Uwaga dywersja.pdf

(506 KB) Pobierz
i
Okładkę projektowała NATALIA JARCZEWSKA
Printed in Poland
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962 r. - Wydanie I.
Nakład 155 000 egz. Objętość 4,3 ark. wyd. 3,13. ark. druk. Papier druk. mait. VIII ki. 60 g.
format 70x100/32 z Myszkowskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składu 29.1.62 r.
Druk. ukończono w lipcu 1962 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 127.
Cena zł 5.- H-65.
477494958.001.png
KAZIMIERZ SŁAWIŃSKI
UWAGA DYWERSJA
Dwa oblicza Kurta Fiedlera
W połowie kwietnia 1939 r. w okolicę Bydgoszczy przybyły z głębi kraju liczne oddziały
wojskowe. Ich nowe polowe mundury i pełne wyposażenie bojowe wywołały wśród
miejscowej ludności szereg komentarzy i domysłów. Nic dziwnego. Sytuacja polityczna była
mocno napięta.
Miesiąc temu Hitler połknął resztki Czechosłowacji i błyskawicznie zagarnął Kłajpedę. Prasa
sanacyjna nie wspominała jeszcze ani słowem, że już kilka miesięcy wcześniej - jesienią 1938
roku - III Rzesza wysunęła pod adresem Polski żądanie zwrotu Gdańska, ale też i nie bębniła,
że Hitler jest nastawiony pokojowo wobec Polski.
Nowo przybyłe polskie oddziały zakwaterowały pod miastem w okolicy Koronowa, a wysoko
w powietrzu, na pułapie niedostępnym dla polskich myśliwców zaczęły się ukazywać
pierwsze samoloty z czarnymi krzyżami. Na razie były to samoloty rozpoznawcze,
przeważnie szybkie Dorniery Do -215*, rozpoznające i fotografujące, co się dało - miasta,
większe osiedla, stacje i węzły kolejowe, mosty. Każdy, kto w tym czasie czytał prasę
niemiecką i słuchał berlińskiego radia, zauważył wyraźny zwrot w goebbelsowskiej
propagandzie, która stawała się coraz bardziej polakożercza.
Zmieniła się również i postawa mniejszości niemieckiej
* Por. tomik "Eskadry niszczycieli"
na Pomorzu i w Bydgoszczy. Niemcy nazywali często Bydgoszcz "małym Berlinem". Nie
dlatego, że dziewiętnastowieczna, brzydka i ciężka architektura tego miasta rzeczywiście
przypominała niektóre dzielnice stolicy znad Sprewy, ale dlatego, że Bydgoszcz była
ośrodkiem dyspozycyjnym niemieckiej mniejszości zamieszkałej na Pomorzu i w
Wielkopolsce. Tu znajdowała się centrala Deutsche Vereinigung, zarząd Jungdeutsche Partei,
tu był Związek Gospodarczy - Niemiecka Pomoc Zachodnia, Centrala Niemieckiego Banku
Ludowego, filia Banku Handlu i Rzemiosła oraz wiele innych niemieckich organizacji
społecznych, kulturalnych i sportowych.
Dziewięciotysięczna ludność niemiecka stanowiła zaledwie 7% ogółu mieszkańców
Bydgoszczy, ale zarazem tworzyła jedno z największych skupisk niemczyzny w Polsce.
Bydgoscy Niemcy byli przeważnie kupcami i przemysłowcami powiązanymi gospodarczo i
rodzinnie z okolicznymi właścicielami dużych majątków ziemskich - stąd ich wpływ na życie
gospodarcze Pomorza był dość znaczny.
Do wiosny 1939 r. Niemcy pomorscy byli dla Polaków układni i grzeczni, teraz jednak stali
się butni i aroganccy.
Tym dziwniejsza wydawała się notatka, która ukazała się w jednej z bydgoskich gazet i która
donosiła, że znany miejscowy przemysłowiec, pan Kurt Fiesler, ofiarował na FON* kwotę
1000 zł. Pan Fiesler był znany na terenie miasta, przebywał często w nocnych lokalach,
szastał pieniędzmi, widywano go nieraz w ekskluzywnym niemieckim klubie wioślarskim
"Frithjof" oraz w tzw. niemieckim "Kasynie Cywilnym". Zaliczał się on do osobistych
przyjaciół dr. Hansa Kohnerta - przewodniczącego Deutsche Vereinigung i jego prawej ręki -
młodego, energicznego działacza Gero von Gersdorffa.
* Fundusz Obrony Narodowej - zorganizowana przez rząd sanacyjny zbiórka pieniężna na cele obronne .
W jakiś czas po pierwszej notatce ukazała się w prasie miejscowej druga, znacznie
obszerniejsza wzmianka. Jej autor opowiadał, jak to pan Kurt Fiesler, lojalny, niemiecki
obywatel Rzeczypospolitej, został podczas pobytu w Rzeszy wezwany do gestapo i tam zbity
za to, że w swoim czasie ofiarował na FON 1000 zł. Po powrocie do Polski - informowały
gazety - pan Fiesler wyrzucił ze swej willi portret Hitlera.
Fiesler istotnie był posiadaczem luksusowej willi na jednym z przedmieść Bydgoszczy. Na
dzień przed ukazaniem się tej drugiej wzmianki Fiesler gościł u siebie dwóch bydgoskich
dziennikarzy.
Zaprosił ich do gabinetu, poczęstował kawą, papierosami i chętnie, bardzo nawet chętnie
odpowiadał na zadawane pytania.
- Tak. Plotki krążące po mieście odpowiadają prawdzie. Istotnie wyjechałem na parę dni do
Rzeszy celem odwiedzenia rodziny. Po paru dniach zaproszono mnie do gestapo, rzekomo dla
załatwienia pewnych formalności, i tam zapytano wręcz, czy to prawda, że ofiarowałem na
FON 1000 zł. Trudno mi było zaprzeczyć, pisała o tym w swoim czasie bydgoska prasa.
- Istotnie, byliśmy nieco niedyskretni - wtrącił jeden z dziennikarzy.
- Oh! Nie było powodu do ukrywania tego faktu. Jestem wprawdzie Niemcem, ale polskim
obywatelem. Zawsze byłem zdania, że pomiędzy polskim i niemieckim narodem powinny
panować dobre stosunki. Podstawy do przyjaznej współpracy stworzył wasz wielki marszałek
Józef Piłsudski.
Obaj dziennikarze, reprezentujący prorządową prasę, skłonili z szacunkiem głowy, a Niemiec
ciągnął dalej:
- Po śmierci marszałka Piłsudskiego dzieło współpracy polsko-niemieckiej kontynuował
Adolf Hitler. Przyznam się, że byłem gorliwym zwolennikiem Hitlera i NSDAP, bo w
pierwszym rzędzie widziałem w programie tej partii szczerą chęć współpracy z Polską.
Niestety od paru miesięcy coś się popsuło. Niepoczytalne elementy dążą do pogorszenia
stosunków pomiędzy Polską a Rzeszą. Może to być tragiczne dla obu narodów, należących do
europejskiej wspólnoty. Rozmawiałem niedawno na ten temat z doktorem Kohnertem. On
również jest tego zdania. Dodał nawet, że na nieporozumieniach polsko-niemieckich może
zarobić jedynie ktoś trzeci. Nieprzyjazny dla Polski i Niemiec. To, co usłyszałem w gestapo,
przekonało mnie, że nieodpowiedzialne elementy dążą do wojny z Polską. To byłoby
straszne. Straciłem cały szacunek dla Hitlera i jego partii. Pierwszą moją czynnością po
powrocie do domu było usunięcie portretu Hitlera.
Tu ruchem głowy wskazał na nieco ciemniejszy prostokąt widoczny nad ciężkim, dębowym
biurkiem.
- I nie obawia się pan niemiłej dla pana reakcji ze strony współrodaków?
- Panowie - żachnął się Fiesler - wy naprawdę źle oceniacie postawę niemieckiej mniejszości.
Bezwzględna większość Niemców w Polsce nie dąży do żadnych zmian terytorialnych i jest
absolutnie lojalna. Zapewniam panów, że o ile dojdzie, w co osobiście nie wierzę, do
zbrojnego starcia, to każdy Niemiec, choć będzie to tragiczne, spełni swój obywatelski
obowiązek wobec państwa polskiego.
Rozmowa potoczyła się jeszcze przez parę minut, po czym obaj dziennikarze opuścili
wytworną willę Fieslera. Gospodarz pożegnał ich w hallu. Stanął przy oknie, obserwując, jak
idą do wyjściowej furtki długą alejką, wysadzaną różami. Gdy odwrócił się, na twarzy jego
igrał ironiczny uśmiech.
- Czy pan wyjeżdża do miasta? - usłyszał pytanie lokaja i szofera w jednej osobie.
- Nein. Będę pracował w domu. Czekam na kogoś. Pan Fiesler utrzymywał szerokie stosunki
towarzyskie, miał wielu znajomych i współpracowników. Odwiedzali-, go przedstawiciele
różnych firm, prokurenci reklamujący wyroby zakładów Fieslera wśród Niemców na
Pomorzu, Śląsku i Wielkopolsce, zachodzili do niego członkowie klubów sportowych,
zrzeszeń młodzieżowych, charytatywnych i religijnych...
Herr Johan Goebel nie był jednak ani handlowcem, ani sportowcem, ani też działaczem
religijnego stowarzyszenia. Kim więc właściwie był ten pięćdziesięcioletni, postawny
mężczyzna, utykający z lekka na lewą nogę? W roku 1914 Johan Goebel wyruszył na front w
stopniu oberleutnanta, dowodząc kompanią w jednej z poznańskich dywizji. Większość jego
podwładnych stanowili Polacy, a że co drugi Polak w poznańskim nosi nazwisko
Kaczmarek, stąd popularnie pułki tę zwano Katschmareksregimenten. Goebel nienawidził
Polaków. Nienawiść tę wpajano mu od małego. Po ustabilizowaniu się frontu poznańska
dywizja zaległa pod Verdun. Zaczęły się długo miesięczne walki o forty. W czasie jednego ze
szturmów oberleutnant oberwał w nogę odłamkiem granatu. Umarłby z upływu krwi, gdyby
go Katschmareks nie wyciągnęli spod ognia francuskiej piechoty, nie zmniejszyło to
bynajmniej jego nienawiści do Polaków;,; W dodatku Goebel czuł się upokorzony, że to
właśnie ci pogardzani Polacken wyratowali go z opresji. W roku 1920 uczucie to spotęgowało
się, gdy Goebel - już w stopniu majora - był świadkiem wkraczania do Bydgoszczy polskich
oddziałów. Chciał natychmiast wyjechać do Rzeszy.
Nie miało to jednak sensu. Zredukowana Reichswehra nie potrzebowała majora Goebla, a
jego żona, lekarz z zawodu, miała tu w Bydgoszczy wyrobioną klientelę.
Goebel pozostał więc w Polsce, otrzymał posadę sekretarza w niemieckim gimnazjum i wiódł
żywot na pół urzędnika, na pół wysłużonego weterana. Codziennie chodził na spacer wzdłuż
czerwonych, dużych bloków koszarowych. Przystając przyglądał się przez sztachety temu, co
się dzieje na koszarowym dziedzińcu. Pozornie nic tu się nie zmieniło od 1914 r. Te same
znienawidzone "Kaczmarki" ćwiczyły chwyty bronią lub musztrę pieszą, a polscy sierżanci
gonili żabką i wrzeszczeli nie gorzej od pruskich feldfebli.
Herr Goebel czuł się tu jednak jak prawowity właściciel mieszkania wyrzucony na ulicę i
zaglądający przez okno do środka. Gdzieś i kiedyś poznał się z Fieslerem. Od tego czasu
ożywił się i zmienił nawet tryb życia. Przestał być odludkiem. Zaczął nagle nawiązywać
kontakty. Cały szereg znajomych Goebla miało synów odbywających służbę w wojsku, inni
znajomi chodzili na ćwiczenia, jeden z jego dawnych feldfebli pracował w wojskowej
instytucji jako robotnik, a nawet pewien major z dowództwa 15 DP okazał się towarzyszem
broni z okopów pod Verdun. Goebel spotykał się z tymi ludźmi, rozmawiał, zapraszał do
Cywilnego Kasyna i często gościł w willi pana Fieslera.
Zjawił się tam również w niespełna godzinę po wyjściu dziennikarzy. Gospodarz przyjął go w
tym samym gabinecie i poczęstował papierosem z tego samego pudełka.
- Ma pan coś ciekawego, Herr Major?
- Nic nowego. Jedynie potwierdzenie poprzednich wiadomości. Nie mam już wątpliwości, że
przybyłe pod Koronowo oddziały należą do 9 Dywizji z Siedlec.
- A co słychać w garnizonie bydgoskim?
- Bez zmian. Na razie nie wydano żadnych zarządzeń mobilizacyjnych. Trwają jedynie prace
w terenie.
- Co pan o tym sądzi?
Fiesler nie słuchał tego, co mówi Goebel. Wiedział, że wnioski wyciągną inni, a on ma
jedynie zbierać wiadomości. Zapytał tylko po to, aby zrobić przyjemność staremu majorowi.
Myślami był już gdzie indziej.
W ą tpliwo ś ci kapitana Niedzielskiego
Kapitan dyplomowany Niedzielski został przydzielony do sztabu 15 Dywizji na początku
czerwca 1939 r., bezpośrednio po ukończeniu Wyższej Szkoły Wojennej. Była to jego
pierwsza praca sztabowa. Poprzednio dowodził kompanią w małym kresowym garnizonie.
Wszystko tam było inne niż tu w Bydgoszczy. Inne warunki pracy, inni ludzie, inne
otoczenie. A tutaj...
Najtrudniej było mu rozeznać się w zawiłych kwestiach ludnościowych. Były one w swoisty
sposób poplątane. Czasem człowiek świetnie mówiący po polsku okazywał się Niemcem; a
niejeden z kaleczących język licznymi germanizmami - Polakiem. Bywało, że syn działacza
polskiego żenił się z córką działacza niemieckiego i wręcz niemożliwe stawało się określenie
narodowości nowej rodziny.
Polityka polskich władz była tu, jak się szybko zorientował zaniepokojony Niedzielski, dość
bierna i nieporadna. W zaognionej sytuacji tego pamiętnego lata wydawało się to chwilami
już nie tylko dziwne... Tak więc, na przykład, kapitan nie mógł zrozumieć stanowiska szefa
III ekspozytury "dwójki" na Pomorze, majora Żychonia. Niedzielski parokrotnie meldował
mu, że niemieccy koloniści żywo interesują się robotami fortyfikacyjnymi, prowadzonymi
przez oddziały 15 DP. Podawał nazwiska i dane personalne zatrzymanych. Major zbywał to
machnięciem ręki, jakby chciał powiedzieć: "A niech Niemcy wiedzą. Tym gorzej dla nich".
Albo sprawa niemieckich dezerterów. Prasa parokrotnie podawała wiadomości o dezercji
niemieckich żołnierzy, rzekomo głównie z powodu głodu i terroru panującego w
Wehrmachcie. Parę dni temu straż graniczna pod Więcborkiem zatrzymała jednego z takich
dezerterów. Kapitan Niedzielski był obecny przy przesłuchaniu Niemca. Podał on, że
nazywa się Molier i że służył w 75 pp. Do dezercji skłonił go naturalnie głód i terror.
Wyglądał jak młody byczek i plątał się w zeznaniach. Na pytanie Niedzielskiego, jakie
otrzymywał racje, odpowiedział zwięźle:
- Małe.
Jego relacja o szczegółach dezercji i przekroczeniu granicy była za to aż nazbyt szczegółowa i
przypominała wyuczoną lekcję. Żychoń nie zwracał na to jednak specjalnej uwagi. Ściągnął
paru dziennikarzy i urządził wywiad ze strzelcem Molierem, jakby to był znany sportowiec.
Nazajutrz w prasie ukazały się fotografie niemieckiego żołnierza zaopatrzone szumnymi
podpisami: "Głód w armii Hitlera".
Niedzielski podejrzewał, że ta cała szyta grubymi nićmi akcja jest zaaranżowana przez
Niemców dla uśpienia czujności polskiego społeczeństwa. Ale dlaczego pomorska
ekspozytura "dwójki" dała się na to złapać? Dlaczego prowadzi się taką naiwną politykę
samouspokojenia?
Objawów tej polityki było wiele. Po Anschlussie* prasa polska, która zresztą bynajmniej nie
rozdzierała szat z powodu utraty przez Austrię niepodległością-rozpisywała się szeroko na
temat małej sprawności niemieckiej broni pancernej. Rzekomo wiele czołgów nie dotarło do
Wiednia, a część w ogóle okazała się makietami z dykty. W okresie Monachium i
zajmowania Sudetów na ten temat już nie pisano. Polska była wówczas potencjalnym
sojusznikiem Rzeszy. Po wysunięciu pierwszych żądań Hitlera pod adresem Polaków,
sięgnięto znów do tego arsenału. Znów zaczęto wypisywać tasiemcowe brednie,
przeciwstawiać "bezużytecznej" niemieckiej technice polską brawurę, lancę i szablę... Prymat
w tej dziedzinie należało przyznać kpt. dypl. Polesińskiemu. Nie wystarczył mu cykl
buńczucznych
* Por. w serii "Sensacje XX w.", tomik pt. "Operacja Otto".
Zgłoś jeśli naruszono regulamin