Gray Claudia Wieczna noc.pdf

(850 KB) Pobierz
432380164 UNPDF
CLAUDIA GRAY
WIECZNA NOC
PROLOG
Płonąca strzała uderzyła w ścianę.
Ogień. Stare wysuszone drewno domu modlitwy zajęło się ogniem w mgnieniu oka.
Czarny duszący dym drapał w gardle i sprawiła, że zaczęłam się krztusić. Moi nowi
przyjaciele krzyczeli, po chwili chwycili za broń, gotowi walczyć na śmierć i życie.
A wszystko przeze mnie.
Strzały ze świstem wbijały się w deski, podsycając płomienie. Przez unoszący się w
powietrzu popiół, rozpaczliwie szukałam wzroku Lucasa. Wiedziałam, że będzie mnie chronił
bez względu na wszystko, ale teraz on sam znalazł się w niebezpieczeństwie. Gdyby coś mu
się przydarzyło, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
Krztusząc się, chwyciłam Lucasa za rękę i razem pobiegliśmy w stronę drzwi. Ale oni
już na nas czekali. Na tle płomieni odcinał się rząd ciemnych złowrogich postaci. Nikt z nich
nie wymachiwał bronią; nie musieli tego robić. I tak wiedziałam, dlaczego tu są. Przyszli po
mnie. Chcieli ukarać Lucasa za to, że złamał ich zasady. Przyszli zabić.
Wszystko przeze mnie. Jeśli Lucas zginie, to będzie moja wina.
Nie mieliśmy dokąd iść; żadnej drogi ucieczki. Nie mogliśmy tu zostać, wśród
ryczących płomieni, których żar czułam na skórze. Za chwilę dach się zawali i zmiażdży nas
wszystkich.
Na zewnątrz czekały wampiry.
ROZDZIAŁ 1
To był pierwszy dzień szkoły. I moja ostatnia szansa na ucieczkę.
Nie miałam plecaka wypchanego odpowiednim sprzętem na taką eskapadę. Ani
portfela pełnego pieniędzy, za które mogłabym kupić sobie bilet lotniczy. Ani przyjaciela,
który by czekał na mnie w samochodzie przy bramie. A przede wszystkim nie miałam
niczego, co rozsądni ludzie nazwaliby „planem”.
Ale to było nieistotne. W żadnym wypadku nie zamierzałam pozostać w Akademii
Wiecznej Nocy.
Niebo dopiero zaczęło się rozjaśniać, kiedy wcisnęłam się w dżinsy i chwyciłam gruby
czarny sweter - tak wcześnie rano, we wrześniu w górach potrafi być już zimno. Spięłam
długie rude włosy w coś w rodzaju koka i wskoczyłam w buty trekingowe. Czułam, że
powinnam być cicho, nawet jeśli nie musiałam się martwić, że obudzę rodziców. Nie należą
do rannych ptaszków, mówiąc oględnie. Będą spać jak zabici, dopóki nie zadzwoni budzik, a
to nastąpi dopiero za kilka godzin.
W ten sposób zyskam sporo cennego czasu.
Zza okna sypialni wpatrywał się we mnie kamienny gargulec, odsłaniając kły w
grymasie. Złapałam dżinsową kurtkę i pokazałam mu język.
- Może tobie odpowiada Twierdza Potępionych - mruknęłam. - Proszę bardzo.
Zanim wyszłam, poprawiłam pościel na łóżku. Zwykle trzeba było mi o tym
przypominać, ale dzisiaj wolałam to zrobić sama. Wiedziałam, że swoim wyczynem
wystraszę rodziców, więc przygładzając kołdrę, czułam się trochę rozgrzeszona. Pewnie
nawet tego nie zauważą, ale nie przejmowałam się tym. Kiedy układałam poduszkę, nagle
stanęło mi przed oczami coś, co śniłam poprzedniej nocy. To był przebłysk, ale tak wyraźny i
barwny, jakby tamten sen ciągle trwał.
Kwiat koloru krwi.
Wiatr wył między gałęziami drzew, szarpiąc nimi na wszystkie strony. Niebo
pociemniało od gęstych czarnych chmur. Odgarnęłam rozwiane włosy z twarzy. Chciałam
tylko patrzeć na kwiat.
Każdy z płatków usianych kropelkami deszczu był intensywnie czerwony. Wąski, w
kształcie ostrza, jak u niektórych tropikalnych orchidei. Kwiat był wielki i rozwinięty;
przylgnął do gałęzi niczym róża. To był najbardziej egzotyczny, hipnotyzujący kwiat, jaki
kiedykolwiek widziałam. Musiał być mój.
Dlaczego to wspomnienie przyprawiało mnie o taki dreszcz? Przecież to był tylko sen.
Wzięłam głęboki oddech i starałam się skoncentrować. Pora iść.
Torba była już przygotowana; zapakowałam ją poprzedniej nocy. Tylko kilka
drobiazgów - książka, okulary przeciwsłoneczne i trochę pieniędzy na wypadek, gdybym
musiała dotrzeć aż do Riverton, które znajdowało się najbliżej cywilizacji. To i tak zajmie mi
cały dzień.
Właściwie nie uciekałam. Nie naprawdę, jak wtedy, kiedy się zupełnie zrywa z
przeszłością, przyjmuje nową tożsamość i - sama nie wiem, wstępuje do cyrku albo coś w tym
rodzaju. Nie, to miała być deklaracja. Kiedy moi rodzice zasugerowali, że przyjedziemy do
Akademii Wiecznej Nocy - oni jako nauczyciele, ja jako uczennica - byłam temu przeciwna.
Mieszkaliśmy w tym samym miasteczku przez całe życie, a ja chodziłam do szkoły z tymi
samymi ludźmi, odkąd skończyłam pięć lat. I chciałam, żeby tak zostało. Są osoby, które
lubią spotykać się z nieznajomymi, które szybko nawiązują znajomości i zawierają
przyjaźnie, ale ja do nich nie należałam. Wręcz przeciwnie.
To zabawne - kiedy inni mówią, że jesteś „nieśmiała”, zwykle się uśmiechają. Jakby
to był zabawny, choć uciążliwy nawyk, ale z którego się wyrasta. Gdyby wiedzieli, jak to jest,
gdy nieśmiałość paraliżuje całe ciało. Gdyby ciągle ściskało ich w żołądku i dłonie się pociły,
a do tego nie byli by w stanie wydobyć z siebie ani jednego sensownego słowa, wcale by się
nie śmiali.
Moi rodzice nigdy się nie uśmiechali, kiedy o tym rozmawialiśmy. Byli rozsądni, a ja
zawsze uważałam, że mnie rozumieją, dopóki nie doszli do wniosku, że szesnaście lat to
odpowiedni wiek, żebym wreszcie się od tego uwolniła. A czy może być lepszy początek niż
pójście do nowej szkoły - zwłaszcza mając ich u boku?
W pewnym sensie rozumiałam, o co im chodzi. Ale była to tylko teoria. Od pierwszej
chwili, gdy dojechaliśmy do Akademii Wiecznej Nocy i zobaczyłam to wielkie, niezgrabne,
gotyckie monstrum, wiedziałam, że nie będę chodziła do tej szkoły. Mama i tata mnie nie
słuchali. Musiałam sprawić, żeby zaczęli.
Cicho przemknęłam przez niewielki apartament, w którym moja rodzina mieszkała
przez ostatni miesiąc. Zza zamkniętych drzwi sypialni rodziców słyszałam ciche
pochrapywanie mamy. Zarzuciłam torbę na ramię, nacisnęłam klamkę i ruszyłam schodami w
dół. Mieszkaliśmy w jednej z wież Wiecznej Nocy, co brzmiało znacznie lepiej, niż
faktycznie takie było. Oznaczało tylko tyle, że będę musiała zejść po schodach, które wykuto
w skale ponad dwa stulecia wieku - dostatecznie dawno, by zdążyły się wyślizgać i wytrzeć.
Na spiralnej klatce schodowej znajdowało się tylko kilka okienek, które jednak nie dawały
wystarczająco dużo światła, a niełatwo było się poruszać w ciemnościach.
Kiedy sięgnęłam po kwiat, żywopłot się poruszył. To wiatr, pomyślałam. Nie.
Żywopłot rósł tak szybko, że widziałam na własne oczy, jak się zmienia. Winorośl i jeżyny
splatały się, tworząc gęstwinę. Zanim zdążyłam uciec, żywopłot niemal całkowicie mnie
otoczył, tworząc ścianę łodyg, liści i kolców.
Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowałam, było przypominanie sobie własnych
koszmarów. Odetchnęłam głęboko i ostrożnie ruszyłam dalej, aż dotarłam do wielkiego holu
na parterze. Do majestatycznego pomieszczenia, które miało inspirować, a przynajmniej
wywierać wrażenie. Podłogi i wysokie łukowe sklepienie wyłożono marmurem. Natomiast w
ogromne okna, sięgające od podłogi po krokwie, wstawiono witraże. Każdy inny.
Przypominały obrazki zmieniające się jak w kalejdoskopie. Tylko jedno okno pośrodku miało
zwykłą szybę. Wszystko na dzisiejszą uroczystość przygotowano jeszcze wczoraj. W holu
stało już nawet podium dla dyrektorki, która miała przywitać nowych uczniów. Wyglądało na
to, że inni jeszcze śpią, a to znaczy, że nikt nie będzie próbował mnie zatrzymać. Mocnym
pchnięciem otworzyłam ciężkie rzeźbione drzwi i znalazłam się na wolności.
Szłam przez dziedziniec szkoły, nad którym unosiła się szarosina mgła poranna. Na
początku XVIII wieku, kiedy wznoszono Wieczną Noc, ta okolica była zupełnym
pustkowiem. Nawet teraz, choć na horyzoncie można było dostrzec niewielkie miasteczka,
żadne z nich nie znajdowało się wystarczająco blisko. Mimo malowniczych wzgórz i gęstych
lasów nikt nie zbudował tu żadnego domu. Kto chciałby mieszkać obok takiego miejsca?
Spojrzałam za siebie, na wysokie wieże szkoły, po których wspinały się powykręcane
kamienne gargulce, i zadrżałam. Jeszcze kilka kroków i zaczną niknąć we mgle.
Za mną majaczyło zamczysko. Tylko jego mury były na tyle potężne, żeby oprzeć się
naporom cierni. Powinnam schronić się w szkole, ale tego nie zrobiłam. Wieczna Noc była
jeszcze bardziej niebezpieczna niż ciernie, a poza tym nie zamierzałam zostawić kwiatu.
Koszmar zaczynał nabierać realnych kształtów. Zaniepokojona, odwróciłam się i
szybko opuściłam teren szkoły. Wbiegłam do lasu.
Wkrótce będzie po wszystkim, mówiłam do siebie, przedzierając się przez zarośla.
Ciszę zakłócał tylko chrzęst suchych sosnowych gałązek, które pękały pod moimi stopami.
Choć byłam tylko kilkadziesiąt metrów od frontowych drzwi szkoły, miałam wrażenie, że
jestem znacznie dalej. To przez gęstą mgłę. Zdawało mi się, że jestem już głęboko w lesie.
Kiedy mama i tata się obudzą, zorientują się, iż mnie nie ma. W końcu zrozumieją, że tego nie
chcę i nie mogą mnie do niczego zmusić. Zaczną mnie szukać i ... No dobrze, będę odchodzić
od zmysłów z niepokoju, ale wreszcie się z tym pogodzą. Zawsze tak było, prawda? A wtedy
wyjedziemy. Opuścimy szkołę i nigdy, przenigdy tu nie wrócimy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin