07 - Ten który przychodzi ze świtem.pdf

(3337 KB) Pobierz
Jordan Robert-Kolo czasu 7-Ten Ktory Przychodzi Ze Switem
Robert Jordan - TEN KTÓRY PRZYCHODZI ZE ŚWITEM
Robert Jordan
TEN KTÓRY PRZYCHODZI ZE ŚWITEM
(Przełożyła Katarzyna Karłowska)
PROLOG
Dain Bornhald wyprostował się w siodle, kiedy oddział liczący stu konnych, który zabrał na patrol, zbliżał się
właśnie do Wzgórza Czat. Teraz niecałych stu. Przez jedenaście siodeł przewieszone były owinięte płaszczami ciała,
dalszych dwudziestu trzech ludzi opatrywało rany. Trolloki urządziły przemyślną zasadzkę; zastawiona na gorzej
wyszkolonych żołnierzy, mniej walecznych od Synów, zapewne by się udała. Nie dawał mu natomiast spokoju fakt, że był
to już trzeci jego patrol, który zaatakowano przeważającymi siłami. Nie była to jakaś incydentalna potyczka ani
przypadkowe starcie z mordującymi ludność, palącymi wszystko w okolicy trollokami zostali zmuszeni do odparcia z góry
obmyślonego ataku. I to się przydarzało wyłącznie tym patrolom, którymi dowodził osobiście. Pozostałych trolloki starały
się unikać. Fakt ten rodził dokuczliwe pytania, a odpowiedzi, do których dochodził, rozwiązania żadnego jakoś nie
przynosiły.
Zachodziło już słońce. W wiosce, której kryte strzechami domy rozpościerały się na całym wzgórzu, od podnóża
aż po sam szczyt, rozbłysło kilka pierwszych świateł. Na samym szczycie wyróżniał się jedyny dach kryty dachówkami;
wieńczył "Białego Dzika", miejscową gospodę. Innego wieczora mógłby tam wstąpić na puchar wina, nie zważając na
nerwową ciszę, jaka zapadała zawsze na widok białego płaszcza ze złocistym słońcem. Nieczęsto pił, ale lubił od czasu do
czasu przebywać w towarzystwie ludzi nie należących do Synów; po jakimś czasie do pewnego stopnia zapominali o jego
obecności i na powrót zaczynali się śmiać i rozmawiać. Innego wieczora. Dzisiaj pragnął być sam, żeby pomyśleć.
Pomiędzy wielobarwnymi wozami, jakich około setki stało skupionych w odległości niecałej połowy mili od stóp
wzgórza, panowało spore ożywienie; mężczyźni i kobiety, odziani w barwy jeszcze bardziej jaskrawe od ich wehikułów,
sprawdzali konie i uprząż oraz pakowali rzeczy, które od wielu tygodni walały się po całym obozowisku. Wyglądało na to,
że Wędrowcy zamierzają podjąć ten tryb życia, jakiemu zawdzięczali swoje miano, najprawdopodobniej zaraz o
pierwszym brzasku.
- Farran!
Gruby setnik zawrócił konia, by podjechać bliżej, a Bornhald skinieniem głowy wskazał karawanę Tuatha'anów.
- Powiadom Poszukującego, że jeśli zamierza przenieść swych ludzi w jakieś inne miejsce, to powinni się udać na
południe. - Mapy twierdziły, że nie można się przedostać na drugi brzeg Taren w żadnym innym miejscu prócz Taren Ferry,
ale po przeprawie przez rzekę wnet się przekonał, jak są już przestarzałe. Nikt nie wyjeżdżał z Dwu Rzek, dopóki mógł
temu przeciwdziałać, przez co teren, który podlegał jego władzy, stał się szczelny niczym pułapka. - Farran? Nie należy
stosować butów ani pięści, zrozumiano? Słowa wystarczą. Raen ma uszy.
- Jak rozkażesz, lordzie Bornhald.
Głos setnika zdradzał tylko niewielkie rozczarowanie. Przyłożył odzianą w rękawicę dłoń do serca i nawrócił
konia, by odjechać w stronę obozowiska Tuatha'anów. Rozkaz mu się nie spodobał, ale rzecz jasna wykona go dokładnie.
Może nawet i gardził Ludem Wędrowców, niemniej żołnierzem był dobrym.
Widok obozu - długie, równe szeregi białych namiotów z trójkątnymi dachami, linie precyzyjnie ustawionych
palików, do których przywiązywano konie. Nawet tutaj, w tym zapomnianym przez Światłość zakątku świata, Synowie
utrzymywali porządek, nie pozwalając dyscyplinie osłabnąć nawet na moment. Światłość naprawdę zapomniała o tym
miejscu. Dowiodły tego trolloki. Paliły wprawdzie farmy, ale ich obecność tutaj oznaczała, iż jedynie część mieszkańców
okolicy była niewinna. Pozostali natomiast kłaniali się i mówili: "Tak, mój lordzie", "Jak sobie życzysz, mój lordzie", i
uparcie chodzili własnymi drogami, ledwie się tylko odwrócił do nich plecami. I na dodatek ukrywali jakąś Aes Sedai.
Drugiego dnia, na południe od Taren, Synowie zabili Strażnika; mieniący się wielością barw płaszcz tego człowieka
stanowił dostateczny dowód. Bornhald nienawidził Aes Sedai, które manipulowały Jedyną Mocą, jakby jedno Pęknięcie
Świata nie wystarczyło. Wywołają nowe, jeśli się ich nie powstrzyma. Jego chwilowy dobry nastrój stopniał niczym śnieg
na wiosnę.
Wzrok Bornhalda odszukał namiot, gdzie przez cały czas trzymano więźniów, nie licząc codziennych, krótkich
ćwiczeń fizycznych, na które wypuszczano ich pojedynczo. Żaden nie spróbuje uciec, jeśli równało się to pozostawieniu
pozostałych. Inna sprawa, że uciekając, zdołaliby pokonać nie więcej niż kilkanaście kroków - z obu stron namiotu stali
strażnicy, a kilkanaście kroków dalej, w każdym kierunku, natknęliby się natychmiast na następnych dwudziestu Synów -
Bornhald jednakże pragnął, by kłopotów było jak najmniej. Każdy kłopot stanowi zarzewie nowych. Konieczność
brutalnego potraktowania więźniów mogłaby wywołać wzburzenie w wiosce, wzburzenie tak gwałtowne, że trzeba by coś
z tym zrobić. Byar to głupiec. On - oraz pozostali, Farran zwłaszcza - chcieli poddać więźniów śledztwu. Bornhald nie był
Śledczym i nie miał ochoty na stosowanie ich metod. Nie miał też zamiaru pozwolić Farranowi, by ten w jakikolwiek
sposób zbliżył się do tych dziewcząt, nawet jeśli, zdaniem Ordeitha, były Sprzymierzeńcami Ciemności.
Sprzymierzeńcy Ciemności czy nie, nabierał coraz głębszego przekonania, że jego samego interesuje wyłącznie
ten jeden Sprzymierzeniec Ciemności. Bardziej niż trolloków, bardziej niż Aes Sedai chciał dopaść Perrina Aybarę. Ledwie
potrafił zawierzyć opowieściom Byara o człowieku przebiegającym knieje z wilkami, ale niemniej to Byar stwierdził jasno,
iż właśnie Aybara wpędził jego ojca w pułapkę Sprzymierzeńców Ciemności na Głowie Tomana, wiodąc Geoframa
Bornhalda na śmierć z rąk seanchańskich Sprzymierzeńców Ciemności i ich sojuszniczek spod znaku Aes Sedai.
Niewykluczone, że jeśli żadne z Luhhanów nie zacznie wreszcie mówić, i to już niebawem, wówczas pozwoli, by Byar
rozprawił się z kowalem na własny sposób. Albo ten człowiek zmięknie, albo zmięknie jego żona, gdy będzie się temu
przypatrywała. Jedno z nich pomoże mu odszukać Perrina Aybarę.
Gdy zsiadł z konia przed swoim namiotem, powitał go Byar - sztywny, ponury, podobny do stracha na wróble.
Bornhald zerknął z niesmakiem na znacznie mniejszą grupkę namiotów ustawionych z dala od pozostałych. Podmuch
wiatru z tamtej strony przyniósł zapach drugiego obozowiska. Tamci nie utrzymywali czystości ani przy palikach dla koni,
ani wokół siebie.
- Ordeith zdaje się już również wrócił, prawda?
1 / 196
447470189.002.png
Robert Jordan - TEN KTÓRY PRZYCHODZI ZE ŚWITEM
- Tak, lordzie Bornhald. - Byar urwał, Bornhald spojrzał na niego pytająco. - Donoszą o starciu, które mieli z
trollokami na południu. Dwóch zabitych. Sześciu rannych, tak twierdzą.
- Kto poległ? - spytał cicho Bornhald.
- Syn Joelin i Syn Gomanes, lordzie Bornhald. - W zapadniętych policzkach Byara nie drgnął ani jeden mięsień.
Bornhald ściągnął powoli rękawice ze stalowymi ochraniaczami. To ci dwaj, których wysłał razem z Ordeithem,
by sprawdzili, co on właściwie robi podczas swoich wypadów na południe. Przezornie nie podniósł głosu.
- Moje wyrazy uznania dla pana Ordeitha, Byar i... Nie! Żadnych wyrazów uznania. Przekaż mu, słowo w słowo,
że życzę sobie widzieć natychmiast te jego chude kości. Powiedz mu to, Byar, i dawaj go tu zaraz, choćbyś musiał go
aresztować, i te nikczemne kanalie, które plamią honor Synów. Idź!
Bornhald długo powstrzymywał gniew, tak długo, aż nie znalazł się we wnętrzu namiotu; spuścił klapę wejściową
i krzywiąc się wzgardliwie, zmiótł mapy oraz szkatułkę z przyborami do pisania z obozowego stolika. Ordeith musi go
uważać za imbecyla. Dwukrotnie już posyłał za nim ludzi i dwukrotnie ci ludzie ginęli w "starciu z trollokami", za to wśród
tych, którzy pozostali przy życiu, nie było żadnych rannych. Zawsze na południu. Ten człowiek żywił jakąś obsesję na
punkcie Pola Emonda. Cóż, sam mógł rozbić tam swój obóz, gdyby nie... Teraz nie miało to sensu. Tu więził Luhhanów.
Oni mu wydadzą Perrina Aybarę, w ten czy inny sposób. Wzgórze Czat to znacznie lepsze miejsce, na wypadek gdyby
zostali zmuszeni do błyskawicznych przenosin do Taren Ferry. Względy militarne nad osobistymi.
Po raz tysięczny zastanawiał się, dlaczego Lord Kapitan Komandor go tu przysłał. Ci ludzie wydawali się niczym
nie różnić od tych, których już widział wcześniej w stu innych miejscach. Pomijając to, że jedynie lud z Taren Ferry
wykazywał choć krztynę entuzjazmu dla projektu wyplenienia miejscowych Sprzymierzeńców Ciemności. Reszta gapiła
się z ponurym uporem na Smoczy Kieł wyrysowany na czyichś drzwiach. W danej wiosce wiedziano zawsze, kto jest tam
niepożądany; jej mieszkańcy byli zawsze skorzy, bez większej zachęty, sami się oczyszczać i wszystkich Sprzymierzeńców
Ciemności wymiatano razem z tymi, których ludzie nie życzyli sobie więcej oglądać. Tylko nie tutaj. Czarny gryzmoł
przedstawiający ostry kontur kła wywierał właściwie taki sam skutek jak świeże pobielenie wapnem. No i te trolloki. Czy
Pedron Niall, kiedy pisał swe rozkazy, z góry wiedział o trollokach? Skąd niby mógł wiedzieć? Jeśli jednak nie, to po co
wysłał Synów do tłumienia niewielkiego buntu? I dlaczego, na Światłość, Lord Kapitan Komandor obarczył go tym
owładniętym żądzą mordu szaleńcem?
Klapa namiotu odsunęła się i do środka wtarabanił się Ordeith. Miał na sobie szary kaftan haftowany srebrem,
przedniej jakości, za to mocno poplamiony. Jego koścista szyja też była brudna, sterczała z kołnierza, nadając mu wygląd
żółwia.
- Dobry wieczór, lordzie Bornhald. Oby nie tylko dobry, ale i łaskawy, wyjątkowy! - Lugardzki akcent był tego
dnia wyjątkowo intensywny.
- Co się stało z Synem Joelinem i Synem Gomanesem, Ordeith?
- Cóż za straszna historia, mój lordzie. Kiedyśmy się natknęli na trolloków, Syn Gomanes dzielnie...
Bornhald uderzył go w twarz parą rękawic. Zachwiawszy się, kościsty mężczyzna przyłożył dłoń do rozciętej
wargi, po czym przyjrzał się czerwieni, która splamiła mu palce. Uśmiech na jego twarzy stał się jadowity.
- Czyżbyś zapomniał, kto podpisał moje pełnomocnictwa, paniątko? Niech tylko szepnę słowo, a Pedron Niall
powiesi cię na bebechach twej matki, uprzednio obdarłszy was oboje żywcem ze skóry.
- Pod warunkiem, że będziesz żył, by móc to słowo szepnąć, nieprawdaż?
Ordeith warknął, kurcząc się niczym dzikie zwierzę, z ust popłynęła mu spieniona ślina. Otrząsnął się powoli i
wyprostował.
- Musimy działać wspólnie.
Lugardzki akcent zniknął, ustępując miejsca wielkopańskiemu, bardziej rozkazującemu tonowi. Bornhald wolał
tamten szyderczy głos charakterystyczny dla Lugardu niźli ledwie zamaskowaną pogardę, którą teraz słyszał.
- Wszystko tutaj, wokół nas, okrywa Cień. To nie tylko trolloki i Myrddraale. Oni to bagatela. Trzech się tu
wylęgło, trzech Sprzymierzeńców Ciemności, których przeznaczeniem jest wstrząsnąć światem, których wychowem od
tysiąca lat, a może i dłużej, kieruje Czarny. Rand al'Thor. Mat Cauthon. Perrin Aybara. Znasz ich nazwiska. W tym właśnie
miejscu krążą samopas siły, które wywrócą świat na nice. Istoty stworzone przez Cień wędrują po nocach, zostawiając na
ludzkich sercach skazę, zanieczyszczając ludzkie sny. Wychłoszcz tę ziemię. Wychłoszcz ją, a wówczas się zjawią. Rand
al'Thor. Mat Cauthon. Perrin Aybara. - To ostatnie nazwisko wymówił niemalże pieszczotliwie.
Bomhald wciągnął urywany oddech. Nie miał pojęcia, jak Ordeith wpadł na to, czego on sam tutaj szuka; któregoś
dnia ktoś po prostu wyjawił mu wszystko, co o nim wie.
- Ukryłem to, co zrobiłeś na farmie Aybarów...
- Wychłoszcz ich. - W wielkopańskim głosie pojawiła się nuta szaleństwa, na skroni zaperlił się pot. - Obłup ich ze
skóry, a wówczas ci trzej stawią się tu.
Bornhald podniósł głos.
- Ukryłem, bo musiałem. - Nie było wyboru. Gdyby prawda wyszła na jaw, miałby do czynienia z czymś gorszym
niż tylko posępnymi spojrzeniami. Ostatnią rzeczą, jakiej na domiar kłopotów z trollokami potrzebował, był otwarty bunt. -
Nie daruję jednak mordu popełnionego na Synach. Słyszysz? Cóż ty takiego czynisz, że musisz to ukrywać przed Synami?
- Czy wątpisz, że Cień uczyni co tylko w jego mocy, by mnie powstrzymać?
- Co?
- Wątpisz w to? - Ordeith z napięciem pochylił się do przodu. - Widziałeś Szarych Ludzi.
Bornhald zawahał się. Otaczało go wtedy pięćdziesięciu Synów; żaden nie zauważył dwóch zabójców ze
sztyletami, w samym środku Wzgórza Czat. On sam patrzył prosto na nich, nie widząc nikogo. Dopóki Ordeith nie zabił tej
pary. Ten mizerny człeczyna zdobył sobie spore za to poważanie wśród ludzi. Później Bornhald zakopał głęboko sztylety.
Ostrza wyglądały na stalowe, w dotyku jednak parzyły niczym płynny metal. Pierwsze grudy ziemi ciśnięte na nie do jamy
zaskwierczały, uniosły się kłęby pary.
- Uważasz, że oni cię ścigają?
- O tak, lordzie Bomhald. Ścigają mnie. Wszystko, byle mnie tylko powstrzymać. Sam Cień chce mnie
powstrzymać.
- To nadal nie tłumaczy, dlaczego zamordowałeś...
2 / 196
447470189.003.png
Robert Jordan - TEN KTÓRY PRZYCHODZI ZE ŚWITEM
- Muszę zachować to, co robię, w tajemnicy. - Wypowiedział te słowa szeptem, który brzmiał niemalże jak syk.
Cień potrafi wniknąć w ludzkie umysły, aby mnie odnaleźć, wniknąć w ludzkie myśli i sny. Czy chciałbyś umrzeć we śnie?
To się może zdarzyć.
- Jesteś... szalony.
- Daj mi wolną rękę, a ofiaruję ci Perrina Aybarę. Do tego właśnie zobowiązują rozkazy Pedrona Nialla, Wolna
ręka dla mnie, a umieszczę Perrina Aybarę w twoich.
Bornhald milczał długo.
- Nie chcę na ciebie patrzeć - oznajmił w końcu. Wynoś się!
Ordeith wyszedł, a Bornhald zadygotał. Jakie są związki Lorda Kapitana Komandora z tym człowiekiem? Jeśli
jednak dzięki niemu ma pojmać Aybarę... Cisnąwszy rękawice na podłogę, zaczął szperać w swoim dobytku. Gdzieś miał
schowaną butelkę brandy.
Człowiek, który kazał się nazywać Ordeith, a czasami nawet sam tak nazywał siebie w myślach, przekradał się
między namiotami Synów Światłości, czujnym okiem obserwując odzianych na biało mężczyzn. Narzędzia użyteczne,
niczego nieświadome, ale nie należało im ufać. Zwłaszcza Bornhaldowi; tego być może trzeba się będzie pozbyć, jeśli
zacznie zanadto przysparzać kłopotów. O wiele łatwiej da sobą pokierować Byar. Ale jeszcze nie teraz. Istniały inne
sprawy, znacznie większej wagi. Niektórzy żołnierze skłaniali z szacunkiem głowy, kiedy ich mijał. Szczerzył do nich zęby,
a oni uważali to za przyjazny uśmiech. Narzędzia i głupcy.
Żarłocznym wzrokiem omiótł namiot, w którym trzymano więźniów. Mogli poczekać. Przynajmniej na razie.
Jeszcze trochę. Zresztą stanowili tylko smakołyki. Przynętę. Na farmie Aybarów powinien był się pohamować, ale Con
Aybara roześmiał mu się w twarz, a Joslyn nazwała go małym durniem o plugawym umyśle za to, że mianował jej syna
Sprzymierzeńcem Ciemności. No cóż, dostali nauczkę, kiedy wśród przeraźliwych krzyków płonęły ich ciała. Mimo woli
roześmiał się w duchu. Smakołyki.
Wyczuł jednego z tych, których nienawidził; był gdzieś tam, na południu, w okolicy Pola Emonda. Który to? Bez
znaczenia. Liczył się jedynie Rand al'Thor. Wiedziałby, gdyby to był al'Thor. Pogłoski jeszcze go tu nie przyciągnęły, ale w
końcu tak się stanie. Ordeith aż zadygotał od przepełniającej go żądzy. Musi się tak stać. Więcej jeszcze opowieści
powinno się prześlizgnąć przez straże Bomhalda stacjonujące w Taren Ferry, więcej doniesień o pacyfikacji Dwu Rzek;
oby dotarły do uszu Randa al'Thora i przepaliły mu mózg. Najpierw al'Thor, potem Wieża, za to, co mu zabrały. Odzyska
to, co mu się słusznie należy.
Wyjąwszy Bornhalda, który nieustannie piętrzył przed nim przeszkody, wszystko szło jak trzeba, regularnie
niczym dobry zegar, dopóki nie pojawił się ten nowy ze swoimi Szarymi Ludźmi. Ordeith rozczochrał kościstymi palcami
przetłuszczone włosy. Dlaczego jego marzenia nie mogą się wreszcie spełnić? Nie jest już kukiełką, która tańczy tak, jak
chcą Myrddraale i Przeklęci, jak chce sam Czarny. Teraz to on pociąga za sznurki. Nie mogą go powstrzymać, nie mogą go
zabić.
- Nic mnie nie może zabić - wymamrotał, krzywiąc się groźnie. - Nie mnie. Żyję od czasu wojen z trollokami. No
cóż, żyła przynajmniej jego część. Zaśmiał się piskliwie, słysząc w swym rechocie szaleństwo; zdawał sobie z tego sprawę,
ale nie dbał już o nic.
Młody oficer Białych Płaszczy spojrzał na niego z marsem na czole. Tym razem w obnażonych zębach Ordeitha
nie było ani cienia uśmiechu, a chłopiec z policzkami pokrytymi meszkiem wzdrygnął się z obrzydzenia. Ordeith
pośpieszył dalej, niezdarnie człapiąc i gubiąc krok.
Wokół namiotów Ordeitha bzyczały roje much; ponure, podejrzliwe oczy umknęły przed jego wzrokiem. Tutaj
białe płaszcze były brudne. Miecze za to ostre, a posłuszeństwo natychmiastowe, okazywane bez zbędnych pytań.
Bornhaldowi wydawało się, że ci ludzie wciąż należą do niego. Pedron Niall też w to wierzył, wierzył, że Ordeith to
poskromione przez niego zwierzę. Głupcy.
Odrzuciwszy na bok klapę namiotu, Ordeith wszedł do środka, by zbadać więźnia rozciągniętego między dwoma
kołkami, tak grubymi, że mogły utrzymać wóz z zaprzęgiem. Przy sprawdzaniu mocny, stalowy łańcuch drgał, obliczył
jednak wcześniej, ile go trzeba, a następnie wydłużył. I słusznie. Jedna pętla mniej i te' mocne, stalowe ogniwa pękłyby jak
sznurki.
Wzdychając, usadowił się na skraju łóżka. Paliły się już lampy, ponad tuzin lamp, nie rzucając nawet odrobiny
cienia. W namiocie było widno jak w samo południe.
- Zastanowiłeś się nad moją propozycją? Zgódź się, a odejdziesz wolno. Odmówisz... Ja wiem, jak zadać ból
takim jak ty. Potrafię sprawić, że będziesz krzyczał wniebogłosy w konaniu, któremu nie będzie końca. Wieczne konanie,
wieczny krzyk.
Szarpnięte łańcuchy zadźwięczały, zatrzeszczały wbite głęboko w ziemię kołki.
- Proszę. - Głos Myrddraala brzmiał jak chrzęst wyschłej wężowej skóry. - Godzę się. Uwolnij mnie.
Ordeith uśmiechnął się. Myrddraal brał go za jakiegoś głupca. Dostanie nauczkę. Wszyscy ją dostaną.
- Najpierw sprawa... powiedzmy... umów i przyzwolenia.
Ciągnął dalej, a na twarzy Myrddraala wystąpiły grube krople potu.
ROZDZIAŁ 1
PYTANIA DOMAGAJĄCE SIĘ ODPOWIEDZI
Powinniśmy niebawem opuścić Wzgórze Czat oznajmiła Verin następnego ranka, ledwie na niebie zaperliły się
pierwsze promienie wschodzącego słońca - więc nie trwoń czasu.
Perrin podniósł głowę znad wystygłej owsianki i napotkał jej twardy wzrok; Aes Sedai nie spodziewała się
dyskusji. Po jakiejś chwili dodała apodyktycznym tonem:
- Niech ci się nie wydaje, że wspomogę cię w każdym głupim wyczynie. Jesteś młodzieńcem skorym do
podstępnych sztuczek. Nie próbuj stosować jakiejś przeciwko mnie.
Abell i Tam zesztywnieli, z łyżkami w połowie drogi do ust, zamieniając zaskoczone spojrzenia; najwyraźniej już
wcześniej zdecydowali się pójść własną drogą, pozwalając by Aes Sedai poszły swoją. Po chwili zabrali się znowu za
jedzenie pogrążeni w zadumie. Wszelkie, obiekcje zostały nie wypowiedziane. Niemniej jednak Tomas, który spakował już
swój mieniący się płaszcz do sakwy przy siodle, objął ich - a także Perrina - kamiennym spojrzeniem, jakby mimo
wszystko spodziewał się niesnasek i zamierzał je stłumić w zarodku. Strażnicy spełniali wszystkie życzenia Aes Sedai.
3 / 196
447470189.004.png
Robert Jordan - TEN KTÓRY PRZYCHODZI ZE ŚWITEM
Oczywiście Verin zamierzała się wtrącać - Aes Sedai zawsze tak czyniły - z całą jednak pewnością lepiej ją mieć
na oku, niźli zostawić za plecami. Całkowite uniknięcie ingerencji Aes Sedai było niemożliwe, gdy taka umyśliła sobie
umoczyć w czymś palce; jedyne wyjście to próbować wykorzystać ją wtedy, gdy wykorzystywała ciebie, obserwować i
żywić nadzieję, że jakoś czmychniesz, gdy postanowi wepchnąć cię głową naprzód do króliczej nory jak jakąś fretkę.
Czasem okazywało się, że ta nora to przecinak kowalski, który z fretką poczyna sobie dość brutalnie.
- I ty będziesz mile widziana - powiedział do Alarmy, ta jednak zmierzyła go lodowatym spojrzeniem, którym
całkowicie zbiła go z tropu. Wzgardziła owsianką, a teraz stała przed jednym z okolonych winoroślą okien, wyglądając na
zewnątrz przez zasłonę z liści. Nie potrafił stwierdzić, czy spodobał jej się plan przyznający mu rolę zwiadowcy.
Rozszyfrowanie tej kobiety zdawało się graniczyć z niemożliwością. Aes Sedai z założenia stanowiły wcielenie chłodnego
opanowania, Alannę natomiast ponosił porywczy temperament albo nie dające się przewidzieć zmiany nastroju, kiedy się
człowiek najmniej tego spodziewał. Niekiedy patrzyła na niego w taki sposób, że gdyby nie była Aes Sedai, to pomyślałby,
że go adoruje. Czasami zaś równie dobrze mógłby być jakimś skomplikowanym mechanizmem, który zamierzała rozłożyć
na części pierwsze, by wykoncypować zasadę jego działania. Verin już była lepsza, bo na ogół całkiem nieodgadniona.
Potrafiła czasem wytrącić z równowagi, ale przynajmniej nie musiał zachodzić w głowę, czy przypadkiem nie zamierza się
dowiedzieć, jak na powrót go scalić.
Żałował, że nie potrafi zmusić Faile do pozostania - co nie wiązało się z definitywnym rozstaniem, lecz jedynie z
ochroną przed Białymi Płaszczami - jej zaciśnięte szczęki wyrażały znajomy upór, a w skośnych oczach migotały
niebezpieczne błyski.
- Już się nie mogę doczekać, kiedy zwiedzę pozostałe części twoich rodzinnych okolic. Mój ojciec hoduje owce. -
Stwierdziła kategorycznym tonem; nie zamierzała zostać, musiałby ją chyba związać.
Przez chwilę był niemal bliski rozważenia tego pomysłu. Aczkolwiek niebezpieczeństwo grożące ze strony
Białych Płaszczy nie powinno być aż tak wielkie; chciał bowiem tego dnia tylko się rozejrzeć.
- Myślałem, że jest kupcem - zdziwił się.
- Hoduje również owce. - Na policzkach Faile wykwitły purpurowe plamy: może jej ojciec wcale nie był kupcem
tylko zwykłym biedakiem. Nie rozumiał, dlaczego miałaby udawać kogoś innego, ale nie będzie próbował jej w tym
przeszkodzić, skoro tego właśnie pragnie. Zawstydzona czy nie, nie wyglądała na mniej zawziętą.
Przypomniała mu się metoda pana Cauthona.
- Sam nie wiem, ile zobaczysz. Na niektórych farmach, podejrzewam, odbywa się strzyżenie owiec. Zapewne
niczym nie różni się od sposobu, w jaki robi to twój ojciec. Ale, tak czy owak, będę rad z twego towarzystwa.
Zaskoczenie na jej twarzy, gdy zrozumiała, że Perrin nie będzie się sprzeczać, stanowiło niemalże rekompensatę
za to, że tak go udręczyła pomysłem towarzyszenia mu podczas tej wyprawy. Może Abell coś wymyślił.
Odrębny problem stanowił Loial.
- Kiedy ja chcę jechać - zaprotestował ogir, kiedy mu powiedziano, że nie może. - Chcę pomóc, Perrin.
- Będziesz odstawał od reszty, panie Loial - odparł Abell, Tam zaś dodał:
- Nie wolno nam przyciągać więcej uwagi niż to konieczne.
Loialowi z przygnębienia oklapły uszy.
Perrin odciągnął go na bok, tak daleko od pozostałych, jak pozwalała przestrzeń izby. Loial szorował kudłatą
czupryną o powałę, dopóki Perrin nie wskazał mu gestem, iż ma się pochylić. Uśmiechał się przy tym, jakby zwyczajnie
chciał ugłaskać ogira. Miał nadzieję, że pozostali też w to wierzą.
- Chcę cię poprosić, żebyś nie spuszczał oka z Alarmy - powiedział półszeptem. Gdy Loial wzdrygnął się
nerwowo, chwycił go za rękaw, nadal głupawo szczerząc zęby. - Uśmiechaj się, Loial. Nie rozmawiamy o niczym ważnym,
racja?
Ogir zdobył się na niepewny uśmiech. To musiało wystarczyć.
- Aes Sedai robią, to co robią, z własnych powodów, Loial. - A więc na przykład takich, jakich człowiek najmniej
się spodziewa, względnie zupełnie innych, niż mu się wydaje. - Kto wie, co taka może wbić sobie do głowy? Od czasu
powrotu do domu miałem dość niespodzianek i nie chcę, by ona dokładała do nich swoje. Nie oczekuję od ciebie, byś ją
powstrzymywał, masz tylko pilnować, czy nie robi czegoś niezwykłego.
- Bardzo ci za to dziękuję - odburknął z kwaśną miną Loial, strzygąc uszami. - Nie sądzisz czasem, że lepiej, jak
się pozwala Aes Sedai robić to, co chcą?
Łatwo mu było tak mówić; na terenie stedding ogirów Aes Sedai nie potrafiły przenosić Mocy. Perrin popatrzył
tylko na niego i po chwili Loial westchnął.
- Zapewne nie. No dobrze. Nie dajesz mi w najmniejszej mierze okazji do stwierdzenia, iż twoje towarzystwo nie
jest... interesujące. - Wyprostował się, podrapał pod nosem grubym palcem, po czym przemówił do pozostałych: - Chyba
rzeczywiście mógłbym ściągnąć na siebie uwagę. Cóż, zyskam dzięki temu szansę popracowania nad notatkami. Od wielu
dni nic nie zrobiłem przy mojej książce.
Na obliczach Verin i Alarmy pojawił się ten sam nieodgadniony wyraz, wpiły bliźniacze spojrzenia nie
mrugających oczu w Perrina. Trudno było stwierdzić, o czym każda myślała.
Rzecz jasna zwierzęta juczne należało zostawić. Juczne konie z pewnością wywołałyby komentarze, gadanie o
długiej podróży; w najlepszych czasach nikt z Dwu Rzek nie podróżował zbyt daleko od domu. Alanna obserwowała, jak
siodłają wierzchowce z nieznacznym uśmieszkiem satysfakcji, bez wątpienia sądząc, iż z powodu zwierząt i wiklinowych
koszy jest uwiązany do starego lazaretu, a także do niej i Verin. Czekała ją niespodzianka, skoro już do tego doszło. Od
czasu wyjazdu z domu dostatecznie często obywał się bez sakwy przy siodle. Podobnie obywał się również bez mieszka
przy pasie i kieszeni kaftana.
Po zaciśnięciu popręgu przy siodle Steppera wyprostował się i aż podskoczył. Verin obserwowała Perrina z tą
wszystkowiedzącą miną, bynajmniej nie nieodgadnioną, jakby bawiło ją dociekanie, o czym on myśli. Dość już to było
paskudne, gdy coś takiego robiła Faile; ze strony Aes Sedai stokroć gorsze. Niemniej jednak wyraźnie zaintrygował ją młot
przymocowany do sakw i zrolowanego koca. Ucieszył się, że jest coś, czego wydawała się nie rozumieć. Ale z drugiej
strony mógłby się obyć bez jej zaintrygowania. Cóż takiego w młocie mogło zafascynować Aes Sedai?
Dzięki temu, że należało przygotować jedynie wierzchowce, przysposobienie się do drogi nie zajęło dużo czasu.
Verin miała brązowego wałacha o nieokreślonym wyglądzie, dla niewprawnego oka równie pospolitego jak jej
przyodziewek, jednakże głęboka pierś i silny zad zwierzęcia sugerowały taką samą wytrwałość, jaką odznaczał się wysoki i
4 / 196
447470189.005.png
Robert Jordan - TEN KTÓRY PRZYCHODZI ZE ŚWITEM
smukły, toczący ognistym okiem siwek Strażnika. Na widok drugiego ogiera Stepper zaczął parskać, dopóki Perrin nie
poklepał go po karku. Siwek był bardziej zdyscyplinowany, choć równie chętny do walki, zakładając, że Tomas dopuściłby
do niej. Strażnik sprawował kontrolę nad swym wierzchowcem tak za pomocą kolan jak i wodzy, przez co obaj sprawiali
wrażenie zespolonych w jedną całość.
Pan Cauthon z zaciekawieniem przyjrzał się ogierowi Tomasa - w tych okolicach nieczęsto spotykało się konie
wyszkolone do walki - natomiast wałach Verin już na pierwszy rzut oka zasłużył sobie na pełne aprobaty skinienie głową.
Znawcą koni był tak dobrym, jak dobre były konie w Dwu Rzekach. Bez wątpienia to on właśnie wybrał dla siebie i pana
al'Thora zwierzęta ze zmierzwioną sierścią, ale za to mocne, o chodzie, który świadczył, że potrafią rozwijać należytą
szybkość, a nadto są wytrwałe.
Kiedy cała grupa wyruszyła na północ, troje Aielów wysforowało się do przodu. Maszerując długimi krokami,
prędko zniknęli z zasięgu wzroku, roztapiając się w leśnych głębinach, w cieniach wczesnego poranka, wyostrzonych i
wydłużonych przez oślepiające promienie wschodzącego słońca. Co jakiś czas między drzewami ukazywał się na mgnienie
oka błysk szarości i brązów, prawdopodobnie celowo, by pozostali wiedzieli, gdzie są. Prowadzili Tam i Abell, z łukami
przełożonymi przez wysokie łęki siodeł, za nimi podążali Perrin i Faile, tyły zamykała Verin z Tomasem.
Perrin czuł spojrzenie oczu Verin wbite w jego plecy. Czuł je między łopatkami. Dręczyło go, czy tamta wie o
wilkach. Mało przyjemna myśl. Ponoć Brązowe siostry wiedziały o sprawach, które pozostałym Ajah nie były wiadome,
ponoć posiadały mroczną wiedzę na temat rzeczy z dawnych czasów. Może ona właśnie wiedziała, jak mógłby uniknąć
zatraty samego siebie, zatraty tego, co było w nim ludzkie, i nie stać się bez reszty wilkiem. Wobec niemożności
odnalezienia Elyasa Machery mogła stanowić jedyną szansę. Wystarczyło jej tylko zaufać. Wykorzysta zapewne wszystko,
co wie, by pomóc Białej Wieży albo Randowi, być może. Sęk w tym, że pomaganie Randowi wcale nie musiało przynieść
rezultatów zgodnych z jego życzeniem. O ileż wszystko byłoby prostsze bez jakichś Aes Sedai.
Większość drogi odbywali w całkowitej ciszy, wyjąwszy odgłosy lasu, wiewiórek, dzięciołów, rzadkie ptasie trele.
W którymś momencie Faile obejrzała się przez ramię.
- Ona ci nic nie zrobi - powiedziała łagodnym głosem, który kłócił się z zapalczywym światłem w ciemnych
oczach.
Perrin zamrugał. Chciała go bronić. Bronić przed Aes Sedai. Nigdy jej nie zrozumie, nigdy nie będzie wiedział,
czego ma się spodziewać. Czasami potrafiła się zachowywać równie zagadkowo jak Aes Sedai.
Wyjechali z Zachodniego Lasu w odległości czterech, może pięciu mil na północ od Pola Emonda, kiedy słońce w
całej swej krasie stało już ponad drzewami. Przestrzeń, dzielącą ich od najbliższych, ogrodzonych żywopłotami pól
jęczmienia, owsa, tytoniu i wysokiej trawy hodowanej na siano, wypełniały rzadkie zagajniki, utworzone głównie z drzew
skórzanych, sosen i dębów. Rzecz dziwna, w zasięgu wzroku nie było żywej duszy, z kominów domostw stojących za tymi
polami nie unosił się dym. Perrin znał ludzi, którzy w nich mieszkali, dwa zajmowali al'Lora'owie, pozostałe Barsterowie.
Ludzie zmuszeni do ciężkiej pracy. Jeśli ktoś mieszkał w tych domach, to już od dawna winien był krzątać się przy swych
zajęciach. Gaul pomachał do nich ze skraju zarośli i zaraz zniknął wśród drzew.
Naciskiem pięt zmusił Steppera, by zbliżył się do Tama i Abella.
- Czy nie powinniśmy się kryć tak długo, jak się da? Sześciu konnych nie przejedzie niezauważenie.
Obaj jechali stałym tempem.
- Nie bardzo kto ma nas tu zauważyć, chłopcze - odparł pan al'Thor - pod warunkiem, że będziemy się trzymać z
dala od Drogi Północnej. Większość farm położonych blisko lasu porzucono. W tych czasach nikt zresztą nie podróżuje
samotnie, nikt nie oddala się od własnego progu.
- I tak droga do Wzgórza Czat zabierze nam większą część dnia - zauważył pan Cauthon - nawet jeśli nie
będziemy próbowali jej pokonać pod osłoną lasu. Traktem byłoby nieco szybciej, ale wówczas również wzrosłyby szanse
napotkania Białych Płaszczy. Albo że ktoś połakomi się na nagrodę i na nas doniesie.
Tam potakująco kiwnął głową.
- Ale przy tej drodze mamy również przyjaciół. Wpadliśmy na pomysł, by zatrzymać się około południa na farmie
Jaca al'Seena; damy koniom wytchnąć, a sami rozprostujemy nogi. Dotrzemy do Wzgórza Czat, kiedy będzie jeszcze
całkiem widno.
- Całkiem widno - potwierdził zamyślony Perrin, dla niego było zawsze całkiem widno. Wykręcił się w siodle, by
popatrzeć na farmy. Opustoszałe, lecz ani nie spalone, ani nie zdewastowane, na ile potrafił się zorientować. W oknach
wciąż jeszcze wisiały zasłony. W oknach z całymi szybami. Trolloki lubiły tłuc, a puste domostwa zapraszały. W
jęczmieniu i owsie rosły wybujałe chwasty, niemniej pól nikt nie stratował. Czy trolloki zaatakowały samo Pole Emonda?
- Nie, nie zaatakowały - odparł pan Cauthon przepełnionym wdzięcznością tonem. - Zważ, że nie poszłoby im
łatwo, gdyby się na to poważyły. Ludzie nauczyli się baczyć na wszystko od przedostatniej Zimowej Nocy. Obok każdych
drzwi stoi łuk, włócznie i tym podobne. A poza tym co kilka dni do Pola Emonda zapuszczają się patrole Białych Płaszczy.
Niechętnie to przyznaję, ale naprawdę powstrzymują trolloki.
Perrin potrząsnął głową.
- Macie jakieś pojęcie, ile trolloków tu jest?
- Jednego byłoby za wiele - odburknął Abell.
- Może ze dwieście - odparł Tam. - Może więcej. Zapewne więcej.
Pan Cauthon zrobił zdziwioną minę.
- Zastanów się, Abell. Nie wiem, ile zabiły Białe Płaszcze, ale Strażnicy twierdzą, że pospołu z Aes Sedai
wykończyli blisko pięćdziesiąt, a także dwa Pomory. A wszak nie zmniejszyło to liczby podpaleń, o których stale człowiek
słyszy. Moim zdaniem musi ich być więcej, ale to już sobie sam oblicz.
Drugi mężczyzna potaknął posępnie.
- Czemu więc nie zaatakowały Pola Emonda? - spytał Perrin. - Jeśli nocą pojawi się ich dwieście albo trzysta, to
zapewne zdołają spalić całą wioskę i zniknąć, zanim Białe Płaszcze we Wzgórzu Czat się dowiedzą. A już zupełnie
swobodnie mogłyby napaść na Deven Ride. Sami mówiliście, że Białe Płaszcze nie zapuszczają się tak daleko.
- Szczęście - mruknął Abell, wyraźnie jednak zafrasowany. - Tak to właśnie jest. Mamy szczęście. Co innego
mogłoby to być? O co tobie chodzi, chłopcze?
- Jemu chodzi o to - wtrąciła się Faile, zbliżając się do nich - że musi istnieć jakiś powód. I
5 / 196
447470189.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin