Chłedowski Kazimierz
Wyprawa po powieść.
W lutym zeszłego roku siedziało* nas kilku znajomych przy herbacie, a że wieczór był długi, w' teatrze lwowskim nic ciekawego nie grano, a na dworze skrzypiały koła omrożonych fiakrów, więc pogadanka szła żwawo i wesoło przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot.
• Jak to zwykle bywa, po chwili jedna i druga wynurzyła się anegdotka, po niój poważniejsza historja, kilka wspomnień, znów żart jakiś, wszystko pomieszane w przyjemnym nieładzie.
— Jak$ ja jednak wiem historję — odezwał się wysoki barczysty mężczyzna w sile wieku — takidj nikt z was nie słyszał.
— Ale czytał w powieściach — ktoś na to odpowiedział.
— Chyba w powieściach. . . moja hi- storj» jednak prawdziwa i mam nawet fotografję głównie w nićj działających osób.
— A więc opowiadaj —• powtórzyli wszyscy i cicho się zrobiło.
Znajomy nasz krzyknął, popił herbaty, powiedział “było to...u zaczął sobie przypominać , znowu kilka słów dodał, ale jakoś nieszło; koniec końców, najczęściej i na^lepi^j opowiadał, źe “było to“.
— Taka to historia! — zaśmiało się całe towarzystwo #— coś tak opowiadasz, jak pan radca Bałuckiego mowę zaczyna, powtarzając ciągle “panowie“ i nic więcćj.
— Dawno jak mi żona nie opowiadała tćj historji — tłómaczył się nasz znajomy — ale o co wam chodzi, kto ciekawy niech do mnie na wieś przyjedzie, a żona mu to dobrze opowie.
Cóż kiedy z naszego towarzystwa, jeden
o pannę się starał i ze Lwowa nie mógł wtedy wyjechać, drugiemu ’zajęcia nie pozwalały, więc na mnie wypadła kolej korzystać z miłego zaproszenia i pojechać słuchać opowiadania owćj “historji“.
Nasz znajomy mieszkał w Kołomyj- skiem, a że zima była śnieżna, więc pomimo kolei czerniowieckiej, nie każdego
dnia dała się zrobić wycieczka; na los szczęścia jednak naznaczyliśmy jedną sobotę, w którą, konie owego znajomego będą czekać na mnie na stacji w K...
Ba! ale zaledwie w dworcu kolei się pokazałem, a już zewsząd straszą, że śniegi zasypały dwa pociągi, że dzisiejszy nie zajdzie dalój jak tylko do Stanisławowa, źe dwie mile za Lwowem mróz taki, iż usfcy bez ceremonji odpadają. Cóż jednak robić, z drogi cofać się nie powinno, więc w imie Boże dalćj do K...
Pokazało się, że nie tak źle było jak mówiono we Lwowie, pociąg szedł sobie wprawdzie powolnym truchcikiem, ale koniec końców szedł, lokomotywa czasami jfczała, jak gdyby ostatni zc siebie dech wydobywała, ale usuwała świeżo upadły śnieg.
Przyjeżdżam więc szczęśliwie do K.. . i jakby na umówionego słyszę, źe z drugiej strony dworca na‘drodze, słychać dzwonek przy sankach torujących sobie drogę w świeżo spadłym śniegu.
— A co? kopna sanna?—pytałem się omrożonego Jana czy Michała.
— Kopna panie, pierwszy ślad robiłem, a dwa razy sanki z zaspy wyciągać musiałem.
— 8 —
Mówił zresztą prawdę, bo z koni para się podnosiła, jak gdyby z kotła gorąca woda.
— Az powrotem ile razy w śniegu leżeć będziemy? — pytałem się Jana.
— Bógże tam wie? ślad znowu zawiało.
Z taką, pociechy wsiadłem do sanek, futrzany kołnierz podwiązałem, a konie, jak gdyby szczęśliwe, że tak ¡rtędko wracają, wyciągniętym puściły się kłusem. Kłusować się jednak daleko nie dało, utarta droga za wsią się bowiem skończyła, a podolska już prawie równina* jak gdyby wielki tort białym była przykryta lukrem.
Zaledwie jednak zacząłem poznawść się z niepewnym terenem,.na którymeśmy się znajdowali, i zaledwie uczułem wstrzą- śnienie sanek, a już leżałem w śniegu, i dalibóg dobrze było na miękkićm posłaniu i niechętnie się wstawało, Jan jednak tłómaczył, że trzeba zjechać na drogę, zdaje się bowiem, że teraz jedziemy po przykopie.
Zanim stanęliśmy na miejscu, trzy razy podobno próbowaliśmy w ten sposób, gdzie rów a gdzie droga, ale i tak dziwiłem się, że Jan nie znając kompasu
— 9 —
potrafi tak dobrze kierować sankami, albowiem drzew nie było, a mgła gęsta, zmrożona, zaledwie konie dostrzedz pozwalała.
Ba! ale jak za to smakowała herbata, jak się miło słuchało pięknego opowiadania pani X.! Nigdy w życiu nie żałowałem tak dalece, że nie umiem stenografować jak wtedy. Trzebaby było tylko kilku dobrych stenografów mieć w ukryciu, a powieść nad wieczorem byłaby gotowa.
Nie umiejąc jednak tój nowoczesnej sztuki, musiałem późnićj z pamięci spisywać opowiadane fakta, z których się zrobiła niniejsza powieść. Są tam może rzeczy, któreby nie należały do artystycznie obmyślanój całości, ale skoro mi je opowiadano, skoro mają cechę prawdy, skoro widziałem fotografje głównych w powieści działających osób, więc nie dziw, że żałowałem cośkolwiek z tego opowiadania wypuścić.
W każdym więc razie, niniejsze opowiadanie będzie miało tę zaletę, że jest na prawdziwych osnute faktach, a pani X., która mi tych faktów udzielić raczyła, choć na tćm miejscu szczere składam dzięki, i jeżeli czytelnicy nie zechcą się
— 10 —
w duchu przyłączyć do mego podziękowania — to wina niestety na mnie spaść będzie musiała, że nie potrafiłem dobrze odtworzyć pierwotnej powieści.
Zosia.
Było 15 stopni mrozu na dworze, przed bramą jednaj kamienicy w rynku w je- dnćm z miast gubernjalnych królestwa stała przemarznięta dwunastoletnia dziewczynka, zanosząc się od płaczu. Prunelo- we podarte buciki, biała spódniczka, wytarty i spłowiały kaftanik, a na szyi zbru- kana pąsowa wstążeczka, stanowiły całe jćj ubranie. Jasny, do połowy rozpuszczony warkocz, opierał się w nieładzie o prawe ramie, a z czarnego oka spadające łzy marzły na kaftaniku i jakby sznurek pereł smutną na nim tworzyły ozdobę.
Czwarta godzina po południu uderzyła na wieży, a dziewczynka dzisiaj jeszcze nic w ustach nie miała i od południa nie była pod dachem. Obecnie wciskała się we framugę bramy, jak gdyby chciała
cokolwiek ciepła wywołać z zimnego kamienia; kamień ją. wprawdzie przyciągał do siebie, kaftanik do słupów przymarzał, ale ciepła dać nie mógł, owszem chciał jej zabrać ostatnie tchnienie, chwytając chciwie letni już prawie jej oddech.
Z zimna dziewczynka prawie była nieprzytomny i nie przyszło jej nawet na myśl, aby wejść do sieni, gdzie przynajmniej mroźny wiatr nie dochodził. Delikatne ręce chowała pod kaftanik, a nogami tupała o ślizki, omarznięty bruk.
Mnóstwo ludzi przechodziło koło tej bramy, ale mało kto na dziewczynkę zwracał uwagę, każdy schował głęboko głowę w kołnierz futrzany i biegł jak najprędzej.
Dziewczynka nie prosiła, nie żebrała, tylko płakała.
— Głupie dziecko! — mruczała przechodząca, trochę pijana kobieta w łachmanach — idź do kuchni na górę, tam cię puszczy.
Jakiś chłopak od szewca również w bardzo lekkim kostjumie, stanył o pięć kroków od dziewczynki, zaczył się jćj przypatrywać, pokiwał głowy, zaświstał przez zęby i pobiegł na drugy stronę rynku. Tam się zaczaił za straganem, i podczas
gdy przekupka schyliła się, aby nałożyć węgli do garczka, nad którym ręce trzymała, chłopak chwycił za spory bułkę i uciekł. Przekupka chciała za nim gonić, potknęła się jednak z przyczyny wielkich berlaczy, upadła i rozbiła garczek z węglami, a chłopak z daleka przygrywał jćj na nosie; poczćm nieznacznie przystypił do dziewczynki pod bramy, wsunył jej bułkę do ręki, odwrócił się, podrzucił pantoflem do góry i pobiegł w boczny ulicę.
Dziewczynka mimowoli schowała bułkę za kaftanik, ale w tej chwili jeszcze bardzićj płakać zaczęła, bo bułka była zimna jak lód; podniosła bułkę do ust, nie mogła jć) jednak ugryźć, a skostniałe ręce wypuściły cenny dar.
— Jezus! Marja! — z cicha zawołała jakaś zbliżajyca się dama w tumakach pokrytych atłasem — pójdź dziecko, pójdź; a bioryc dziewczynkę za rękę, wprowadziła jy do kamienicy.
Była to pani Rozalja W., mieszkajyca w tej kamienicy na pierwszem piętrze.
Pani W. zatrzymała dziewczynkę w zimnym przedpokoju, bojyc się jy wprowadzać do ciepłego salonu, aby nagła zmiana temperatiijy^ jej nie zaszkodziła;
przywołała pokojową, kazała przynieść śniegu i natrzeć skostniałe ciało nieznajomej.
Po chwili dziewczynka zaczęła przychodzić do siebie, podano jej ciepłego rosołu, położono ją w garderobie, a gdy wieczorem pani W. chciała ją oglądnąć, dziewczynka była zdrowa, rumiana, a delikatne rysy i biała płeć zdradzały, źe biedaczka należała do klasy ludzi nieżyjącej z ciężkiego zarobku.
— Zkąd jesteś?— pytała jej pani W.
— Mama umarła przedwczoraj w szpitalu — odpowiedziała z pokorą dziewczynka i zalała się łzami, — pani, u której mieszkaliśmy, wypędziła mnie z domu, bo tam się kto inny sprowadził.
Gdy się dziewczynka uspokoiła, pani W. dalej ją pytała:
— A gdzie twój ojciec?
— Nie wiem, proszę pani.
— Czemże się matka trudniła?
— Niczem... mama się dobrze miała, dużo gości u nas bywało, różni panowie do nas chodzili... Przed dwoina miesiącami mama ciężko zachorowała, odtąd nikt się do nas nie pokazał, służąca nas okradła, zabrała nam srebra, pieniądze, i mnie ładnego dukata, com dostała od
jednego pana. Mama nie miała czem się opłacić doktorom, wzięli ją do szpitala i tam przedwczoraj umarła.
— Przecież musiałyście mieć jakieś meble, jakieś suknie, gdzież się to podziało?
— Nie wiem, proszę pani. Żydzi podobno wzięli i mówili, że moja mama miała długi.
— Jak ci na imie?
— Zosia.
— A jak się twoja matka nazywała?
— Mielnicka.
— Mielnicka? — powtórzyła pani W. i szybkim krokiem zaczęła chodzić po pokoju.
Pani W. była podówczas młodą jeszcze kobietą, długie jasne loki spadały jej na ramiona, wyraz twarzy był nadzwyczaj łagodny, a pewna szczerość i otwartość w oczach niepospolitego dodawała jćj wdzięku... obecnie trochę się zasępiła.
— Jaki to ładny ptaszek? — naiwnie odezwała się dziewczynka, spoglądając na dużą wazę stojącą na marmurowym stole — czy to bocian?
— Bocian, moje dziecko.
Waza z bocianem była pamiątką jeszcze z czasów Augusta III, mimowoli też zwró
ciła się pani Rozalja ku wazie, bojąc się, aby dziecko nie przypatrywało się bliżej wazie i nie stłukio jej.
Pokój, w którym się znajdujemy, pełny był staroświeckich pamiątek. Na dużym marmurowym kominku stał zegar gdański z cyferblatem jak tarcza księżyca, a gdy biła godzina, kowal zrobiony z brązu na cyferblacie niemiłosiernie zaczął kuć
o swoje kowadło, a ślusarz przeraźliwie piłował pilnikiem. Cztery słupki alabastrowe i cztery fantastyczne figury z brązu dźwigały zegar, a na wierzchu biust zdaje się że Juliusza Cezara również z a- labastru, tronował nad posuwającemi się powoli wskazówkami.
Po bokach zegara umieszczone były dwie chińskie wazy w niebieskie malowane kwiaty, pękate jak jabłka, skromne na pozór jak garnuszki na targu w Kołaczycach, a przecież niejednemu Anglikowi spaćby nie dały.
Co więcej, na przeciwległej ścianie u- derzała świeżością kolorów jakaś staro- germańska dziewczyna z puharem w ręku, wycieniowanym z taką prawdą i taką plastyką, jak gdyby dopieroco wyszedł z pod dłuta Benvenuta Celiniego, a z boku skromnie wyglądała cyfra H. H., ni mniej ni więcej, jak Hansa Holbeina.
Meble z czasów pierwszego cesarstwa poważnie i statecznie rozsiadły się na dębowej posadzce, a srebrny orzeł chwycił w swe szpony oparcie kanapy, jak gdyby się gniewał, źe styl jej ciężki i przygnębiony. Obicie z niebieskiego adamaszku kokietowało ze srebrnemi żyłkami wpu- szczanemi w drzewo mebli, a niekiedy jedwab urągał swą świetnością i swym połyskiem białemu metalowi.
Pani W. odprawiła po chwili dziewczynkę do garderoby, przywołała poko- jowę, kazała czem prędzej porobić dla Zosi najpotrzebniejsze rzeczy i zatrudnić ją szycićm. Zosia okazywała jak najlepsze skłonności, a chociaż jej wychowanie bardzo było zaniedbane, przecież wrodzona bystrość stawiała ją o wiele wyżej nad pospolite w tym wieku dziewczęta. Po kilku dniach wyrobiła sobie Zosia w garderobie pewne stanowisko, panna pokojowa na nią uważała i pytała “Się jej zawsze o zdanie co do swej toalety. Za kilka dni Zosia wybornie cerowała pończochy, a za tydzień obrębiała chustki.
Pani Rozalja weszła raz wieczorem do garderoby. Nikogo nie było, tylko Zosia między łóżkiem a szafą klęczała i modliła się ze złożonemi rączkami. Światło
księżyca wdzierające się do pokoju oświecało bladą jej twarz, a łzy na twarzy błyszczały jak krople rosy na białej róży.
Zosia nie słyszała, że pani weszła, i modliła się długo, bo pani Rozalja jej nie przerywała i usiadła z cicha, przypatrując się dobrej dziewczynie.
— Za kogoś się tak modliła? — zapytała się jej pani Rozalja.
— Za mamę i za panią — odrzekła z cicha przestraszona trochę Zosia.
Od tego czasu wolno było Zosi przychodzić do pokoju, patrzyć się nawet na bociana wymalowanego na porcelanowej wazie, a pani W. zaczęła ją uczyć czytać wieczorami, tak źe Zosia stawała się dla nić} przyjemną rozrywką.
Mąż pani Rozalji, pan Kazimierz W., trzymał o^l rządu większe dobra i z tćj też przyczyny musiał ciągle wyjeżdżać, ażeby doglądać wielkiego gospodarstwa, w nieobecności też męża była Zosia jedynym zajęciem pani Rozalji, a wkrótce tak się umiała wkraść w jćj serce, że uważaną, była raczej jako wychowanica, aniżeli jako biedna na bruku znaleziona sierota.
Po dwóch już tygodniach postanowiła pani Rozalja wziąść dla Zosi nauczyciel
kę, a źe panna Klara w kilku znajomych jej domach lekcje dawała, więc wybór padł na nią.
Zosia nadzwyczajnie się cieszyła, że będzie miała nauczycielkę; czuła, źe jej wychowanie było bardzo zaniedbane i nieraz wstydziła się tego, źe panna służąca umiała czytać, a ona nie.
Wielka też była radość, gdy pierwszy raz na lekcję przyszła panna Klara.
Panna Klara nie była już pierwszej młodości, znajomi liczyli jej 65 lat; ona zaś mówiła, źe urodziła się już po wiedeńskim kongresie. W każdym razie zdaje nam się, źe podczas pierwszych napoleońskich wojen musiała mieć ładne piwne oczy, które obecnie zachowały już tylko kolor#owsianego piwka; włosy straciła biedaczka w czasach greckiego powstania, na wiadomość bowiem, że Byron u- marł, dostała nerwowej gorączki, w skutek której musiała sobie kupić okazałą, całą głowę przykrywającą, perukę. W każ...
landarenca