1961 - Alistair MacLean - Zlote rendez-vous.pdf

(1376 KB) Pobierz
Złote rendez-vous
A LISTAIR
M AC L EAN
Z ŁOTE R ENDEZ -V OUS
Alistair MacLean
2
Złote rendez-vous
I. Wtorek, od południa do 17.00
Zamiast koszuli miałem na sobie sflaczałą, lepiącą się szmatę przesiąkniętą po-
tem. Palący żar stalowych płyt pokładu przypiekał mi stopy. Koszmarny ucisk białej
czapki z daszkiem rozsadzał mi głowę, miałem wrażenie, że lada chwila stracę
skalp. Ostry blask promieni słonecznych, odbity od metalu, wody i bielonych wap-
nem budynków portowych, raził mi oczy. A pragnienie przyprawiało mnie o ból
gardła. Byłem rozgoryczony jak wszyscy diabli.
Ja byłem rozgoryczony, załoga była rozgoryczona, pasażerowie byli rozgory-
czeni. Rozgoryczony był też kapitan Bullen, skutkiem czego ja sam byłem rozgory-
czony podwójnie, ponieważ gdy tylko sprawy kapitana Bullena przybierały zły ob-
rót, nieodmiennie odgrywał się na swoim pierwszym oficerze. Ja byłem jego pierw-
szym oficerem.
Przechylony przez reling, nasłuchiwałem skrzypienia drewna i łańcuchów, Spo-
glądając na rufę, gdzie nasz potężny dźwig z mozołem podnosił z nabrzeża szcze-
gólnie wielką skrzynię. Oho, znowu kapitan Bullen, pomyślałem ponuro, gdy czyjaś
dłoń dotknęła mojego ramienia, lecz zaraz uświadomiłem sobie, że kapitan, mimo
rozlicznych ekstrawagancji, nie używa Chanel nr 5. Mogła to być tylko panna Bere-
sford.
I rzeczywiście. W charakterze dodatku do Chanel nosiła białą, jedwabną sukien-
kę, a na twarzy miała kpiarski, z lekka rozbawiony uśmieszek, sprawiający, że więk-
szość oficerów na statku wywijała w duchu koziołki, ale we mnie wzbudzający je-
dynie irytację. Mam swoje słabostki, to fakt, ale trudno do nich zaliczyć wysokie,
chłodne i przemądrzałe kobiety o nieco uszczypliwym poczuciu humoru.
- Witam naszego pierwszego oficera - odezwała się słodko. Miała miękki, melo-
dyjny głos, z ledwie dostrzegalną nutą wyższości czy protekcjonalności, gdy zwra-
cała się do kogoś z niższych sfer, na przykład do mnie. - Zastanawialiśmy się, gdzie
pan jest. Pana rzadko brakuje na aperitifie.
3
Alistair MacLean
- Wiem, panno Beresford, przykro mi. - To, co powiedziała, było szczerą praw-
dą; nie wiedziała jednak, że na aperitif z pasażerami stawiam się niczym prowadzo-
ny na ścięcie. Regulamin towarzystwa stwierdzał, że do obowiązków oficera należy
w równym stopniu zabawianie pasażerów, co kierowanie statkiem, a kapitan Bullen,
który do wszystkich pasażerów żywił zagorzałą, totalną odrazę, dopatrzył, by więk-
sza część tegoż zabawiania spadła na mnie. Wskazałem wielką skrzynię, unoszącą
się właśnie nad lukiem piątej ładowni, a potem skrzynie zgromadzone na nabrzeżu. -
Niestety, mam robotę. Co najmniej na cztery, pięć godzin. Dziś nie mogę sobie po-
zwolić nawet na obiad, a co dopiero na aperitif.
- Miał mi pan mówić Susan - powiedziała. Zabrzmiało to, jak gdyby usłyszała
tylko moje pierwsze słowa. - Długo jeszcze będę musiała pana o to prosić?
Aż do Nowego Jorku, powiedziałem sobie w duchu, a i wtedy nic z tego. Na
głos zaś odparłem ze śmiechem:
- Nie powinna mi pani utrudniać życia. Zgodnie z regulaminem mamy traktować
wszystkich gości z należnymi względami, kurtuazją i szacunkiem.
- Jest pan beznadziejny - skwitowała i uśmiechnęła się. Byłem zbyt małym ka-
myczkiem, żeby spowodować choćby zmarszczkę na oceanie jej samozadowolenia. -
Nie dostanie pan obiadu, biedaczysko. Przechodząc tędy właśnie sobie myślałam, że
wygląda pan dosyć posępnie. - Zerknęła na operatora dźwigu i marynarzy, przesu-
wających opuszczoną skrzynię po dnie ładowni. - Mam wrażenie, że pańscy ludzie
też nie są zachwyceni taką perspektywą. Tworzą raczej ponurą gromadkę.
Rzuciłem na nich okiem. Tworzyli ponurą gromadkę.
- Och, nie ma obawy, zrobią sobie przerwę na obiad. Mają po prostu własne,
prywatne zmartwienia. Na dole w ładowni jest ponad czterdzieści stopni, a niepisane
prawo mówi, że w tropiku biali marynarze nie powinni pracować po południu. W
dodatku wciąż jeszcze opłakują poniesione straty. Proszę nie zapominać, że nie mi-
nęły nawet siedemdziesiąt dwie godziny od ich utarczki z celnikami na Jamajce.
“Utarczka”, jak mi się zdawało, była odpowiednim słowem - w trakcie czegoś,
co najwierniej można by określić jako dziką napaść, celnicy skonfiskowali czter-
4
Złote rendez-vous
dziestu członkom naszej załogi nie mniej niż dwadzieścia pięć tysięcy papierosów i
ponad dwieście butelek trunków, które przed wpłynięciem na wody Jamajki powin-
ny trafić do okrętowego składu celnego. To, że trunki nie znalazły się w składzie,
było najzupełniej zrozumiałe, jako że załogę obwiązywał przede wszystkim bez-
względny zakaz posiadania alkoholu w kajutach. A to, że nawet papierosów nie od-
dano do składu, było rezultatem intencji załogi, by - zgodnie z normalną praktyką -
przeszmuglować na brzeg i trunki, i tytoń, po czym odstąpić je z przyzwoitym zy-
skiem tubylcom, nader skłonnym do zapłacenia niebagatelnych sum za luksus popi-
jania wolnej od cła whisky z Kentucky i palenia amerykańskich papierosów. Tyle
tylko, że nikt nie poinformował załogi, iż - po raz pierwszy w ciągu pięciu lat służby
na wodach Indii Zachodnich - ss. “Campari” zostanie przeszukany od dziobu po ru-
fę, z niezwykłą, wręcz bezlitosną skrupulatnością, przypominającą gwałtowny, po-
rywisty wicher, którego podmuch wymiótł statek do czysta. Był to czarny dzień.
Podobnie jak dzisiejszy. W momencie, gdy panna Beresford klepała mnie pocie-
szająco po ramieniu, szepcząc na odchodnym wyrazy współczucia, zdecydowanie
nie idące w parze z błyskiem w jej oczach, na szczycie trapu, prowadzącego na dół z
głównego pokładu, dostrzegłem kapitana Bullena. Zwrot “patrzenie wilkiem” naj-
trafniej, jak sądzę, oddawałby wyraz jego twarzy. Widząc pannę Beresford, Bullen
zdobył się na heroiczny wysiłek i nadał swym rysom pozory uśmiechu. Wytrwał tak
przez całe dwie sekundy, potrzebne żeby ją minąć, i natychmiast znów zaczął pa-
trzeć wilkiem. Ludziom ubranym od stóp do głów w lśniącą biel rzadko kiedy udaje
się stworzyć wrażenie nadciągającej chmury gradowej, ale kapitanowi przyszło to
bez trudu. Bullen był potężnie zbudowany, miał prawie dwa metry wzrostu, spłowia-
łe brwi i włosy, gładką czerwoną twarz, której żadne słońce nie było w stanie opalić
i jasnoniebieskie oczy, których zamglić nie mogła żadna ilość whisky. Z jednakową
dezaprobatą obrzucił wzrokiem nabrzeże, ładownię i mnie.
- Co słychać, poruczniku? - odezwał się ponuro. - Jak leci? Panna Beresford
wam pomaga, co? - Kiedy był w złym humorze, nieodmiennie zwracał się do mnie
per “poruczniku”. W nastroju neutralnym tytułował mnie “Pierwszy”, a w dobrym
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin