Zamek na wrzosowisku - McKinney Meagan.pdf

(910 KB) Pobierz
Megan McKinney ZAMEK NA WRZOSOWISKACH
Megan McKinney ZAMEK NA WRZOSOWISKACH
Pameli Gray Ahearn
Droga przyjaciółko
tę książkę dedykuję wyłącznie Tobie.
Obyśmy wszyscy dożyli, by dać świadectwo.
Niech Cię Bóg błogosławi
M . M .
Nie wchodź łagodnie do tej dobrej nocy...
Buntuj się, buntuj, gdy światło się mroczy.
Dylan Thomas
(przekład Stanisława Barańczaka)
1
Cóż to? Żyd nie ma oczu, cóż to - nie ma
Rąk, zmysłów, uczuć? Czyż nie jest karmiony
Tą samą strawą, od tych samych bron
Ran nie doznaje i tym samym lekiem
Czy się nie leczy, nie doznaje chłodu
Od zim tych samych, co i chrześcijanin?
Kupiec wenecki
J eszcze po latach miała pamiętać, że jej uwagę zwróciło to nazwisko. John Damien Newell. Zwykły podpis; trzy
starannie wykaligrafowane słowa, niebudzące żadnych złych przeczuć.
Zaintrygowało ją nazwisko. Aleksandra zapragnęła poznać owego Johna Damiena Newella. Mężczyznę, który jej
potrzebował, chociaż jeszcze o tym nie wiedział. Może usłyszała jakiś wewnętrzny głos. Uświadomiła sobie, że w
myślach wciąż powtarza jego nazwisko i próbuje sobie wyobrazić twarz, której rysów przecież jeszcze nie znała.
John Damien Newell.
Nazwisko przemawiało do niej. Pewnego dnia miała uwierzyć, że w jakiś sposób obudziło tę część jej natury, którą
uważała za uśpioną na zawsze. Ale nie to mówiła sobie owego szarego, dżdżystego ranka, trudząc się nad
odpowiedzią.
Siedząc w bibliotece z piórem w dłoni, Aleksandra była pewna, że tylko młodzieńcza nierozwaga skłaniają do
odpisania na list Newella; nierozwaga i poczucie głębokiej krzywdy, popychające do działania, nakazujące
odpowiedzieć na list, który należało podrzeć i wyrzucić.
Gdy tylko Mary podała jej kawę w dawnej bibliotece ojca, zasiadła, by odpisać. Wziąwszy do ręki kartkę,
przyglądała się swojemu wyraźnemu podpisowi na welinowym papierze, podświetlonym przez ogień płonący na
kominku. Wpatrywała się w litery, zastanawiając się, czy można się z nich czegoś o niej dowiedzieć. To oszustwo,
pomyślała. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Zaczęła pospiesznie dmuchać na mokry atrament. Trzymając list w
drżących dłoniach, przeczytała go jeszcze raz, w głębi serca przekonana, że postępuje lekkomyślnie i niemądrze,
jeszcze nie wiedząc o tym, że powierza swoje życie rękom nieznajomego.
19 kwietnia 1858
Szanowny lordzie Newell,
z przykrością zawiadamiam, że nie może się stać zadość pańskiemu życzeniu, aby mój ojciec, doktor Horacy Benjamin,
stawił się w zamku Cairncross. Doktor Benjamin zmarł na influencę w grudniu zeszłego roku. Jego notatki zostały
przekazane do Królewskiego Kolegium Chirurgów, aby można było kontynuować prowadzone przez niego badania. Mam
nadzieję, że dzięki temu uda się wyleczyć pańskiego brata z jego przypadłości.
Jeśli uczelnia nie będzie mogła panu pomóc, proponuję swoje usługi. Nie posiadam formalnego wykształcenia jak mój
ojciec, ale asystując mu przez wiele lat, z ręką na sercu mogę zapewnić, że znane mi są wszystkie jego teorie naukowe i
wyniki eksperymentów.
W oczekiwaniu na odpowiedź pozostaję z poważaniem,
Alex Benjamin
Wpatrywała się w list. Miała wyrzuty sumienia i przemożną chęć, by ująć pióro i podpisać się pełnym imieniem.
Okłamywała tego człowieka. Gdyby przystał na jej propozycję, Aleksandra musiałaby odmówić z obawy przed jego
słusznym gniewem, kiedy odkryłby jej podstęp. Ale nie miała innego wyjścia. Gdyby podała swoje imię, równie
dobrze mogłaby w ogóle nie odpisywać. Lord Newell ani przez moment nie brałby pod uwagę możliwości
sprowadzenia do Yorkshire kobiety, w dodatku nie- posiadającej dyplomu lekarza. Doskonale zdawała sobie sprawę z
tego, że najprawdopodobniej z chwilą, gdy pojawi się w progu jego domu, Newell pokaże jej drzwi, musiała jednak
przynajmniej spróbować. Nie mogła już dłużej pozostać w Londynie. Powinna koniecznie stąd wyjechać. Ten baron,
ten John Damien Newell, to jej ostatnia deska ratunku.
1
Nagle ogarnęła ją melancholia i rozejrzała się po pokoju, który tak dobrze znała. Kiedyś na podłodze leżał
ciemnozielony, wzorzysty dywan, w oknach wisiały jedwabne, migoczące purpurą kotary, a pod ścianami stały szafki
wypełnione książkami z wielu różnych dziedzin, od archeologii starożytnej do etykiety francuskiego dworu. Teraz
Aleksandra obojętnie wpatrywała się w gołe ściany. Zabrano dywan i po raz pierwszy od dnia, w którym razem z
ojcem wprowadziła się do nowego domu w mieście, ukazały się surowe deski. Dawniej w pokoju unosił się zapach
czerwonego wina i wosku do podłóg, teraz czuć było jedynie stare drewno. Z okien zdjęto zasłony, sprzedane
handlarzowi starzyzną. Teraz widziała krople londyńskiego dżdżu padające na odsłonięte szyby. Kiedyś był to
wspaniały dom. Aleksandra miała zaledwie dziesięć lat, gdy zmarła jej matka. Wówczas ojciec postanowił, że
przeniosą się do Londynu, gdzie miał lepsze warunki do pracy naukowej. Na osieroconej dziewczynce nie wywierały
wrażenia monumentalne drzwi ani płynne linie gzymsów, a po latach okazało się, że Belmont Crescent to modny
adres, gdzie spokojnie mogą mieszkać nawet tacy ludzie jak oni.
Aleksandra znów poczuła, jak w jej sercu budzi się zadawniona uraza, niczym uparte pnącze, które gdy raz owinie się
wokół muru, zdolne jest go rozkruszyć. Była, kim była, i jej ojciec był tym, kim był. Dobrym i uczciwym człowiekiem,
który zawsze rzucał żebrakowi monetę, chociaż nieraz przy tej okazji wyrwano mu sakiewkę. Na uczelni cieszył się
wielkim szacunkiem. Poświęcił się studiowaniu tego akurat zagadnienia, ponieważ poślubił kobietę głuchoniemą;
piękną, ale zaniedbywaną i traktowaną okrutnie przez rodzinę tylko dlatego, że nie słyszała i nie mówiła. Jego
największym pragnieniem jako męża i lekarza było usłyszeć, jak żona wymawia jego imię. Dlatego nauczył ją mówić i
poświęcił życie studiom, które umożliwiłyby również innym opanowanie tej sztuki; tym, którzy jak jej matka znaleźli
się poza nawiasem społeczeństwa i byli uważani za głupców, a nie potrafili wyrazić słowami gniewu, jaki w nich
wyzwalało niesprawiedliwe traktowanie.
Lecz Aleksandra dobrze wiedziała, że wszystkie dobre uczynki świata nie zmazą piętna na wieki straconej duszy
Horacego Benjamina. Był Żydem. Zabójcą Jezusa. Nie mógł dostąpić zbawienia, jak każdy uczciwy chrześcijanin. To,
że jej matka była Irlandką, najprawdziwszą katoliczką z Wexford, nie miało żadnego znaczenia. Oceniano ją wyłącznie
ze względu na krew ojca płynącą w jej żyłach. Aleksandra płaciła wysoką cenę za swe pochodzenie.
Jednak z czasem stwierdziła, że gniew ma też swoje dobre strony. Zawsze pojawiał się w porę, w chwilach
bezradności i zniechęcenia. Aleksandra wiedziała, że nie jest Żydówką, ponieważ jej matka nie była Żydówką. Ale
jeśli cały świat wolał ją uważać za córę Izraela, to na Boga, zniesie to z dumą i niech wszyscy będą przeklęci.
Zwłaszcza Brian.
Spojrzała na stojącą pod oknem kanapkę, na której spędziła wiele godzin, wsparta na atłasowych poduszkach.
Udawała, że czyta książkę, lecz co chwila zerkała przez koronkowe firanki, wypatrując gościa. Dziś jeszcze pamiętała
słodkie uczucie, które ją ogarniało, kiedy Mary podchodziła do niej, by szepnąć do ucha, że Brian czeka w salonie na
jej ojca. Przez lata serce szybciej jej biło na sam dźwięk tego imienia. Jako asystentka ojca pracowała razem z jego
studentami i było prawdopodobne, że w którymś z nich się zakocha. Oceniając to z perspektywy czasu, rozumiała, że
zapewne uniknęłaby cierpień, gdyby Brian nie wyznał, że ją kocha. Ale wtedy o tym nie wiedziała. Nie wiedziała, jaki
jest okrutny w swej układności, jak okrutna bywa miłość i jak potrafi się wkraść niepostrzeżenie do serca za pomocą
miłych słówek.
- Panienko?
Aleksandra podniosła wzrok. Mary wsunęła przez drzwi głowę w koronkowym czepku. Po raz pierwszy dostrzegła,
że rude loki służącej zaczyna przyprószać siwizna.
- Panienko, przyszli po biurko. Co mam powiedzieć?
Aleksandra spojrzała na niezaklejony list leżący na ukochanym biurku ojca. Wstała, roztopiła szkarłatny wosk,
nakapała w miejscu, gdzie stykały się brzegi złożonej kartki, i odcisnęła sygnet ojca. Kiedy wosk wystygł, widać w
nim było wyraźną literę „B” w gwieździe Dawida.
- Czy możesz to wysłać? - Aleksandra wręczyła Mary list. Skinęła w kierunku korytarza, gdzie czekali wierzyciele. -
Powiedz im, żeby weszli.
*
Aleksandra Benjamin była niezwykłym dzieckiem, pilnym, spokojnym, skłonnym do zadumy. Sądziła, że stała się
taka, ponieważ w wieku dziesięciu lat straciła matkę i spędziła resztę dzieciństwa zagubiona w otoczeniu mężczyzn.
Dom jej ojca często służył za sypialnię jego licznym kolegom. Jeśli zasiedzieli się do późna w pracowni, mieli zwyczaj
nocować w bibliotece. Jednak ci, którzy lepiej znali Aleksandrę, jak kucharka i Mary, wcale nie uważali, że jedyną
przyczyną jej nieśmiałości jest przebywanie w towarzystwie mężczyzn. Przez lata szeptały między sobą i ze smutkiem
kiwały głowami, niepokojąc się losem Aleksandry. Gdyby ktoś je o to zapytał, powiedziałyby, że ich zdaniem
dziewczynka zamknęła się w sobie przez ojca, który niosąc pomoc bezbronnym, nie dostrzegał tuż obok siebie tej
małej istotki darzącej go bezgranicznym podziwem. Horacy Benjamin od śmierci żony miał w życiu tylko jedną pasję,
a była nią praca. Zdarzało się, że mała Aleksandra nie widywała ojca przez kilka dni, a nawet tygodni, chociaż
2
mieszkali pod jednym dachem. Mary ze łzami w oczach wyznała kucharce, że aż jej się ścisnęło serce, gdy
dziewczynka wbiegła do pracowni ojca z błyszczącymi oczami, by się pochwalić nową szarfą z niebieskiego atłasu.
- Nie słyszał jej. Nie widział - chlipała pokojówka, późnym wieczorem wychylając z kucharką kieliszeczek. -
Zachowuje się jak któryś z pacjentów, głuchy i ślepy na obecność córki. Biedactwo! W jednej chwili zgasł blask w jej
oczach. Wyszła z pracowni, usiłując powstrzymać łzy. I wiesz co? - Mary wydmuchała nos w chusteczkę i nachyliła
się do kucharki. - Od tamtej pory nie przewiązała sukienki tą szarfą.
Lecz dla Aleksandry twierdzenie, że ojciec ją zaniedbywał, było całkowicie bezpodstawne. Ojciec dawał jej
wszystko, czego tylko mogła pragnąć mała dziewczynka - zabawki, śliczne sukienki, kokardy. Wszystko z wyjątkiem
swojej obecności. Aleksandra od najwcześniejszego dzieciństwa była osóbką do przesady samodzielną. Nie mając ko-
leżanek, nauczyła się bawić sama; pozbawiona matki opanowała typowo kobiece umiejętności - umiała haftować i
malować akwarelki.
Potem nadszedł dzień, kiedy ojciec dokonał niezwykłego odkrycia. Siedział pochylony nad notatkami, kiedy
Aleksandra weszła z imbrykiem herbaty. Jak zwykle błądził gdzieś myślami, pochłonięty hipotezami i teoriami.
Tamtego dnia pracował z pięcioletnim, głuchoniemym chłopczykiem. Aleksandra widziała, jak malec, puściwszy dłoń
matki, wszedł prosto do bawialni i zaczął uderzać w klawisze fortepianu.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, zasugerowała że chłopczyk jest wrażliwy na wibracje strun instrumentu.
Stawiając tacę z herbatą, ze zdumieniem stwierdziła, że doktor gwałtownie uniósł głowę.
Horacy Benjamin wpatrywał się w czternastoletnią córkę, jakby ujrzał ją pierwszy raz w życiu. Zaintrygowany, udał
się z Aleksandrą i chłopczykiem do bawialni i zaczął doświadczenie. Wtedy po raz pierwszy Aleksandra poczuła jakąś
więź z ojcem. Od tamtego dnia znalazła miejsce w jego życiu. Ponieważ była kobietą, nie mogła liczyć na zdobycie
formalnego wykształcenia, bo nawet bardzo szanowany doktor Benjamin nie potrafiłby pokonać barier, jakie
zagradzały kobietom drogę do kariery naukowej. Niemniej została jego asystentką.
Aleksandra stwierdziła, że rozmowy z ojcem o jego badaniach naukowych wynagradzają jej wszystkie samotnie
spędzone godziny. Praca, chociaż czasem monotonna, bardzo ją interesowała, a ojciec traktował ją jak pastora. Stała
się dla niego kimś wyjątkowym. Dzielił się z nią wszystkim, co tylko mogła ogarnąć swoim umysłem.
Ale sama młodość okazała się surowym nauczycielem. A Aleksandra w odróżnieniu od innych dokładnie wiedziała,
kiedy skończyła się jej młodość: 24 grudnia 1857 roku, kilka minut po północy. Wtedy właśnie pochowano jej ojca;
była zrozpaczona, ale przecież miała jeszcze Briana. Jasnowłosy, mądry Brian przesłaniał jej cały świat i zdawał się
jedynym wybawieniem. W końcu, mimo żałoby, marzenie Aleksandry mogło się spełnić. Po śmierci ojca można na
jakiś czas pracę odsunąć na dalszy plan, by zaspokoić bardziej naglącą potrzebę: pragnienie bycia kochaną. Tamtej
strasznej, ponurej nocy, kiedy czekała na jego odpowiedź, powtarzała sobie, że z pewnością Brian też to zrozumie.
Rzeczywiście przyszedł. Pojawił się w drzwiach tuż przed północą, z jasnym czołem, z błyszczącymi oczami.
Potwierdził, że wszystko, co napisała w swoim liście, jest prawdą. Kilka lat spoglądali na siebie ukradkiem. Czasem
też przez chwilę szeptali o czymś w holu, obydwoje też uwierzyli, że mają przed sobą wspólną przyszłość. W liście
Aleksandra wyznała mu swe marzenia: że pragnie być u jego boku w dzień i w nocy, że pragnie urodzić mu dzieci,
stworzyć prawdziwy, szczęśliwy dom, jaki pamiętała z czasów dzieciństwa, kiedy jeszcze żyli obydwoje rodzice.
Przelała też na papier wszystko, co raniło jej duszę, ale rany były uleczalne i nadeszła pora, żeby ujawnić, co do niego
czuje.
Płakała, kiedy pisała o swej miłości i nadziejach. Tłumaczyła, że nawet ludzie tak zapracowani jak oni mogą się
pobrać i mieć dzieci. Śmierć ojca uzmysłowiła jej, że trzeba brać to, co daje życie.
Pisała, że nadeszła pora, by połączył ich węzeł małżeński.
Jakiś czas potem uświadomiła sobie, że tamtej nocy miała dwa wyjścia. Mogła płakać i błagać Briana, by zrozumiał,
że niesłusznie uważa ją za Żydówkę. Nie musiała nosić piętna, jakim ją naznaczono. Nie nosiła go jej matka i tak samo
nie nosi go ona. W oczach Boga i Kościoła naznaczony był nim tylko jej ojciec, który teraz spoczywał w grobie.
Buntowniczo, w milczeniu wybrała to drugie. Zrozumiała, że skoro raz uznano ją za Żydówkę, już nic tego nie
zmieni. To, w co wierzył Brian, nie było prawdą, ale wyprowadzanie go z błędu byłoby większą niesprawiedliwością
od tej, której dopuścił się względem niej. Oznaczało sprzeniewierzenie się człowiekowi, którego podziwiała i kochała
jak nikogo na świecie. Tego ojcu nie mogła zrobić.
I tak skończyła się jej młodość. Aleksandra stopniowo odkrywała, jak łatwo oszukiwać samotną, niedoświadczoną
kobietę. Brian nigdy nie zabrał jej do opery, tłumacząc, że matka nie zniosłaby, gdyby towarzyszył jakiejś innej
kobiecie poza nią; nigdy nie kupował jej prezentów, ponieważ jego zdaniem prawdziwy dżentelmen nie dopuszcza do
siebie myśli, że jakieś błyskotki są warte tego, by zdobić ukochaną. Więc Aleksandra nie spędzała wieczorów w
operze, nie cieszyła oczu klejnotami stanowiącymi wyraz jego miłości. Do samego końca wierzyła mu ślepo, dopiero
później uświadomiła sobie, że inna kobieta towarzyszy mu w operze, ona też nosi złote błyskotki, które dla niej
kupował u Bronwyna i Schlossa.
3
W liście, napisanym w tamtą wigilię Bożego Narodzenia, błagała Briana, by wyznał jej prawdę, i podczas wizyty o
północy zadośćuczynił jej prośbie. Szeptał jej do ucha o miłości i jednocześnie zniweczył jej najskrytsze marzenia.
Sprawił, że zapamiętała na zawsze każdą minutę tamtej nocy. Teraz jeszcze potrafiła odtworzyć, co wtedy czuła;
najpierw, kiedy ujrzała jego twarz w drzwiach, niewysłowioną ulgę, potem przyszedł ból spragnionego miłości serca i
słodycz nadziei. Pocałował ją, kiedy zegar wybił dwunastą. Pamięć była bezlitosna. Przycisnął swoje kształtne usta do
jej spragnionych warg i jęknął, że marzył o tym od dawna. Szepnęła, dając upust swym najskrytszym marzeniom, że w
końcu nie ma żadnych przeszkód i może przyjąć jego oficjalne oświadczyny.
Przestał ją całować. Ich spojrzenia spotkały się.
A potem spokojnie zaczął tłumaczyć, dlaczego nie może jej się oświadczyć.
2
Wejdź w próg komnaty i spojrzyj na loże.
O, niespokojny duch tak nie odchodzi.
Robert Ruthven
W porze wiosennych roztopów podróż do Cairncross była długa i męcząca. Aleksandra siedziała z Mary na stacji w
Stirrings-in-FieId, czekając na przyjazd pociągu zdążającego na północ. Po raz chyba dwudziesty poprawiła się na
twardej, drewnianej, niewygodnej ławce. Miała chęć posłać Mary do wiejskiej gospody, by wynajęła pokój.
Postanowiła jednak zrezygnować z tego luksusu. Po spłaceniu wszystkich długów i sprzedaży domu w mieście została
jej niewielka sumka. Teraz mogła sobie pozwolić na kaprys, ale przez resztę życia będzie musiała żyć niezwykle
oszczędnie.
Może gdyby Horacy Benjamin nie był człowiekiem tak hojnym, lepiej zabezpieczyłby przyszłość córki, lecz
Aleksandra nie miała o to do niego pretensji. Chciał zapewnić swojej rodzinie pewien standard życia i dopiął swego,
nawet jeśli niezbyt rozsądnie dysponował lekarską pensją. Niektórzy uważali go za głupca, ponieważ wybrał
medycynę, mimo że mógł zostać bankierem, jak tylu jego rodaków mieszkających w Londynie. Ci Żydzi popisywali
się swoim bogactwem w nadziei, że okaże się ono uniwersalnym środkiem na ostracyzm, na który byli skazani. Jednak
Aleksandra wiedziała, że Horacy Benjamin daleki był od takich kalkulacji.
Odkąd pamiętała, zawsze miał szczytne ideały. Chciał pomagać ludziom i robił to konsekwentnie. Jej matka należała
do licznego grona osób, które zawdzięczały mu życie. Aleksandra nie mogła i nie chciała go obwiniać, mimo iż straciła
własny dom, a wraz z nim szczęście. Horacy Benjamin był, jaki był, pocieszała się z pewną dozą przekory.
Razem z Mary siedziały sztywno na ławce stojącej na krótkim, drewnianym peronie w Stirrings-in-FieId, minuty
wlokły się niemiłosiernie. Aleksandra westchnęła i zamknęła oczy. Szkoda, że nie mogła rozsznurować gorsetu i
ułożyć się wygodnie na materacu, póki nie nadjedzie pociąg do Yorku. Mgła spowijała budynek stacyjki, wprawiając
dwie samotne kobiety w ponury nastrój.
- Panienko, czy naprawdę panienka chce się tam udać? - spytała Mary, nerwowo ściskając torebkę dłońmi w
czarnych rękawiczkach. - Tak długo mieszkała panienka w Londynie. A jeśli nie spodoba się panience w Yorku? A
jeśli nie spodoba się panience lord Newell i Cairncross?
- Mogę tylko mieć nadzieję, że pozostaniemy tam wystarczająco długo, by się o tym przekonać - odparła Aleksandra,
uśmiechając się smutno. Nie wspominała Mary, że lord Newell spodziewa się mężczyzny. Uznała, że tak będzie lepiej.
Teraz jednak zastanawiała się, czy jej o tym powiedzieć.
- Coś mi mówi, że popełniłyśmy błąd. Wiem, że jestem przesądna, ale mam złe przeczucia - rzekła Mary.
Aleksandra przez chwilę zastanawiała się nad słowami pokojówki. Właściwie dotąd nie uporządkowała swoich myśli
dotyczących tego wyjazdu. Tak to jest, kiedy się ucieka. Człowiek nie zastanawia się nad tym, dokąd się udaje, tylko
koncentruje się na tym, jak zgromadzić środki, by się wyrwać.
- Wszystko będzie dobrze. A lord Newell zapewne okaże się uroczym człowiekiem - powiedziała z dziwną
pewnością siebie. Udało się jej uspokoić własne, nagle rozdygotane nerwy.
Kołysząca się w oddali latarnia zwiastowała pojawienie się pociągu. Mary rozejrzała się po zasnutej mgłą stacji.
- Uważam, że taka wyprawa nie przystoi młodej damie, jaką jest panienka... - mruknęła.
„Młodej damie, jaką jest. Jaką jest”.
Aleksandra przymknęła powieki. Te słowa sprawiły jej przykrość. Tak powiedział Brian.
„Taki mężczyzna, jak ja, nie może poślubić młodej damy, jaką jesteś”.
Otworzywszy oczy, zaczęła się wpatrywać w zamglone, żółte światło sunące ku nim torami. Mimowolnie wróciła
myślami do szczęśliwszych dni, kiedy żył jej ojciec i wszystko miało sens.
Nie poświęciła młodości wyłącznie studiom nad pracą mięśni warg i języka ani asystowaniu pacjentom uczącym się
czytać z ruchu ust. Wiele godzin spędziła w bibliotece, pogrążona w lekturze powieści. Wtedy przenosiła się w inny
świat.
Jej ulubioną książką był Ivanhoe Waltera Scotta. Z dwóch powodów. Usłyszała kiedyś, że sir Waltera Scotta do
4
stworzenia postaci Rebeki zainspirowała podróż do Nowego Jorku. Tam, w zwykłej kamienicy wychodzącej na
porośnięty drzewami skwerek, poznał śliczną ciemnowłosą Żydówkę i, jak mówiono, zakochał się w niej. Chociaż
Aleksandra lubiła pracować z ojcem, lecznicze mikstury, szklane probówki i długie, nużące godziny ćwiczeń z
fonetyki nie pobudzały jej wyobraźni. Pragnęła mieć ojca i dzięki nauce go zdobyła, ale w głębi serca powstały jeszcze
inne marzenia. Pasję tę zrodziła lektura powieści Waverley , a rozpaliła Ivanhoe.
Aleksandra, obdarzona romantyczną wyobraźnią, utożsamiała się z Rebeką. Nie miała tak ciemnych włosów jak ona,
lecz gęste, kasztanowe i niesforne loki, które bardzo często musiała szczotkować, by je poskromić. Jej oczy nie były
ciemne i ogniste jak oczy jej bohaterki, lecz orzechowe i jakby za duże w jej drobnej twarzy. Ojciec przekomarzając
się z nią twierdził, że mają taki wyraz, jakby była nieco zdruzgotana. Wróciła myślami do tamtego wieczoru, kiedy
Brian przyszedł, by okazać swoje współczucie. Pamiętała, jak spokojnie siedziała na kanapce, słuchając jego racji i
odczuwała przy tym dziwne zadowolenie, że ojciec już nie żyje i nie widzi wyrazu jej oczu.
W jej marzeniach Brian zawsze występował w roli rycerza Ivanhoe. Wyobrażała sobie, że będzie dzielnie walczył, by
ją uratować i nawet jeszcze w grobie będzie marzył o pięknej Żydówce.
Okazało się, że fikcja w osobliwy sposób stała się rzeczywistością. A Brian okazał się rycerzem Ivanhoe. Bo przecież
Ivanhoe poślubił lady Rowenę.
- Słusznie robię. Czuję to - rzekła Aleksandra.
Mary wstała z ławki i zaczęła nerwowo ponaglać tragarza, by wziął ich bagaże.
- Czuję to - szepnęła Aleksandra, kiedy już siedziały w pociągu, patrząc przez okno, jak stacja ginie w kłębach pary.
*
John Damien Newell odchylił głowę na oparcie żelaznego krzesła w chwili, gdy błyskawica bezgłośnie przecięła
niebo nad Tamizą. Siedział na tarasie urządzonym na dachu domu. Noc była ciepła. Już szalały majowe burze.
Nadeszła wiosna gwałtowna i niespokojna.
Blade kobiece dłonie przesuwały się po jego nagich ramionach, głaskały lśniące złote włosy porastające tors. Abbey
wyłoniła się z okna mansardy, teraz stała za jego plecami, jej ręce jak zawsze były spragnione i zmysłowe. Ale nie
zwracał uwagi na jej obecność; czekał na grzmot. Zawsze czekał na grzmot. Na próżno.
- Musisz wracać tak szybko? - szepnęła, całując go w kark.
Obojętnie wpatrywał się w aksamitną czerń nieba nad mieszkankiem na poddaszu, w którym tak często przebywał.
Na niebie kłębiły się burzowe chmury, z kominów unosiły się gęste dymy. Nad jego głową rozpościerała się wspaniała
mroczna pustka, w której pragnął się zanurzyć.
- Nie wyjeżdżaj - szepnęła, przesuwając palcami po jego brzuchu, wsuwając je pod pasek spodni.
- Wrócę - powiedział ochryple. - Zawsze wracam.
- Tak, ale nie tak szybko, jak bym tego pragnęła - zauważyła rozdrażniona. Z westchnieniem podeszła do drugiego
żelaznego krzesła, wystawionego na taras przez okna na poddaszu, ciągnąc za sobą prześcieradło, którym owinęła swe
biodra. - A tym razem dlaczego musisz jechać? - Abbey stanęła przy krześle, spokojnie wytrzymując spojrzenie
Newella. Prześcieradło zsunęło się, ukazując jej nagość. Abbey kiedyś pozowała artystom i nauczyła się zręcznie
drapować tkaniny.
Uśmiechnęła się z zadowoleniem, unosząc kącik uróżowanych ust.
- Nie wyjeżdżaj. Myślę, że uznasz York za nudny... po tym... - szepnęła.
- York jest nudny. - Spojrzał na jej jędrne, alabastrowe piersi, a potem przeniósł wzrok na londyńskie niebo. Burza
kipiała niczym czarne morze, rzucając cienie podobne do tych, które zawsze tkwiły w jego duszy. - Ale i tak muszę
wyjechać.
- Nie możesz posłać służącego?
- Nie. - Jego głos przypominał cichy pomruk grzmotu. Gdy kobieta zadrżała, odwrócił wzrok.
Biały zygzak błyskawicy przeciął niebo. Nabrzeże w dole było ciemne, ciche i niesamowite. Dwieście lat temu
nazwano je Dokiem Egzekucji, tu, by odstraszyć innych, tarzano w smole piratów i wieszano. Teraz Wapping był
zwykłym londyńskim portem, zbudowanym na bagnistych brzegach Tamizy, miejscem, gdzie modelka, pozująca
artystom, mogła znaleźć tanie mieszkanko na poddaszu między tawernami i magazynami. Newell od lat też nazywał
Wapping swym domem.
- Może powinnam pojechać z tobą. Nigdy nie byłam w Yorku. - Abbey wstała, z kuszącym uśmiechem na ustach.
Prześcieradło bielało na podłodze.
Wstrzymał oddech. Reagował na jej nagość jak bezmyślne zwierzę, niezdolne do głębszych uczuć. Jak zwykle była
to reakcja czysto fizyczna, zwyczajna chuć, tyle że samo zaspokojenie pożądania teraz wydało się mu czymś błahym,
budzącym melancholię i zwątpienie.
- Myślę, że jednak chciałabym być panią twojego zamku - szepnęła, obejmując go swymi miękkimi udami.
Odsunął od siebie Abbey, kładąc ręce na jej biodrach.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin