A dlaczegóż by nie? W tej chwili właśnie przypo­mniałam sobie, że Krystyna kiedyś pisała do mnie, że poszukują ładnego, rasowego psa.

I tak Rex powędrował na południe kraju i musiał przywyknąć do nowych warunków.

Problem psa był zatem załatwiony. Natomiast o wiele bardziej skomplikowany okazał się inny - prob­lem męża.

Adam chodził ponury i milczący. Nieraz całymi dniami nie odzywał się ani słowem. Wyprowadził się ze wspólnej sypialni i zamieszkał w małym pokoiku na górze. Hanka parokrotnie usiłowała nawiązać z nim jakiś trochę cieplejszy, serdeczniejszy kontakt. Jednak wszystkie te próby okazały się bezowocne. Adam za­ciął się w swym wrogim milczeniu i nie miał najmniej­szej ochoty nawiązywać przyjaznych stosunków z żo­ną.

-     O co ci właściwie chodzi? - pytała wyprowadzona z równowagi. Czego ty chcesz ode mnie?

-     Niczego nie chcę. Daj mi spokój.

-    Przecież się zgodziłeś, przecież sam tego chciałeś. Dlaczego więc teraz urządzasz takie komedie?

-     Zostaw mnie.

W jego życiu nic się pozornie nie zmieniło. Rano wstawał o zwykłej porze. Zjadał skromne śniadanie, które sobie sam szykował, wyprowadzał wóz z garażu i odwoził Hankę do szpitala, a potem jechał do biura projektów. Razem wracali do domu, nie zamieniając ze sobą ani słowa. Hanka siadała na tylnym siedzeniu. Myślała, że lepiej byłoby jeździć kolejką elektryczną, ale uważała to za zbyt daleko posunięte ustępstwo na jego korzyść. Ostatecznie to za jej pieniądze kupili te­go fiata. Z jakiej racji on sam ma z niego korzystać...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin