Moon Elizabeth - Czyny Paksenarrion 03 - Przysięga złota.pdf

(1642 KB) Pobierz
179675972 UNPDF
Elizabeth Moon
Przysięga Złota
(Oath of Gold)
Czyny Paksenarion 3
179675972.007.png 179675972.008.png
Rozdział pierwszy
Znasz tu kogoś, kto mógłby za ciebie poręczyć? Gdzie chcesz
przenocować? Przyszłaś na targ?
Przez chwilę miała w głowie kompletną pustkę, zaraz jednak
przed oczami przemknęły jej znajome twarze: marszałek
Cedfer, Hebbinford, kapitan Felis, mistrz Senneth. Nie mogła
jednak wymienić żadnego z nich, by za nią poręczył. Znali ją
jako wojowniczkę, weterankę Phelana, najemniczkę, która
oczyściła gniazdo zbójców. Wyjechała stąd do Fin Panir,
spodziewali się, że wróci jako marszałek albo rycerz. Nawet
gdyby ją rozpoznali – w co wątpiła – okazaliby jej pogardę lub
litość. Trzęsła się jak szarak we wnykach w uścisku zbrojnego,
który popychał ją już północną drogą ku strażnicy, gdy
przypomniała sobie coś jeszcze: spokojne drzewa i czysty staw
oraz ogorzałą, mądrą twarz Kuakgana.
– Ja... szłam do gaju – wykrztusiła. – Żeby... zobaczyć się
z Kuakganem.
Mężczyzna przystanął, wciąż ją trzymając.
– Naprawdę? A znasz imię Kuakgana?
– Mistrz Oakhallow – odrzekła. – I chcesz tam się
zatrzymać?
– Ja... tak myślę, panie. Mam pytanie do Kuakgana, to
dlatego tu przybyłam. – Uświadomiła sobie, że mówi prawdę.
– Hmmm. No cóż, skoro to sprawy kuakgannirów... mówisz,
że idziesz do gaju: możesz pokazać mi, gdzie to jest?
Wejście do gaju znajdowało się sto kroków dalej, kiwnęła
głową w tamtą stronę.
– Przynajmniej tyle wiesz. No cóż, odprowadzę cię.
I pamiętaj: jeśli zobaczę cię wieczorem, jak myszkujesz między
domami, wylądujesz u kapitana. A mam dzisiaj służbę na wieży
wartowniczej. – Podprowadził ją do oznaczonego białymi
kamieniami wejścia między drzewa. – Jesteś pewna, że tam
właśnie idziesz?
Pokiwała głową.
– Tak, panie... dziękuję. – Odwróciła się i zanurkowała
w głąb gaju, wędrując krętą ścieżką o bokach wyłożonych
białymi kamykami.
W gaju panowała cisza. Przez zielone liście przeświecało
Wioska wydawała się jakby znana, lecz większość wiosek
tak wyglądała. Dopiero gdy dotarła do skrzyżowania z gospodą,
zorientowała się, że już tu kiedyś była. Przed budynkiem
rozpościerał się brukowany podwórzec, a nad szerokim
wejściem kołysał jaskrawy szyld: “Wesoły Garkotłuk”. Oddech
zamarł jej w piersiach. Ruch na drogach był większy, niż
pamiętała, w drzwiach gospody także mijało się wielu ludzi.
Okna jadalni otwarto na oścież, z drugiej strony traktu
dosłyszała znajomy ryk śmiechu. Wzdrygnęła się. Mogli ją
rozpoznać, nawet w ubraniu, które obecnie nosiła. Pomyślała
o monetach w sakiewce i posiłku, jaki chciała za nie kupić, lecz
tam właśnie, do Josa Hebbinforda – najbardziej ze wszystkich
miejsc na świecie – nie mogła pójść. Nie miała dokąd iść: znano
ją w Moście Piwowarów i gdyby poprosiła o ochłap którąś
z gospodyń, zaraz by ją rozpoznano.
Potrząsnęła głową, walcząc z łzami. Kiedyś jeździła tymi
ulicami – spała w tej gospodzie – miała przyjaciół.
– Hej, skąd ten smutek? – Paks podskoczyła i uniosła
wzrok, by ujrzeć przyglądającego się jej zbrojnego w mundurze
hrabiego. Uśmiechnął się do niej, miał znajomą twarz. – Nie
możemy pozwolić, by ładne dziewczęta chodziły po naszym
miasteczku z nosami na kwintę, złotko – pozwól mi postawić ci
kufel ale i nieco rozweselić.
Serce zaczęło jej walić, a strach przyćmił wzrok.
– Nie... nie, dziękuję, panie. Nic mi nie jest – po prostu
zamyśliłam się...
Mężczyzna zmrużył oczy.
– Jesteś przerażona. Czy ktoś cię ściga? W tym miasteczku
jest bezpiecznie – na tym polega moja praca. Sprawiasz
wrażenie, jakbyś potrzebowała pomocy, powiedz mi, co się
dzieje...
Paks próbowała go obejść, zmierzając ku drodze na północ.
– Nie... proszę, panie, nic mi nie jest. Złapał ją za ramię.
– Nie sądzę. Coś mi przypominasz... kogoś. Może powinien
obejrzeć cię kapitan – chyba że powiesz mi coś o sobie sama.
179675972.009.png 179675972.010.png
słońce. Jak poprzednio nie słyszała odgłosów pobliskiej wsi.
Niedaleko śpiewał ptak, powtarzając w kółko te same trzy
dźwięki. Zatrzymała się, by posłuchać, przestała dygotać. Coś
zaszurało w krzakach po lewej i panika ścisnęła ją za gardło.
Gdy na ścieżkę kicnął brązowy zając, prawie popłakała się
z ulgi.
Szła przed siebie. Wysoko nad głową szeleściły liście, lecz
tutaj, w dole, było cicho. Pod jednym z drzew usłyszała
brzęczenie i uniosła głowę, by zobaczyć rój pszczół uwijających
się wśród maleńkich, żółtych kwiatków. Wreszcie dosłyszała
pluskanie fontanny Kuakgana i wyszła na słoneczną polanę
przed jego domkiem. Wszystko wyglądało tak, jak podczas jej
pierwszej wizyty. Niski, szary budyneczek o dachu z kory trwał
nieruchomo z pozamykanymi okiennicami. Poruszała się tylko
woda, przelewając się ze śmiechem przez obrzeże kamiennej
misy.
Paks stała przez chwilę w słońcu, obserwując ją.
Przypomniała sobie, co powiedziała strażnikowi – gdy
wymawiała tamte zdania, kłamstwo brzmiało jak prawda. Lecz
tym razem nie było dla niej ratunku. Kuakgan nie miał nic
wspólnego z tym, co utraciła. Oni nie lubili żołnierzy. A jednak
musiała tu zostać, przynajmniej do wieczora. Nie mogła wrócić
do wioski. Może zdołałaby przekraść się przez gaj i uciec
polami. Westchnęła. Była już taka zmęczona uciekaniem
i ukrywaniem się przed tymi, którzy ją znali. A przecież nie
mogła ich spotkać. Doprowadź to do końca, pomyślała.
Wyślizgnęła się z pasków plecaka i zaczęła grzebać w nim
w poszukiwaniu mieszka z monetami – rezerwy, którą
podarowała jej Marszałek-Generał. Dodała do tego miedziaki
i dwa srebrniki z sakiewki u pasa. Schludna kupka.
Oszczędnemu wystarczyłaby na miesięczne utrzymanie,
utracjuszowi – na sutą biesiadę. Poruszyła szczęką. Cisnęła
monety do misy ofiarnej, zabrzęczały głośno i nieskładnie.
Zajrzała do plecaka, szukając dalszych kosztowności. Znalazła
jedynie zimowy płaszcz, zapasową koszulę, sznurowadła... nie,
był jeszcze pierścień, który Książę Phelan podarował jej w dniu
wyjazdu z Fin Panir. “Prześlij go albo przynieś, gdybyś mnie
potrzebowała” – powiedział. Wpatrywała się w niego. Nie
chciała, żeby znaleziono go przy niej, kiedy będzie... Odsunęła
tę myśl na bok i rzuciła pierścień na stertę monet. Spojrzała na
plecak i postanowiła także go zostawić. Kuakgan znajdzie kogoś
potrzebującego płaszcza i koszuli. Położyła bagaż na wierzchu
misy i odwróciła się, rozważając, gdzie mogłaby się ukryć do
zmierzchu. Może powinna ruszyć przez gaj już teraz.
Po drugiej stronie polany stał Kuakgan, obserwując ją spod
ocieniającego twarz kaptura. Zamarła, serce zaczęło jej
szaleńczo walić. Jego głos zabrzmiał wyraźnie pomimo chlupotu
fontanny, choć nie przemówił głośno.
– Chciałaś rozmawiać z Kuakganem? Przeszedł ją chłód,
choć po żebrach ściekał pot.
– Panie, ja... przyszłam tylko po to, żeby złożyć ofiarę.
Kuakgan podszedł do niej. Miał na sobie ciemnozieloną szatę we
wzorki z liści i gałązek.
– Rozumiem. Większość darczyńców życzy sobie w zamian
przysługi. Rady, mikstury, leczenia – a ty nie chcesz niczego? –
Pamiętała ten głos, basowy i wibrujący, pełen ukrytych znaczeń.
Zupełnie jakby – przeszło jej nagle przez głowę – spędzał dużo
czasu z elfami. Widoczne spod kaptura oczy przewiercały ją
bystrym spojrzeniem.
– Nie. Nie, panie, niczego nie chcę. – Spuściła oczy
i wpatrzyła się w ziemię, mając nadzieję, że nie rozpozna jej
i puści.
– Czy wobec tego jest to ofiara dziękczynna? Otrzymałaś
jakiś dar i dzielisz się nim? Nie, gdyż – jak widzę – oddałaś
wszystko, nawet ostatniego miedziaka. Możesz powiedzieć
dlaczego?
– Nie, panie. – Wyczuła, że podszedł bliżej, do samej misy
ofiarnej, wciąż ją obserwując.
– Hmmm. A jednak słyszałem kogoś bardzo podobnego do
ciebie, jak mówił strażnikowi, że chce ze mną rozmawiać, ma
do mnie pytanie. A potem znajduję cię w moim gaju,
wrzucającą do misy ostatniego miedziaka – ba, nawet ostatnią
koszulę – a ty nie masz żadnych pytań. – Urwał. Patrzyła na
przybliżający się do niej cień. Zadrżała. Lecz ja mam pytania,
179675972.001.png 179675972.002.png
jeśli ty nie. Popatrz na mnie! – Głowa Paks uniosła się, jakby
obdarzona własną wolą. Oczy miała pełne łez. – Hmmm. Tak,
przypominam sobie. Szukałaś już u mnie kiedyś rady. Czy była
tak zła, że nie chcesz więcej pytać... Paksenarrion?
Gula w gardle uniemożliwiła odpowiedź, po policzkach
pociekły jej łzy. Próbowała odwrócić się, lecz silna dłoń złapała
ją pod brodę i musiała na niego patrzeć.
– Widzę, iż od tamtej pory wiele się wydarzyło. Nie uważam
cię jednak za kłamcę, niezależnie od tego, kim się stałaś.
Zadasz więc swoje pytanie, Paksenarrion, i ponownie
wysłuchasz mej rady.
Zdołała pokonać napięcie gardła i wykrztusiła: – Panie, ja...
ja nie mogę. Nie możesz nic zrobić... Po prostu pozwól mi
odejść...
– Nic nie mogę zrobić? Pozwól mi samemu to osądzić,
dziecko. A jeśli chodzi o twe odejście, to dokąd chcesz iść bez
pieniędzy i plecaka?
– Dokądkolwiek. Na wschód albo na południe, na wzgórza...
nieważne...
– Wśród tamtych wzgórz dosyć jest już kości umarłych. Nie,
nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie opowiesz mi o swoich
kłopotach. Chodź ze mną.
Zorientowała się, że idzie za Kuakganem do jego domu. Bez
zdziwienia odnotowała, że drzwi otworzyły się, nim do nich
podszedł. Pochylił się pod niską framugą. Paks także się zgarbiła
i zstąpiła na chłodne klepisko dużego, długiego pomieszczenia.
W oknach w przeciwległej ścianie widać było gaj podchodzący
niemal pod dom Kuakgana. Z belek sufitu zwieszały się pęki
suchych ziół. Po drugiej stronie pokoju czerniało olbrzymie,
uprzątnięte palenisko. Pod oknami stały dwa stoły, jeden
zasłany był zwojami, a do drugiego, pustego, przystawiono
ławeczkę.
– Chodź – zachęcił ją gospodarz. – Usiądź i napij się.
Opadła na ławę i patrzyła, jak nalewa jej do kubka
przezroczystego płynu z glinianego dzbana. Napiła się. Woda,
ale o korzennym posmaku.
– Liście mięty – wyjaśnił. – I pół laski cynamonu. Proszę...
– Sięgnął po wiszący w siatce okrągły ser. Odkroił spory
kawałek. – Najedz się przed rozmową.
Była pewna, że nie przełknie choćby kęsa, lecz śmietankowy
ser bez trudu pokonał zaciśnięte gardło i uspokoił żołądek.
Uporała się z serem i drugim kubkiem wody, który jej napełnił.
Kuakgan zdążył ukroić pajdę ciemnego chleba i położyć przed
nią. Ugryzła, smakował orzechami.
Mistrz Oakhallow usiadł za stołem, odrzucił kaptur i zjadł
kawałek chleba z serem. Zerknęła na niego, miał tę samą
ogorzałą twarz, gęste brwi i włosy przewiązane rzemienną
plecionką barwy kory. Wyglądał przez okno, marszcząc lekko
brwi. Podążyła za jego spojrzeniem. Do pnia pobliskiego drzewa
przywarł czarno-biały ptak, gdy go obserwowała, zaczął bić
dziobem w korę. Uderzenia były szybkie i donośne, niemal jak
werbel. Zastanawiała się, jak to się dzieje, że nie rozłupał sobie
łebka. Nigdy czegoś takiego nie widziała, choć słyszała już
kiedyś taki odgłos i nie wiedziała, co go powodowało.
W powietrzu zawirowały kawałki kory.
– To dzięcioł – wyjaśnił, odpowiadając jej myślom. –
Wyszukuje gnieżdżące się pod korą insekty i zjada je. Las bez
dzięciołów zostałby pochłonięty przez maleńkich, którzy
pożerają drzewa.
Czuła, jak jej mięśnie rozluźniają się, jeden po drugim.
– Czy to... jest ich więcej rodzajów? Kuakgan uśmiechnął
się.
– O tak. Na ogół nakrapianych, choć są także brązowo-białe
lub szaro-białe. Są małe i duże – większe od tego –
i przeważnie mają jaskrawo ubarwiony łebek. Ten ma żółty
pasek, ale z tej odległości trudno go dojrzeć.
– Jak mogą tak walić w drzewo, nie wyrządzając sobie
krzywdy?
Wzruszył ramionami.
– Po to je stworzono, taka jest ich natura. Postępowanie
zgodne z naturą nie krzywdzi zwierząt. Jakże inaczej konie
mogłyby cwałować po kamienistym gruncie na tych swoich
cienkich kopytach? Cienkich w stosunku do ich wagi,
oczywiście. – Sięgnął po dzbanek i napełnił wodą kubek Paks
179675972.003.png 179675972.004.png
i swój własny.
Dziewczyna wzięła kolejną kromkę chleba.
– Gdy tu szłam, słyszałam ptaka. Śpiewał trzy nuty... –
Spróbowała je zagwizdać.
– Tak, znam go. Jest bardzo płochliwy. Nigdy go nie
zobaczysz: ma brązowy grzbiet i szary, nakrapiany brzuch. Żywi
się muchami i komarami i składa zielone jajka w brązowe
wzorki.
– Myślałam, że większość ptaków – za wyjątkiem sokołów
i kruków – je ziarno..
– Część tak. Na przykład większość wróbli. Jest taki ptak,
który wyjada nasiona z szyszek. Patrz... – Wziął kawałek chleba
i rozkruszył go na szeroki parapet, po czym wyjął z zanadrza
cienką, drewnianą rurkę i zadął w nią. Wydobyły się ciche,
świergoczące dźwięki. Między gałęziami zatrzepotały skrzydła
i na parapecie wylądowało pięć ptaków. Paks znieruchomiała.
Trójka przybyszów była podobna do siebie: zielona, z żółtą
piersią. Jeden brązowy i jeden ognistopomarańczowy
z czarnymi skrzydłami. Ich małe ślepka błyszczały, gdy dziobały
okruchy, popatrując na nią. Kiedy skończyły, Kuakgan poruszył
ręką i ptaki odfrunęły.
Odetchnęła.
– Są takie śliczne. Nigdy nie widziałam czegoś równie
pięknego – zwłaszcza ten czarno-pomarańczowy...
– A więc przyznajesz, że nie widziałaś jeszcze wszystkiego
na świecie, który tak skwapliwie chciałaś opuścić?
Przygarbiła się w milczeniu. Usłyszała donośne westchnienie
i zgrzyt odsuwanego stołka.
– Zostań tutaj – powiedział – dopóki nie wrócę.
Nie podniosła głowy, słyszała jednak przemierzające
pomieszczenie kroki i cichy stukot zamykanych drzwi. Przez
chwilę rozważała ucieczkę oknem, lecz o zmierzchu gaj wydawał
się taki gęsty i ciemny. Nakrapiany ptak odleciał, stukanie
dobiegało teraz z oddali. Odłożyła resztę chleba, przeszedł jej
apetyt. W pokoju pociemniało. Zastanawiała się, czy odszedł na
całą noc, rozejrzała się, lecz nie dostrzegła nigdzie miejsca do
spania. Z gaju dobiegł dziwny okrzyk, zadrżała, przypominając
sobie pogłoski o tym, jak to Kuakgani przemierzają lasy pod
postacią olbrzymich niedźwiedzi.
Nie usłyszała otwierania drzwi, lecz nagle znalazł się obok
niej.
– Pomóż mi przynieść drewno – powiedział, a ona wstała
i wyszła na dwór. Tuż przy drzwiach natknęła się na stertę
chrustu. Na zachodzie jaśniały ostatnie promienie słońca.
Połamali gałęzie na odpowiednią długość i wnieśli do środka.
Zapalił świece i umieścił je w lichtarzach na ścianach, po czym
ułożył drewno na palenisku, nie rozpalając jednak ognia.
Wyszedł ponownie i wrócił z zawiniątkiem, w którym znajdował
się gorący garnek. W środku parę węgielków podgrzewało kilka
miseczek. Gdy odwinął tkaninę, pomieszczenie wypełniło się
wspaniałym aromatem cebul, grzybów i mięsnego sosu.
Poczuła, jak ślina napływa jej do ust i szybko ją przełknęła.
– Najlepszy gulasz Hebbinforda – wyjaśnił, rozstawiając
naczynia na stole. – Zawsze lubiłaś duszone grzyby, prawda?
Usiądź i zabieraj się do jedzenia, nie pozwól mu ostygnąć.
Wiesz, jesteś stanowczo za chuda.
– Nie jestem głodna – wymamrotała żałośnie Paks.
– Nonsens. Widziałem twoją minę, gdy poczułaś grzyby.
Twoje ciało ma własny rozum, nawet jeśli ty go chwilowo
postradałaś.
Odgryzła kawałek grzyba: soczystego, gorącego,
smakującego cebulą i mięsem. Zanim zdała sobie z tego
sprawę, grzyby i gulasz zniknęły. Wyczyściła miseczkę
kawałkiem chleba. Brzuch zaburczał jej z zadowoleniem, nie
pamiętała, kiedy ostatni raz tyle zjadła. Dawno temu, odkąd...
podniosła głowę. Mistrz Oakhallow obserwował ją.
– Deser – zarządził stanowczo. – Ciasto ze śliwkami czy
jabłecznik?
– Jabłecznik – odparła. Pchnął ciasto w jej stronę. Wgryzła
się w kruszonkę, słodki sok z jabłek pociekł jej po brodzie.
Pochłonęła całą porcję, nim Kuakgan zdążył zjeść swoją. Otarła
brodę rąbkiem tkaniny, w którą owinięty był garnek. Zauważyła,
że ściska w ręce kolejną kromkę chleba i zjadła ją. Czuła się
pełna i lekko senna. Mężczyzna dokończył deser i spojrzał na
179675972.005.png 179675972.006.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin