JOHN HOWLETT - SYNDROM SEGRE.docx

(392 KB) Pobierz

JOHN HOWLETT

SYNDROM SEGRÉ

 

Przełożyli

EWA ĆWIRKO-GODYCKA PIOTR GOC

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA WARSZAWA 1988


Mojemu wydawcy

Anthony'emu Whittome'owi oraz tym wszystkim członkom „bractwa atomowego", tak inżynierom jak i urzędnikom, którzy służyli mi pomocą, a którzy w większości wolą pozostać anonimowi


Część pierwsza


1

 

Stalowe trumny nad brzegiem gładkiego morza, za nimi krąg wzgórz, których grzbiety rozjaśniało wschodzące już słońce. Mężczyzna z lornetką ukrył się na zalesionym stoku po przeciwnej stronie zatoki i obserwował. Z odległości czterech mil pomruk silnika lokomotywy spalinowej był ledwie słyszalny. Właśnie zjechała z magistrali i wtoczyła się na ogrodzony teren, mijając pierwszą z dwóch, zamykanych na kłódkę, bram i zatrzymała się przy skrajnym wagonie. Kontury lokomotywy i wagonów rysowały się teraz ostro na tle morza. W chłodnym, porannym powietrzu widać było wyraźnie obłoczki pary wydobywające się z ust strażnika, który wygramolił się z kabiny, by doczepić jedną z trumien — stutonową butlę przypominającą kształtem pękaty cukierek-niespodziankę, jaki dzieci dostają na gwiazdkę. Pociągnięty za końce papierka, cukierek wybucha. Butla spoczywała w czarnej stalowej kołysce zamocowanej przegubowo na ośmioosiowej, blisko trzydziestometrowej platformie. Dwa puste wagony towarowe przed i za trumną spełniały funkcję ochronną. Na bocznym torze pięciu strażników wdrapywało się do staromodnego wagonu hamulcowego, który wkrótce miał być doczepiony do składu.

 

5

Na murach domów w mieście ktoś wymalował słowa: „Pociąg śmierci".

Ośmiu mężczyzn i jedna dziewczyna schodziło ku torom po stromym zboczu wykopu; ich ciemne sylwetki były na wpół widoczne wśród sięgających do pasa paproci. Pięciu mężczyzn niosło ciężkie torby z narzędziami. Dziewczyna zatrzymała się ponad torami w kępce brzóz, skąd widać było drogę wiodącą do doliny. Siedmiu mężczyzn ukryło się niżej, w zaroślach nie opodal semafora, ósmy zaś ruszył wzdłuż zakręcającego toru w stronę następnego semafora, oddalonego o pół mili.

„Lorneta" opuścił kryjówkę na przeciwległym wzgórzu i, niczym Bogu ducha winny ornitolog, szedł teraz z plecakiem i aparatami fotograficznymi do samochodu. Objechał zatokę, potem skręcił w górę, ku przełęczy, i wynurzył się na zalanym słońcem odcinku drogi. Wziął jeszcze kilka zakrętów w dół po wschodniej stronie zatoki i gdy znów znalazł się w cieniu, błysnął reflektorami raz, drugi i trzeci.

Dziewczyna dostrzegła blask słońca odbijającego się w przedniej szybie samochodu, który wjechał na szczyt wzniesienia. Światła były słabiej widoczne, lecz policzyła błyski reflektorów, po czym odwróciła się i wyciągniętą w górę ręką dała znak wspólnikom: pociąg został zidentyfikowany.

Dwaj mężczyźni w butach na grubej gumowej podeszwie wspięli się na oba semafory. Rozkręcili obudowę lamp, wyjęli żarówki i połączyli końce przewodów metalowymi spinkami. Prawie jednocześnie obydwa zielone sygnały zgasły, zastąpione przez żółty na jednym, a czerwony na drugim semaforze. Lokomotywa dudniła coraz głośniej i po chwili wyłoniła się z tunelu: gdy pociąg wtoczył się na nasyp, stalowa trumna zalśniła nagle w słońcu.

 

6

 

W wagonie hamulcowym jeden z pięciu strażników spał, a trzech innych grało w karty. Tylko najstarszy stopniem czuwał przy pulpicie z peryskopem. Przed sobą miał tekst rozkazu specjalnego i instrukcję postępowania w razie nieprzewidzianych okoliczności; na jej przezroczystej okładce widniała żółta nalepka z czarno-czerwonym symbolem radioaktywności. Usłyszał zgrzyt hamulców. Przez peryskop dostrzegł, że minęli żółte ostrzegawcze światło semafora, i sunęli dalej wokół doliny, po czym wjechali znów do głębokiego wykopu. Maszynista i jego pomocnik czuli ciężar 250 ton napierającego na lokomotywę ładunku, gdy, z trudem zwalniając biegu, brali zakręt w prawo, za którym był drugi semafor.

— Dogoniliśmy ten przeklęty  pociąg z mlekiem

— rzekł maszynista, ujrzawszy sygnał „stój". — Będziemy się teraz wlec za jego dupą aż do rozjazdu. — Lokomotywą szarpnęło, gdy jeszcze mocniej docisnął hamulce.

— Przypomnij temu od semaforów, co wieziemy. Ma nam dać wolny tor aż do Timbuktu.

Pomocnik otworzył drzwi i zszedł na ziemię. Po tłuczniu i końcach podkładów szedł do telefonu zainstalowanego w skrzynce u dołu semafora. Nie słyszał niczego poza odgłosem silnika na jałowym biegu i świstem wiatru między drutami. Nagle na głowę spadł mu czarny kaptur, a para silnych ramion bezceremonialnie rzuciła go na kolana.

Maszynista w kabinie nie miał czasu, żeby zareagować. Wpatrzony w semafor nie słyszał skradających się ku lokomotywie złoczyńców. Gdy obrócił się wyczuwając czyjąś obecność, w otwartych drzwiach ujrzał młodego brodatego mężczyznę z obrzynem w ręku, który gestem nakazał mu opuścić fotel.

W wagonie hamulcowym na końcu pociągu dowódca straży, rozmyślając o niebieskich migdałach, patrzył przez swój peryskop na szpaler starych, powyginanych krzewów głogu wysoko na skarpie.

 

7

 

Wagony ochronne i stalowa trumna skutecznie zasłaniały jeden bok lokomotywy, rozkazał więc jednemu z graczy:

— Reg, idź no do lokomotywy.

— Po co?

— Mamy czerwone. Jak wyjeżdżaliśmy z tunelu, było żółte.

— Przed nami jest pociąg z mlekiem.

— Nieważne. Jak dla mnie, może to być sam Jezus Chrystus. A ty idź i zobacz, co mówią przez telefon.

Reg niechętnie wciągnął na siebie kurtkę od munduru i ruszył ku drzwiom.

— A pistolet?

— O co ci chodzi? Mam ci ustrzelić gołąbka na kolację? Nadal ociągając się, Reg wrócił po broń, lecz zanim zdołał zdjąć ją ze stojaka, pociąg szarpnął i ruszył. Reg zarechotał.

— Gołąbków nie będzie.

Zapadła cisza. Wykop się skończył i przez okna do wagonu wpadły promienie słońca.

— Dobra, kowboju. Wracaj do kart. Joe, zanotuj w dzienniku: półminutowy postój pod semaforem.

Dowódca straży opuścił boczne okno i wystawił głowę na słońce. Z lokomotywy wysunęła się dłoń. Kciuk skierowany w górę, znak, że wszystko w porządku. Dowódca odpowiedział podobnym gestem, zamknął okno, sięgnął po pudełko z tytoniem i zrobił cienkiego, koślawego skręta.

— Cholerne pociągi — mruknął.

Ręka z podniesionym kciukiem należała do brodatego. Siedział teraz w fotelu pomocnika, patrząc na drugiego z porywaczy, który prowadził lokomotywę siedząc na fotelu z lewej strony. Maszynista brytyjskich kolei państwowych i jego pomocnik skuleni leżeli za nimi na podłodze; brodaty trzymał ich na muszce. Pozostali terroryści, pięciu mężczyzn i kobieta, siedzieli rzędem w wąziutkim

 

8


korytarzu, biegnącym wzdłuż wyjącego diesla, który łączy przednią kabinę lokomotywy z tylną. Ich torby na narzędzia były teraz otwarte; z zabranych z sobą elementów montowali coś, co wojskowi nazwaliby bojowym sprzętem wysokiej klasy.

— Dwadzieścia... dwadzieścia pięć... trzydzieści pięć — brodacz odczytywał ograniczenia prędkości na kolejnych odcinkach krętego toru biegnącego w dolinę. Jego wspólnik przy sterach natychmiast przyspieszał, nie darując ani pół mili dozwolonej prędkości. Minęli mokradła, stada owiec i farmy na wzgórzach. Bagna ustąpiły miejsca lasom, te znowu — polom. Osady zmieniły się w wioski, strumienie w rzekę. Uśpione jeszcze bydło stało nieruchomo w wysokiej trawie na pastwiskach.

— Dwadzieścia... piętnaście... — gdzieś przed sobą minęli teraz miasto, węzeł kolejowy i rozjazd, na którym ten właśnie pociąg musiał zwolnić do pięciu mil na godzinę. Brodaty obrócił się do maszynisty i jego pomocnika i gestem nakazał im podnieść się z podłogi.

— Mamy wasz rozkład jazdy i umiemy prowadzić. Żadnych wygłupów!

Godzina 6.35. Niczym pociąg-widmo wlekli się przez stację i, minąwszy budkę dróżnika, wjechali na główną linię. Punktualnie. Dróżnik spoglądał przez okienko, bardziej zajęty oglądaniem trumny niż twarzy w lokomotywie, które mogły, choć nie musiały, być mu znajome.

Z tyłu, w wagonie hamulcowym, drzemiący dotąd strażnik obudził się i nalewał kawę kolegom zajętym grą w karty. Dowódca straży siadł przy stoliku, a rozdający zajął miejsce przy peryskopie.

— Dobrego maszynistę dziś dali. Już nadrobił te pół minuty spod semafora.

Po wiosce — przedmieście, po domkach z ogródkami, dzielnica przemysłowa. Dziewięćdziesiąt minut od uprowadzenia. Wiadukt w centrum dużego miasta. Dowódca straży notuje drugi nieprzewidziany postój. Lokomotywa,

 

9

trumna, wagony ochronne i wagon hamulcowy zatrzymują się łagodnie trzydzieści metrów od wiaduktu, tym razem bez widocznej przyczyny. Światła są zielone, a tor wolny.

Z pistoletem w dłoni, brodacz wygramolił się z tylnej kabiny lokomotywy i przeczołgał pod platformą do sprzęgu i przewodów hamulcowych, łączących ją z tylnym wagonem ochronnym. Dziesięć metrów dalej dwóch strażników wyglądało przez okna wagonu hamulcowego, lecz wagon ochronny zasłaniał im widok na platformę. Dowódca straży wyraźnie widział przez peryskop zielone światło, wobec czego nakazał Regowi, równie zdegustowanemu jak uprzednio, sprawdzić przyczynę postoju.

— Po co te popisy, ciołku. Jesteśmy w samym sercu Glasgow. Zostaw pistolet na stojaku.

Przed nimi, skryty za wagonem ochronnym, brodacz ciężko pracował, rozkręcając napinacz sprzęgu. Słyszał, jak Reg ciężko opuszcza się po stopniach wagonu na tor, a potem obserwował spod wagonu jego zbliżające się buty. Przewody hamulcowe rozłączyły się z sykiem i brodaty porywacz zdjął zaczep sprzęgu, który zadudnił o wagon. Biedny zdegustowany Reg, zdziwiony hałasem, pojawił się w przerwie między wagonami o krok od przykucniętego terrorysty. Ten z odległości najwyżej metra władował w opasłego strażnika zawartość obu luf swego obrzyna: twarz i tors Rega pękły jak przejrzały pomidor strącony z krzaka. Zmasakrowane ciało, w konwulsjach, zrobiło krok do tyłu niczym kurczak z oberżniętą głową, i zwaliło się na sąsiedni tor.

Był to pierwszy brutalny czyn. Jego efekt był wstrząsający.

Brodacz przeczołgał się z powrotem wzdłuż platformy. Podwójny wystrzał odbił się wielokrotnym echem od stalowej trumny, ale dla postronnych był to dziwnie anonimowy dźwięk, coś jak stukot pociągu na rozjeździe, jak upuszczony na szynę kawałek żelaza czy uderzenie

 

10


w dźwigar gdzieś w fabryce pod wiaduktem. Wyglądało na to, że nikt nie dostrzegł momentu, w którym Reg przeobraził się w bezkształtną kupę mięsa.

Z przeciwnej strony na wiadukt wjechał ekspres. Lokomotywa i pierwszy wagon były już na moście, gdy czyjaś ręka pociągnęła za hamulec bezpieczeństwa i ekspres gwałtownie zahamował. I tym razem bez żadnej widocznej przyczyny.

Oddalony o trzysta metrów brodaty terrorysta, wyczołgawszy się spod platformy, wdrapywał się z powrotem do kabiny lokomotywy. Wtedy od strony wagonu hamulcowego dobiegł krzyk, nieomal wrzask, wydany przez kogoś, kto dostrzegł ciało Rega. Lecz lokomotywa, przedni wagon ochronny i trumna były już w ruchu, oddalając się od drugiego wagonu ochronnego i wagonu hamulcowego ku wiaduktowi rysującemu się na tle porannego nieba.

Zagrożenie było zatem ustalone: ośmiu terrorystów z nieznaną ilością broni i materiałów wybuchowych, a do tego potencjalnie śmiercionośna stutonowa stalowa butla czy „trumna", zawierająca 250 kilogramów niezwykle toksycznego i promieniotwórczego wypalonego paliwa z reaktora prędkiego powielającego, a takie paliwo jest silnie skażone długożyciowymi izotopami kryptonu-85, strontu-90, cezu-137, oraz względnie stabilnymi pierwiastkami takimi jak neptun, ameryk, kiur i pluton. Istna puszka Pandory, pełznąca po wiadukcie nad blisko milionowym miastem.

W tym czasie pociąg pasażerski, nadal unieruchomiony hamulcem awaryjnym, stał na drugim końcu wiaduktu. Maszynista widział zbliżającą się z naprzeciwka lokomotywę z wagonami, ale był zbyt zajęty własnym nieoczekiwanym postojem, żeby zawracać sobie nią głowę. Lokomotywa zatrzymała się tuż obok niego. Brodacz i czterej jego kompani zeskoczyli na tory i skierowali się ku ekspresowi. Maszynista spostrzegł pistolety, gdy otworzyli

 

11


drzwi jego kabiny. Jeden z porywaczy wszedł do środka, a trzej pozostali szli przez pociąg strzelając w okna i sufity wagonów, gnając przed sobą tłum przerażonych pasażerów. Brodacz tymczasem, spokojny i pewny siebie tak, jak może być pewien siebie uzbrojony człowiek pośród bezbronnych, Bogu ducha winnych ludzi, szedł wzdłuż toru mijając trzy wagony pierwszej klasy i wagon restauracyjny. Potem ukucnął, ponownie wcisnął się między wagony i przystąpił do rozłączania ich, co w przypadku zestawionego na stałe ekspresu było zadaniem bardziej skomplikowanym. Lokomotywa, trzy wagony i wagon restauracyjny, odłączone od reszty składu, ruszyły naprzód; lokomotywa z trumną cofały się równolegle po sąsiednim torze aż do środkowego odcinka wiaduktu.

Na przeciwległym krańcu wiaduktu strażnicy skupili się wokół ciała poległego kolegi; dwóch z nich ruszyło po chwili z bronią w ręku na most. Wystarczyła jedna seria z pistoletu maszynowego, by wybić im ten pomysł z głowy. Przestraszeni i rozwścieczeni, zajęli posterunki obserwacyjne kryjąc się za przyczółkiem. Jednocześnie ich dowódca pobiegł do najbliższego telefonu, aby poinformować swych przełożonych w Zarządzie Energii Atomowej w Londynie o uprowadzeniu pociągu. ZEA zaalarmował departamenty energetyki, ochrony środowiska i Home Office, Home Office — Jednostki Specjalne, ministerstwo obrony i Biuro Rządu, Biuro Rządu — ministrów, ministerstwo obrony — formację antyterrorystyczną SAS. Uruchomienie machiny kryzysowej nie trwało długo, choć na razie nikt nie wiedział nic, lub prawie nic, o ludziach z wiaduktu i ich motywach.

Lokomotywa i cztery wagony ekspresu służyły teraz jako osłona wagonu z trumną. Po dwóch terrorystów stało na straży przy obu końcach pociągu, pozostali tymczasem posilali się tym, co pozostało z na wpół przygotowanego śniadania. Trzej uprowadzeni maszyniści,

 

12


którzy jak dotąd nie doznali szwanku, byli z nimi, ściśnięci przy jednym ze stolików w środku wagonu. Dla ukojenia nerwów dostali butelkę z piwnic kolei państwowych. Spośród porywaczy jedynie brodacz podlewał winem jajecznicę na bekonie, reszta zaś zadowoliła się kawą.

Gra na przeczekanie. Pół godziny później tę scenę zbiorową z wagonu restauracyjnego uwiecznił operator telewizyjny kamerą zainstalowaną na wynajętym podnośniku. Telewizja przerwała nadawanie obrazu kontrolnego, by pokazać wydarzenia z ostatniej chwili, a jednocześnie szefowie londyńskiej TV zastanawiali się, czy zamiast planowanej na przedpołudnie relacji z turnieju golfowego nie należałoby nadać bezpośredniej transmisji z miejsca porwania.

Gwiazdkowy upominek Pandory. Gdyby porywacze byli w stanie otworzyć trumnę i oddać jej zawartość we władanie wiatrom, trucizny starczyłoby na wymordowanie ludności całego najważniejszego okręgu przemysłowego Szkocji. Nigdy od czasu inwazji na Normandię prognozy pogody nie miały równie wielkiego wpływu na decyzje wagi państwowej, co teraz: niż nasuwający się znad Atlantyku, wiatry północno-zachodnie skręcające na zachodnie i południowo-zachodnie, i odwrotnie.

— Jeśli będziemy musieli ewakuować ludność z całej niziny szkockiej — oznajmił premier na nadzwyczajnym posiedzeniu gabinetu — będzie to oznaczać wycofanie się z planów energetyki jądrowej. Społeczeństwo nie zaakceptuje takiego stopnia zagrożenia.

— A jeśli to blef? — spytał doradca wojskowy. — Dotąd użyli tylko jednego pistoletu maszynowego i obrzyna. Tym nie są w stanie zagrozić tej ciężkiej trumnie.

— Jeśli myślicie, że blefują — odrzekł premier — to ich sprawdźcie. Niech zagrają następną kartę.

Siedemdziesiąta minuta na wiadukcie: pierwsza ocena wojskowa po rekonesansie dokonanym z helikopterów

 

13

lecących na małej wysokości. Nie dostrzeżono ani nie sfotografowano żadnego ciężkiego sprzętu bojowego czy materiałów wybuchowych.

Czekać — radzili wojskowi. Atakować, gdy się zmęczą, i pod osłoną ciemności.

Rząd jednak podjął inną decyzję. Stopień zagrożenia należy ustalić bezzwłocznie. Specjalnie przeszkoleni komandosi z brygady antyterrorystycznej SAS zbliżają się do porwanego pociągu na wagonach do przewozu tłucznia, osłanianych od przodu przez ciężkie pługi śnieżne. Po dwóch torach z obu stron wiaduktu nadjadą jednocześnie cztery takie pociągi.

Podczas gdy kolejarze formowali specjalne składy, a komandosów przerzucano drogą powietrzną w miejsce akcji, policja usuwała ludzi z terenów przy wiadukcie i przystąpiła do stopniowej ewakuacji centrum Glasgow, które otaczano kordonem w miarę napływania posiłków z innych miejscowości.

Cztery pługi odśnieżne ruszyły o 10.15, ukazując się porywaczom na zakrętach od północy i południa wiaduktu. Brak oznak paniki i niepokoju w kwaterze głównej terrorystów zlokalizowanej w wagonie restauracyjnym zdawał się świadczyć, że byli zawczasu przygotowani na kontrakcję z udziałem wojska. Dwóch terrorystów pozostało w wagonie z dwoma porwanymi maszynistami. Trzeciego maszynistę zaprowadzono pod eskortą na przód pociągu. Reszta porywaczy podzieliła się na dwie grupy i zajęła stanowiska na obu końcach składu, a najcięższy element ich rynsztunku, zawinięty w worek, został przeniesiony na koniec pociągu.

Pługi pełzły ku dwóm uprowadzonym pociągom niczym pojazdy wysłane z pokładu UFO. Bezosobowymi głosami, które brzmiały tak, jakby dochodziły z przestrzeni kosmicznej, terroryści zażądali przez megafony zatrzymania wszystkich czterech składów. Potem wypuścili jednego z maszynistów, najmniej wystraszonego

 

14


z całej trójki, i ten samotnie przeszedł skrajem mostu do wojskowego komitetu powitalnego. Podane na piśmie warunki, przekazane przez maszynistę i przesłane szyfrem do Londynu, zostały z miejsca odrzucone przez premiera. Nikt nie wierzył, by terroryści dysponowali środkami zdolnymi rozsadzić stutonową stalową trumnę, wobec czego, po półgodzinnej przerwie, postanowiono wznowić operację. Terroryści zażądali odpowiedzi do południa; ich blef nadal czekał na zdemaskowanie.

Gdy cztery pociągi bojowe wznowiły natarcie, przeciwnik wreszcie odkrył karty: dysponował rakietą przeciwczołgową typu Carl Gustav. Wymierzona w jeden z pługów, rakieta wybuchła ognistą kulą, zamieniając ukryty za nim wagon w topiące się strzępy fruwającego metalu. Ten drugi akt przemocy był równie niespodziewany i wstrząsający jak poprzedni; tym razem spowodował śmierć lub kalectwo kilkunastu komandosów.

Obraz pocisku i wybuchu odtworzony w zwolnionym tempie na wideo pozwolił ustalić ponad wszelką wątpliwość rodzaj użytej broni. Dane na jej temat i konsekwencje jej ewentualnego użycia przekazał gabinetowi kryzysowemu przedstawiciel ministerstwa obrony. Carl Gustav, wymierzony pod właściwym kątem z niewielkiej odległości, jest w stanie rozerwać puszkę Pandory, zamieniając jej zawartość w obłok trującej pary, który wiatr poniesie dokąd zechce.

Połączony sztab Home Office i ministerstwa obrony, obradujący w jednym z pokoi Whitehallu*, otrzymał zadanie zorganizowania natychmiastowej ewakuacji ludności z terenu wyznaczonego miastami Clydebank, East Kilbride i Airdrie. W dalszej strefie, sięgającej do Stirling na północy, Edynburga na wschodzie i Kilmarnock na południu, postanowiono ogłosić gotowość ewakuacyjną;

 

* Whitehall ulica w Londynie, przy której znajdują się ministerstwa; przenośnie: rząd brytyjski (przyp. tłum.)

 

15


łącznie akcją objęto by prawdopodobnie ponad dwa miliony osób.

Dwadzieścia minut przed dwunastą jeden z wysokich rangą urzędników przeszedł samotnie z Whitehallu na Downing Street*, by oznajmić gabinetowi, że ewakuacja o takim zasięgu jest niewykonalna. Nawet próba ewakuacji na ograniczoną skalę wywołałaby panikę połączoną z zakłóceniami łączności i porządku publicznego.

Gdy skończył, dźwięk urwał się, i nastąpiła sekwencja nieruchomych klatek, przedstawiających dostojny rząd wokół mahoniowego stołu, dostojny rząd ze spojrzeniem wbitym w przestrzeń.


2

 

Gordon Aylen usłyszał krótki chichot w momencie, gdy na ekranie pojawiła się seria cyfr odwróconych do góry nogami; snop światła z projektora prześwietlił kłęby tytoniowego dymu. Rozsunięto zasłony i zapalono lampy. Gordon spojrzał na swe zaciśnięte pięści. Był zlany potem.

Stały podsekretarz wstał spiesznie, już spóźniony na następne spotkanie, i zawzięcie wypuszczał biały dym z fajki, jakby energia spalania miała mu pomóc w opuszczeniu tego maleńkiego kina. Pochylił się nad fotelem, by uścisnąć dłoń gościa z Ameryki.

— Cieszymy się, że pan nas odwiedził, panie Ridgeway — uśmiechnął się do Kate i skinął głową w stronę Gordona. Najwyraźniej wysoki urzędnik departamentu energetyki uznał swą obecność na projekcji za stratę czasu.

Zajmująca opowiastka — Gordon usłyszał jego słowa

* Downing Street — londyńska rezydencja premiera (przyp. tłum.)

 

16


wypowiedziane półgłosem na użytek facetów z telewizji. — Tylko że strasznie wydumana. Trudno to uznać za dokument.

Co rzekłszy wyszedł, ciągnąc za sobą zasłonę z białego dymu. Pałeczkę zostawił zawieszoną w powietrzu: albo spadnie, albo przejmie ją któryś z trzech podsekretarzy stanu siedzących w tylnym rzędzie: Obrona, Home Office i Gordon Aylen z energetyki.

Ci z telewizji mieli poważne, lecz zadowolone z siebie miny. Sprytny pomysł z zaproszeniem nas, pomyślał Gordon. Nie powiedzą, co mają zamiar z tym zrobić, w najmniejszym stopniu nie uwzględnią naszych uwag, ale później będą mogli twierdzić, że film „był pokazany władzom". Gordon uśmiechnął się pod nosem widząc, jak rzecznik prasowy Zarządu Energii Atomowej zaciska wargi, a minę ma taką, jakby chciał pozrywać ze ścian czerwone pluszowe kotary.

Ciszę przerwał śmiech Amerykanina.

— Zobaczyłaś ducha, Kate?

Kate właśnie podawała gościowi z Waszyngtonu filiżankę pomyjowatej herbaty. Poznali się zaledwie dwie godziny temu, a już są po imieniu. Gordon pomyślał, że dobrze by było, gdyby jego stosunki z Dave'em Ridgewayem cechowała równie niewymuszona bezpośredniość.

Ci z telewizji, obowiązkowo w dżinsowych kurtkach i takichże spodniach, przesunęli barek z alkoholami w kierunku tylnego rzędu. Facet z Obrony podszedł jednak skromnie do tacy z herbatą, ten z Home Office zapisywał zawzięcie kartkę za kartką, toteż Gordonowi nie pozostawało nic innego jak wziąć do ręki szklankę dżinu z tonikiem i uśmiechnąć się niewyraźnie w stronę reżysera i redaktora z telewizji. Nie mogę ustąpić ani o milimetr, zdecydował. Jeżeli zaczną się domyślać, że mają w rękach dynamit, zaczną nim trzaskać po wszystkich kanałach jak Chińczycy fajerwerkami na swój Nowy Rok.

 

17


— Mało to prawdopodobne — odezwał się.

— Poza tym sądzę, że naprawdę powinniście sprawdzić niektóre szczegóły.

Błąd numer jeden. Z ich zaaferowanych i teraz jeszcze bardziej pewnych siebie min bez trudu można było odgadnąć, że najmniejszy szczegół został potrójnie sprawdzony przez każdą z trzech grup konsultantów. Pewnie dlatego Wielki George, rzecznik prasowy Zarządu Energetyki Atomowej, krągły, łysy i nad wyraz poważny mężczyzna, z trudem hamował gniew. Gdy dżinsy otoczyły Gordona, Wielki George opadł ciężko na fotel zwolniony przez Ministerstwo Obrony.

— To wszystko hipotezy — rzekł cicho do Gordona. — Nie mam nic do powiedzenia.

Chcielibyśmy poznać panów opinię odezwał się producent.     Prywatną czy służbową, wszystko jedno.

- Dajcie to w teatrze telewizji — odpowiedział Wielki George, puszczając oko do powabnej asystentki producenta.

— Toż to czysta fantazja.

Producent i redaktor patrzyli na Gordona, który starał się pozbyć swego bezmyślnego uśmieszku.

— Na pewno kosztowało to furę pieniędzy. Redaktor zarzucił swe patykowate nogi na poręcz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin