duch.doc

(3742 KB) Pobierz
Więzień olsztyńskiego zamku

Więzień olsztyńskiego zamku

 

Choć stolica Warmii i Mazur także posiada potężny zamek, ten Olsztyn leży w województwie śląskim, w odległości dwunastu zaledwie kilometrów od Częstochowy. Niegdyś było to wcale spore miasto, dziś jest siedzibą Urzędu Gminy. Położony w ubogiej, piaszczystej okolicy, szczyci się częstochowski Olsztyn ruinami jednego z najpotężniejszych zamków na szlaku Orlich Gniazd – warowni wzniesionych przez Kazimierza Wielkiego, mających ubezpieczać od zachodu, od granicy ze Śląskiem, odbudowane przez jego ojca państwo. Wzniesiony w pierwszej połowie XIV wieku, rozbudowywany przez dwa następne stulecia, był Olsztyn jedną z większych twierdz królewskich.


O budowie olsztyńskiego zamku wspominają Janko z Czarnkowa i Jan Długosz, a miejscowa legenda głosi, że kamień na jego mury znosili okoliczni mieszkańcy z odległości siedmiu mil, czyli czterdziestu dziewięciu kilometrów. Nazwa Olsztyn, jak utrzymują językoznawcy, to spolszczony niemiecki Holstein - czyli wydrążony kamień. W rzeczy samej, tak wielkiej liczby grot i jaskiń jak w okolicy Olsztyna nie spotyka się w Polsce nigdzie poza Ojcowem. Liczne podania mówią o ukrytych w nich skarbach.
Dziś olsztyński zamek leży w ruinie, a jedyną w miarę dobrze zachowaną jego częścią jest potężna wieża, służąca oblężonym za ostatnie refugium. Oblegany był Olsztyn nierzadko. Siła odbierać go musiał w roku 1396 Władysław Jagiełło z rąk Władysława Opolczyka, który otrzymał go jako lenno z rąk Ludwika Węgierskiego. W piętnastym wieku Olsztyn często bronił się przed najazdami książąt śląskich. Rozbudowany znacznie i umocniony w połowie wieku XVI, w kilkadziesiąt lat później, w roku 1587, wsławił się obroną przed ciągnącymi na Kraków wojskami Maksymiliana Habsburga, pragnącego po śmierci Stefana Batorego zdobyć polską koronę.
Starostą olsztyńskim był w owym czasie niejaki Kacper Karliński, szlachcic rodu niewysokiego, ale dzielności wielkiej. Podanie głosi, iż miał on siedmiu synów. Sześciu utracił w trakcie licznych wojen prowadzonych przez Batorego, jedynym spadkobiercą został ostatni, najmłodszy. I tego do właśnie chłopca, nadzieję rodu, ujęli podstępem Austriacy. Pewni swego wysłali na zamek posłów: - Oddaj nam zamek - zaproponowali staroście - a my oddamy ci syna. Starosta odprawił jednak posłów z niczym. Wówczas nastąpił szturm.
Przystępując pod mury, nieśli przed sobą atakujący maleńkie, związane dziecko. Zawahali się puszkarze, wybiegła na mury zrozpaczona matka. Kacper Karliński wyrwał przerażonemu żołnierzowi lont z ręki i sam odpalił działo...
Ostatni potomek Karlińskich zginął, Austriakom nie udało się jednak zdobyć zamku. Plan zdobycia dla Habsburgów polskiej korony upadł. Dziś główna ulica w miasteczku nosi imię Kacpra Karlińskiego, a starzy mieszkańcy Olsztyna godzinami snuć potrafią opowieści o dzielnym staroście.
Ale opowiadają też o wypadkach znacznie, znacznie dawniejszych, za których przyczyną mało kto odważy się dziś wybrać nocą na zamkowe wzgórze. Gdy bowiem zmierzch zapadnie, z owej dobrze zachowanej wieży usłyszeć ponoć można jęki, szczęk łańcuchów, głośne zawodzenia.
Przed laty widywano na koronie zamkowych murów, znacznie wówczas lepiej niż dzisiaj zachowanych, postać barczystego mężczyzny. Wspominają o owym widmie stare kroniki, wspomina dziewiętnastowieczny znawca tajemnic polskich zamków Adam Amilkar Kosiński. By dojść do źródeł owych opowieści cofnąć się trzeba o lat sześćset z górą, dosamych początków istnienia olsztyńskiej warowni.
Był rok 1333. Na tronie krakowskim po śmierci ojca zasiadł młody król Kazimierz. Jeszcze nie było wiadomo, iż będzie to ostatni Piast na polskim tronie, ani że późniejsi historycy nadadzą mu zaszczytne miano Wielkiego. Na razie młody władca borykał się z tysięcznymi trudnościami. Od północy ziemiom polskim groził będący właśnie u szczytu potęgi zakon krzyżacki. Umacniający się na zachodzie Luksemburgowie nie wyrzekli się pretensji do polskiej korony. Co gorsza, w niedawno zjednoczonym państwie nie wszystkim odpowiadała silna władza królewska. Burzyły się zwłaszcza stare, potężne rody Wielkopolski.
Szczególnie kłuł w oczy wielkopolskich wielmożów nowy, przez króla ustanowiony urząd starosty. Dawni, dożywotni urzędnicy - wojewodowie i kasztelanowie - utracili rzeczywistą władzę. Nic więc dziwnego, że na czele opozycji stanął wojewoda poznański Maćko Borkowic herbu Napiwowie.
Hardy pan, najstarszy syn wojewody Przybysława, który wiernie stał przy Kazimierzowym ojcu - Łokietku, nie chciał królowi wywdzięczyć się za doznane łaski. Zapomniał, iż za zasługi ojca w 1338 roku otrzymał od króla miasto Koźmin wraz z 15 wsiami, że posiada wyjątkowy przywilej pozwalający mu, jako wojewodzie poznańskiemu, udzielić azylu każdemu ściganemu przez królewskie przestępcy.
Król politykował. Usunął dotychczasowego starostę i Maćkowi właśnie powierzył ten urząd. Nie na wiele się to jednak zdało. Wielkopolscy panowie otwarcie spiskować poczęli z wrogą Polsce marchią brandenburską.
Król wkroczył zdecydowanie. Generalnym starostom wielkopolskim, o rozległych kompetencjach, został homo novus, Ślązak, Wierzbięta z Paniewic. Tego panom wielkopolskim było za wiele. 4 sierpnia 1352 roku odbył się zjazd 66 przedstawicieli możnych rodów, którzy postanowili zawiązać konfederację, formalnie - przeciw nowemu staroście, faktycznie przeciw królowi. Do konfederacji przystąpiły rody Awdańców, Wesenborków, Grzymalitów, Nałęczów. Na czele zbuntowanych stanął Maćko Borkowic. Przy królu opowiedzieli się Niesobowie i Doliwowie. Po pewnym czasie król przeciągnął na swoją stronę potężnych Pałuków i Zarębów. Wojna domowa wisiała w powietrzu.
Gdy Maćko Borkowic, Sędziwój z Czarnkowa i niejaki Skóra z Gaju Awdaniec zamordowali przywódcę zwolenników królewskich, kasztelana gnieźnieńskiego, Beniamina z Urazowa z rodu Zarębów, król nie mógł dłużej zwlekać. Tym bardziej, że zbuntowani weszli w otwarte porozumienie z Brandenburczykami. Sędziwój na czele wojsk grafa de Wedel, próbował odbić nadany przez króla Pałukom Czarnków. Wówczas wierne królowi wojska wkroczyły do Wielkopolski. Konfederacja została rozbita. Skazany na banicję Maćko uszedł na Śląsk. Upiekło się Sędziwojowi, który pozbawiony został jedynie kasztelanii nakielskiej.
Król nie był bynajmniej srogi w stosunkach do pokonanych. Starostą mianował Wielkopolanina Przecława z Gułtowych; także i Maćko liczyć mógł na królewską łaskę. W Rzeczy samej powrócił on z wygnania i 16 lutego 1358 roku złożył w Sieradzu przysięgę na wierność królowi. Dawne jego przewiny poszły w niepamięć, odzyskał swój urząd. Okazało się jednak, że nie wróci one ze Śląska by wiernie służyć swemu panu. Wkrótce po powrocie usiłował od nowa zmontować swe rozbite stronnictwo. Tym razem król był nieubłagany. Ujęty Maćko za złamane przysięgi i zdradę stanu skazany został na śmierć głodową. 9 lutego 1360 roku zamknęła się nad nim klapa lochu w olsztyńskim zamku.
Podanie głosi, że przez czterdzieści dni z wieży zamkowej dochodziły jęki i złorzeczenia dumnego magnata, który nie mógł zrozumieć dalekosiężnych celów Kazimierzowskiej polityki. I jego to właśnie postać - jak twierdzą - ukazuje się w zimowe noce na murach zrujnowanego zamczyska.

 

Zjawy z Łańcuta

Warowny zamek Stanisława Lubomirskiego, wzniesiony w latach 1629-1641 według projektu Macieja Trapoli, ponad sto lat później został przebudowany z rozkazu ówczesnej właścicielki łańcuckiego klucza – Izabelli z Czartoryskich Lubomirskiej, żony marszałka wielkiego koronnego, księcia Stanisława Lubomirskiego, na barkową rezydencję magnacką.
Późniejsze przebudowy (m.in. w 1800 roku oraz na przełomie XIX i XX wieku) nie zmieniły charakteru budowli. Jest to wspaniała rezydencja magnacka, mieszcząca obecnie Muzeum Wnętrz, z cennymi zbiorami zabytkowych mebli, gobelinów, malarstwa, rzeźby, porcelany. W dawnej powozowni mieści się Muzeum Powozów (ponad 50 eksponatów z XVIII-XIX wieku), w oficynie pałacowej – hotel i restauracja. Zespół pałacowy otacza park krajobrazowy o powierzchni 31 ha, złożony z XVII, a rozszerzony w XVIII wieku, z alejami lipowymi, starymi dębami i krzewami magnolii, z ogrodem włoskim i różanym.


Łańcucki pałac zamieszkują zjawy, których wypłoszyć nie zdołały nawet liczne rzesze turystów, przewijających się przez komnaty i korytarze przez cały rok.
Pewnego dnia kustosz muzeum wszedł nagle do galerii rzeźby i w perspektywie długiego korytarza, na tle okna, obok posągu Amora dłuta Casanovy, zobaczył stojącą postać kobiecą w błękitnej sukni. Była to zjawa księżnej marszałkowej, ubranej tak, jak na portrecie pędzla Lampiego: w błękitnej krynolinie i wysokiej, pudrowanej peruce. Kiedy zdziwiony zaczął iść w tym kierunku, ku jego zaskoczeniu postać ta zaczęła jakby blednąć i rozwiała się w powietrzu.
Podobne zdarzenie przytrafiło się pewnej pani, która odwiedziła Łańcut w czasie gdy kręcono tu film. Spotkała ona w Tureckim Apartamencie na pierwszym piętrze (niegdyś buduarze księżnej marszałkowej) nieznajomą, spoczywającą na osiemnastowiecznej sofie. Przypuszczając, że jest to aktorka ubrana w stylowy kostium, chciała ją zagadnąć, a wówczas ku swemu przerażeniu zorientowała się, że jest w pokoju sama.
Pracownik muzeum, od lat blisko czterdziestu związany z łańcuckim pałacem, spotkał się z błękitną damą na korytarzu drugiego piętra.
Tam również widzieli ją przed laty pracownicy objazdowego kina, nocujący w pokojach gościnnych.
W okresie międzywojennym, kiedy Łańcut był własnością prywatną, wśród służby pałacowej krążyły również opowieści o innej zjawie: w Chińskim Apartamencie, na pierwszym piętrze, widywano czasami młodą kobietę w bieli piszącą coś przy rokokowym sekretarzyku. Mówiono, że była to nieżyjąca od z górą stu lat Julia Potocka, córka księżnej marszałkowej.
Jak twierdzą mieszkańcy miasta, Diabła Łańcuckiego zobaczyć można nie tylko w pałacu. W burzliwe ciemne noce, najczęściej jesienią, pojawia się na drodze prowadzącej od dworca kolejowego, galopując w rozwianej opończy, na czarnym koniu. Widzieli go podobno liczni spóźnieni przechodnie.
Warto przedstawić bliżej łańcuckie zjawy: Stanisław Stadnicki – starosta zygwulski, żył na przełomie XVI i XVII wieku. Okrutnik, warchoł i banita, drwił sobie z królewskich wyroków sądowych. Zginął w czasie prywatnej wojny, toczonej z rodziną Opalińskich.
Błękitna Dama – księżna marszałkowa Izabella z Czartoryskich Lubomirska – była jedną z najwytworniejszych pań polskiego rokoka, sawantką i miłośniczką sztuki. Ona to właśnie urządziła w stylu epoki pałac łańcucki, założyła francuski park i oranżerię.
Zakochana bez wzajemności w swoim kuzynie, królu Stanisławie Auguście Poniatowskim, pocieszała się, snując gorliwe polityczne intrygi, kolekcjonując dzieła sztuki i hołdując francuskiej modzie.
Najmłodszą z jej córek była Julia, odznaczająca się wyjątkową urodą i wdziękiem. Mając lat osiemnaście poślubiła Jana Potockiego, sławnego podróżnika, erudytę i dziwaka. Był to związek nieszczęśliwy. Potocki wciąż podróżował, osamotniona Julia – w przeciwieństwie do swej frankofilskiej matki gorąca patriotka – przystąpiła do kręgu konspiratorów przygotowujących powstanie kościuszkowskie. Wśród nich właśnie poznała i pokochała Eustachego Sanguszkę, oficera wojsk rosyjskich, później towarzysza Tadeusza Kościuszki.
Kiedy w 1792 roku wybuchła wojna z Rosją, Julia przyjechała do Łańcuta, Sanguszko wyruszył na front. Właśnie z pałacu swej matki Julia Potocka słała do ukochanego list za listem. Wkrótce potem zmarła w Krakowie, przeżywszy niespełna trzydzieści lat...
Muzeum otwarte jest codziennie oprócz poniedziałków i dni poświątecznych. Pałacowe duchy spotkać można podobno na korytarzach drugiego piętra, w galerii rzeźby na pierwszym piętrze, w Tureckim i Chińskim Apartamencie.
Prócz zespołu pałacowego warto zobaczyć w Łańcucie starą plebanię z 1835 roku, obok której rośnie sześćsetletnia lipa, synagogę zbudowaną w 1761 roku, kościół i klasztor podominikański z XVI wieku.

 

Czerwony upiór z Grodźca

 

W odległości kilkunastu kilometrów na północny zachód od Złotoryi rozciąga się kraina łagodnych pagórków, zwana Pogórzem Kaczawskim. Na szczycie wysokiej góry bazaltowej (389 m n.p.m.), o zboczach porośniętych pięknym liściastym lasem, wzniesiono przed wiekami warowny gród.


Historia Grodźca sięga głęboko w przeszłość. Istniał tu wczesnohistoryczny gród Bobrzan, a już w połowie XII wieku gród kasztelański; na przełomie XV i XVI wieku legniccy Piastowie wznieśli na miejscu grodu potężny, gotycki zamek, przebudowany w XVI wieku na renesansową rezydencję, według projektu Wendela Rosskopfa.
Zniszczony podczas wojny trzydziestoletniej, odbudowany w początkach XX wieku, był on kolejno: siedzibą kasztelanów Bolesława Krzywoustego, gniazdem rycerzy rozbójników, grabiących bezlitośnie kupieckie karawany ciągnące na słynne śląskie targi do Wrocławia, renesansową rezydencją legnickich Piastów i posiadłością wzbogaconego berlińskiego kupca. Przed ostatnią wojną mieścił się w nim luksusowy hotel. Zamek spłonął wiosną 1945 roku i przez lat kilkanaście potężne, sczerniałe od ognia mury powoli niszczały, stając się siedliskiem puchaczy i nietoperzy.
Dziś, dzięki wysiłkom długoletniego opiekuna i kustosza zamku pana Mieczysława Żołędzia, z zawodu plastyka, który starał się zainteresować losem pięknego zabytku władze wojewódzkie, restaurowany zamek powraca do dawnej świetności.
W ciągu stuleci wielokrotnie zmieniali się panowie na Grodźcu, jeden tylko pozostał w tych murach na zawsze: widmowy rycerz, zwany Czerwonym Upiorem, którego spotkać można błądzącego nocami po zamkowych komnatach i wewnętrznym dziedzińcu.
Kościotrup w zbroi i długiej, purpurowej opończy pojawiać się miał już w czasach legnickich Piastów. Upiór ten przestraszył podobno również budowniczych, którzy na rozkaz berlińskiego dorobkiewicza, Hansa Beneckiego, restaurowali zamek w początku XX wieku. W latach powojennych, wędrujący na zachód polscy osadnicy widzieli wyraźnie upiora, stojącego na szczycie najwyższej baszty; ogień rozpalonego na dziedzińcu ogniska zapalał migotliwe błyski na jego zbroi.
Ostatnim, który zetknął się z widmem, w bardzo dziwnych zresztą okolicznościach, był wspomniany już kustosz zamku, który przed kilkoma laty urządził w komnacie rycerskiej wystawę swoich obrazów, sam zaś nocował obok, w małym sklepionym lamusie, służącym niegdyś za areszt.
Trapiły go dziwne, niespokojne sny... Widział ciąg zamkowych komnat, przez które przesuwał się bezszelestnie jakiś wyniosły cień. Pewnej nocy ów cień zbliżył się i - przybrał postać rycerza w długim płaszczu barwy krwi, zarzuconym na zbroję. Zjawa weszła do komnaty rycerskiej, zbliżyła się do ściany na której wisiał obraz przedstawiający pejzaż z zamkową górą, uniosła zakutą w żelazo prawicę i... obudził kustosza brzęk tłuczonego szkła. Zerwał się z posłania i otworzył drzwi do sali rycerskiej. Zanim jednak znalazł w ciemnościach kontakt upłynęła krótka chwila, w czasie której słyszał wyraźnie odgłos ciężkich kroków, oddalających się przez zamkową sień. Zapalił światło. Obraz widziany we śnie leżał na podłodze wśród odłamków rozbitego szkła, a ciężkie, dębowe drzwi prowadzące do sieni były uchylone.
Trudno dziś z całą pewnością stwierdzić, który z rycerzy Raubritterów, dzierżących niegdyś Grodziec, pokazuje się w zamkowych komnatach. Niejeden z rycerzy poległ w czasie łupieskiej wyprawy, niejeden z wyroku książęcej sprawiedliwości położył głowę pod topór kata na rynku w pobliskim Lwówku Śląskim czy Legnicy.
Z pojawieniem się Czerwonego Upiora wiąże się też piękne średniowieczne podanie o srogim kasztelanie imieniem Jan. Panu temu - bezlitośnie gnębiącego swych poddanych - ukazał się w czasie uczty Czerwony Upiór, a kasztelan tak bardzo przeraził się widokiem niesamowitego gościa , że uwolnił wszystkich więźniów, rozdał swe skarby ubogim i resztę dni spędził na spełnianiu dobrych uczynków, postach i modłach. Gdy zmarł, rzeźbę przedstawiającą jego głowę wmurowano w ścianę komnaty rycerskiej.
Minęły lata i na Grodźcu zasiadł wnuk i imiennik Jana, równie okrutny jak w młodości jego dziad. Pewnego dnia sprawował w komnacie rycerskiej sądy nad poddanymi, którzy nie zapłacili należnej mu daniny. Właśnie na jego rozkaz pachołkowie mieli wrzucić do głodowego lochu jakiegoś biedaka, gdy nagle z ust kamiennej głowy kasztelana Jana posypały się dukaty. Wydarzenie to wstrząsnęło chciwym panem tak bardzo, jak niegdyś pojawienie się Czerwonego Upiora jego dziadem. Uwolnił niewinnie skazanych i zezwolił swojej córce Agnieszce na ślub z książęcym drużynnikiem, Janoszą. Dobra swe przekazał młodej parze wierząc, że będą nimi rządzili lepiej i sprawiedliwiej.
Trzy wczesnorenesansowe rzeźby głów: młodej kobiety, rycerza w hełmie i starszego mężczyzny z otwartymi ustami, przypominają dziś o tym niezwykłym wydarzeniu.

 

Myśliwy z Książa

 

Największy zamek, jaki kiedykolwiek zbudowano na Śląsku, wznosi się w odległości ośmiu zaledwie kilometrów od przemysłowej dzielnicy Wałbrzycha. Usytuowany na wyniosłym wzgórzu, u stóp którego płynie zakolem rzeka Pełcznica, zamyka – zda się – rozległą dolinę, gdzie przed niespełna dwustu laty założono romantyczny park.


Patrząc na wyniosłą sylwetkę budowli, trudno określić styl w jakim ją wzniesiono – tylokrotnie bowiem kolejni właściciele Książa zmieniali wygląd swej rezydencji. Obecnie kubatura gmachu wynosi aż 160000 m3, a w jego murach znajduje się ponad 400 sal. Trudno wprost uwierzyć, że ten gigantyczny zamek był kiedyś romańską warownią, zbudowaną z kamiennych ciosów pod koniec XIII wieku przez Piasta z linii świdnicko-jaworskiej, Bolka I, który zapisał się w kronikach Śląska jako rządny gospodarz i mądry polityk. On to z pobliskich Czech sprowadził majstrów-murarzy, by wznieśli twierdzę zdolną odeprzeć ataki wroga, a nawet oprzeć się oblężniczym machinom. Z piastowskiej warowni pozostała kamienna, czworoboczna wieża obronna, gdzie ongiś Bolkowi rycerze pełnili straże. Dom mieszkalny i stajnie rozebrano około roku 1387, kiedy, po wygaśnięciu świdnicko-jaworskiej linii Piastów, Książ przeszedł w ręce rycerskiego rodu comesów de Wilcza. Zamek kilkakrotnie zmieniał właścicieli, by wreszcie stać się własnością książąt Hochberg-Pszczyńskich, w których posiadaniu pozostał do roku 1939.
W połowie XVI wieku gotycką surowość murów Książa złagodziły renesansowe krużganki i kunsztownie rzeźbione framugi okien. Niewiele ocalało do dziś z tamtego zamku - tylko układ komnat i korytarzy w Środkowej części gmachu, resztę zburzono, gdy w latach 1718-1734 Książ przebudowywano na wspaniałą barokową rezydencję.
Przed frontem budowli wytyczono wielki dziedziniec, okolony kamiennymi balustradami – stanęły na nich zgodnie z modą epoki alegoryczne figury, rzeźbione w szarym piaskowcu.
Na pierwszym piętrze gmachu powstała reprezentacyjna, pełna złoceń i sztukaterii sala balowa o mozaikowej posadzce i ścianach zdobnych lustrami, zwana od imienia jednego z książąt – Maksymilianowską. Odbywały się tu festyny i maskarady, w których tak lubował się wiek XVIII. Przedstawienia amatorskiego teatru z Książa porównywano do teatralnych zabaw francuskiej arystokracji w Wersalu i Petit Trianon.
Książ słynął wówczas jako najpiękniejsza magnacka rezydencja na Dolnym Śląsku, a ówcześni właściciele – książęta Hochberg-Pszczyńscy – jako opiekunowie artystów i miłośnicy sztuki.
Malowniczym położeniem zamku zachwycali się nie tylko książęcy goście, ale odwiedzający pobliskie uzdrowiska kuracjusze z całej Europy. Wśród podziwiających uroki zamkowego ogrodu – założonego jeszcze w XVIII wieku na wzór francuskich barokowych parków, pełnych grot, fontann i strzyżonych szpalerów – był również francuski dziennikarz Emile de Charbois, który wrażenia z pobytu w pięknym zamku zawarł w ciekawej korespondencji, zamieszczonej na łamach Figara w 1875 roku.
Paryżanin, nazywając Książ „dolnośląskim Wersalem”, szeroko rozwodził się nad pięknością zamkowych wnętrz, wiele miejsca poświęcił urokom krajobrazu, ale przede wszystkim dolnośląskim opowieściom, a wśród nich historii zamkowego widma.
Otóż - jak opowiadali mu mieszkańcy zamku i pobliskich okolic - w najstarszej, wzniesionej jeszcze przez księcia Bolka I części zamku, a niekiedy i w parku nad brzegami rzeki, pojawia się, zwykle gdy księżyc zdąża do pełni – zjawa wysokiego, brodatego mężczyzny w zielonym myśliwskim stroju, noszonym w wiekach średnich. Odgłos jego kroków, a czasem jakby stłumiony dźwięk myśliwskiego rogu, słyszała niejednokrotnie zamkowa służba, a niektórzy książęcy goście, zażywający w parku wieczornej przechadzki, spotykali go w alejach schodzących ku rzece. Czasem widmowy myśliwy prowadził na smyczy parę wielkich psów, nie spotykanej już dziś rasy.
Mijały lata. Z początkiem naszego stulecia książę Hochberg raz jeszcze kazał przebudować zamek w stylu neogotyckim. Założył też aleję fontann na jednym z zamkowych dziedzińców. Książ stał się przez to jeszcze wspanialszy, ale jakby nieprawdziwy: przypominał zamek z teatralnej dekoracji, czy ilustrowanej książki z baśniami.
Ta baśniowa siedziba po wyjeździe Jana Henryka XVII – ostatniego właściciela Książa – do Anglii, została w czasie ostatniej wojny zarekwirowana przez hitlerowców. Miała się tu mieścić jedna z kwater Hitlera. Tysiące więźniów obozów koncentracyjnych przez kilka lat wykuwało w skałach pod zamkiem podziemne tunele. Hitlerowcy uciekając pozostawili wnętrza nieomal w stanie ruiny: rozbite sztukaterie i marmurowe gzymsy kominków, wyrwane mozaikowe posadzki; jedno ze skrzydeł zburzono. Odbudowa gigantycznego zamku, przeznaczonego na luksusowy hotel, trwała wiele lat. Obecnie przywrócono mu już prawie całkowicie poprzedni wygląd. W pięknie odnowionej Sali Maksymilianowskiej odbywają się koncerty i przedstawienia teatralne, a w zamkowych komnatach mieści się m.in. Muzeum Tkanin. Książ jest też jednym z zamków często „grywających” w filmach, nakręcono tam na przykład niektóre fragmenty Trędowatej.

 

 

Mała Pani z Odrzykonia

Wśród łagodnie falujących, lesistych wzgórz Pogórza Dynowskiego, na odnodze Królewskich Gór, nad wsią Odrzykoń wznoszą się ruiny jednej z najstarszych podkarpackich warowni - zamku zwanego Kamieniec.
Władysław Jagiełło podarował ten potężny, wzniesiony w połowie XIV wieku kasztel swojemu ulubionemu dworzaninowi Klemensowi z Moskorzewa Pilawicie, którego potomkowie przybrali potem nazwisko Kamienieccy. W XV i XVI wieku zamek był rozbudowywany, po śmierci ostatniego z Kamienieckich przeszedł w ręce Bonerów, a od XVI wieku stanowił wspólną własność trzech magnackich rodów: Bonerów, Firlejów i Skotnickich.


W XVII wieku dwa rody wiodły zacięte spory o mur graniczny, zakończone szczęśliwie małżeństwem latorośli zwaśnionych stron (pozwy - echa tych wydarzeń - zachowane w archiwach sądowych, zainspirowały Aleksandra Fredrę do napisania Zemsty, a dzieje zamku są tematem Ducha zamczyska Seweryna Goszczyńskiego).
Po kilkudziesięciu latach od dnia, w którym zamek rozbrzmiewał wrzawą weselnych gości i wiwatami na cześć młodej pary, czarna śmierć pustosząca kraj wyludniła Kamieniec. Żałobna chorągiew powiewająca na szczycie baszty nakazywała podróżnym omijać nawiedzony morem zamek.
Odtąd Kamieniec podupadł, a kiedy huragan szalejący w 1796 roku zerwał dach, stał się ruiną. Zamkowe dziedzińce porosła trawa, a wśród rozsypujących się murów ukazywać się poczęła o zachodzie słońca drobna postać w długiej, zielonej sukni renesansowego kroju... Jak głosi legenda, to zjawa karliczki Kasi - dwórki ostatniej wojewodziny Kamienieckiej - odwiedza te ruiny.
Kustosz muzeum w Krośnie, znawca przeszłości tych ziem, który niegdyś prowadził przez lat kilka wykopaliska na terenie zamku, twierdził, że pomagający mu robotnicy często opowiadali, jakoby na murach i dziedzińcu dawnego górnego zamku pojawiała się Mała Pani, czasem słyszano też jej śmiech.
Wielu mieszkańców Odrzykonia opowiada o tej zjawie. Niektórzy podobno widzieli ją sami. Widmo zjawiające się na murach płoszyło konie pasące się na łąkach pod zamkiem.
Historia Małej Pani sięga czasów królowej Bony. Wówczas to we fraucymerze wojewodziny Barbary Kamienieckiej wychowywała się karliczka imieniem Katarzyna, podobno córka szlachcica z ziemi krośnieńskiej. Chociaż bardzo mała, odznaczała się „urodziwym obliczem i bystrym umysłem”, toteż wojewodzina często zabierała ją ze sobą, udając się na dwór królewski do Krakowa.
Tam maleńka panna zwróciła uwagę królowej Bony. Na jej prośbę wojewodzina, która była opiekunką Kasi po śmierci jej rodziców, pozwoliła karliczce zostać na dworze. Po kilku latach Kasia poślubiła z woli królowej równie małego jak ona sama karła Kornelka.
Tę miniaturową parkę królowa podarowała cesarzowi Hiszpanii Karolowi V, który z całej Europy sprowadzał na swój dwór maleńkich dworzan.
Chociaż dobrze działo się Kasi na zamku w Granadzie, tęskniła bardzo za Polską i Odrzykoniem. Po kilku latach zmarła, zobowiązując męża, że - gdyby kiedyś wracał do kraju - zabierze trumnę z jej ciałem, aby pochować je w polskiej ziemi.
Podobno wojewodzina Kamieniecka, z rzadka otrzymująca wieści z Hiszpanii, nie wiedziała o śmierci swej wychowanki. Pewnego wieczoru zobaczyła Kasię siedzącą na swym dawnym miejscu przed kominkiem w komnacie. Zdziwiona postąpiła ku niej kilka kroków, a ówczas zjawa zniknęła.
Zamek w Odrzykoniu nawiedzają inne jeszcze widma. Otóż w czasach pierwszej wojny światowej w okolicach tych toczyły się zacięte walki. Zamkowe wzgórze przechodziło kilkakrotnie z rąk do rąk. Cofający się rosyjski pułk pochował na dziedzińcu swoich poległych. Po wojnie ich szczątki przewieziono na cmentarz wojskowy, ale wśród okolicznej ludności krążyć poczęły wieści o widywanych często postaciach żołnierzy, przechadzających się po murach zamku.

----

Widma pojawiają się podobno na dziedzińcu górnego zamku, lub w pobliżu murów, zwykle zaraz po zachodzie słońca.

 

Komtur z Bytowa



Niewiele można by znaleźć na Pomorzu równie malowniczych krajobrazowo regionów jak Pojezierze Bytowskie. Tą krainą jezior i podmokłych łąk, torfowisk, porosłych wrzosem wzgórz, sosnowych borów, głazów narzutowych o fantastycznych kształtach, władali niegdyś pomorscy książęta. Z początkiem XIV wieku ziemia bytowska przeszła w ręce margrabiów brandenburskich, do czasu gdy książę Warcisław IV odebrał ją mieczem i oddał w dziedziczne władanie zasłużonej dla rodu pomorskich władców rodzinie Beerów.

Ich potomkowie sprzeniewierzyli się rodowej tradycji i sprzedali posiadłości – dzierżone z książęcej łaski – zakonowi krzyżackiemu. Był rok 1390, kiedy w mieście Bytowie mnisi-rycerze budować zaczęli gotycki zamek – dziś najcenniejszy zabytek tej ziemi, uchodzący za jedną z największych budowli świeckich na Pomorzu Zachodnim. W zamku tym miał swą siedzibę prokurator Zakonu, podlegający bezpośrednio wielkiemu mistrzowi.
Wzniesiony z czerwonej cegły gmach otaczały wysokie wały, przez fosę przerzucony był most zwodzony. Jednakże ani potężne mury, ani zadziwiające swym ogromem baszty nie obroniły krzyżackiej twierdzy przed atakiem polskich rycerzy, którzy po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem zdobyli Bytów.
Po wojnie trzynastoletniej w największej z zamkowych sal odbyło się uroczyste oddanie Bytowa i przyległych ziem w lenno księciu słupskiemu Erykowi II, w podzięce za pomoc w walkach z Krzyżakami.
Eryk i jego potomkowie uczynili bytowski zamek jedną z rezydencji rodu Gryfitów. Surowość murów krzyżackiej twierdzy złagodził wirydarz i założony na stoku zamkowego wzgórza ogród różany, kryte krużganki połączyły baszty z budynkiem zamkowym. Bogusław XIV wzniósł w obrębie murów dom, będący siedzibą wdów po pomorskich książętach; osamotnione księżne spędzały tu ostatek lat na modłach, czytaniu pobożnych ksiąg i haftowaniu ornatów dla bytowskich kościołów.
W owych czasach zamek tętnił życiem, na dziedzińcu odbywały się turnieje i rycerskie gonitwy, a w amfiladzie sal – tańce i korowody z pochodniami. O ponurych dniach, gdy rycerze w białych płaszczach sprawowali okrutne sądy, a w podziemiach Wieży Straceń ogień rozżarzał żelazne kleszcze w izbie kata, przypominały tylko żyjące w pamięci mieszkańców zamku i bytowskich mieszczan stare opowieści i – widmo pokutującego rycerza w krzyżackiej opończy, które w księżycowe noce spotkać można było obok wieży lub na zamkowym dziedzińcu.
Mijały lata. Skruszono herbową tarczę i złamano miecz nad trumną ostatniego z Gryfitów, drogami Pomorza maszerowały wojska szwedzkie, bytowski zamek zajął regiment nieprzyjacielskiej armii. Kiedy żołnierzom Karola Gustawa przyszło opuścić w 1656 roku Bytów, podpalili i częściowo wysadzili w powietrze siedzibę Gryfitów. W rok później, na mocy traktatu w Welawie, Jan Kazimierz oddał ziemię bytowską w lenno elektorowi brandenburskiemu. Po rozbiorach Polski zagarnęły ją Prusy. W połowie XIX wieku zamek został przebudowany przez Prusaków na więzienie.
Ostatnia wojna nie oszczędziła Bytowa. Pociski artyleryjskie i pożar obróciły w perzynę sporą część zabytkowego miasteczka. Ucierpiał także i zamek. Przed kilkoma laty zapadła decyzja o jego renowacji i odbudowie. Obecnie w zrekonstruowanej budowli mieści się Muzeum Zachodniokaszubskie i Biblioteka Miejska.
W salach muzeum, pod ścianami, ustawiono narzędzia rolnicze i przedmioty codziennego użytku z tego regionu, a w gablotach umieszczono dokumenty dotyczące działalności Związku Polaków w Niemczech i walki o przywrócenie Polsce tych ziem.
Jak twierdzi kustosz muzeum, opowieść o okrutnym komturze pokutującym w obrębie zamkowych murów ma rzeczywiste związki z przeszłością Bytowa. Z kronik miasta wynika, że w czasach krzyżackich okrucieństw w Wieży Straceń zginęło wielu skazanych na śmierć poddanych Zakonu. Na dziedzińcu zaś odbywały się sądy boże, na które pozywano rycerzy.
A komtur? Ponoć rzeczywiście pojawia się w księżycowe noce. W białej, powiewającej na wietrze opończy z czarnym krzyżem, narzuconej na zbroję, przechodzi przez kryty krużganek, schodzi na dziedziniec i znika u wejścia do Wieży Straceń.

 

DZIWNE PRZYPADKI…

                                    Adwokat diabła
We wrześniu 1996 roku " The Daily Express" ujawnił tajemnicę, która być może stoi za oszałamiającym sukcesem Billa Gatesa, założyciela Microsoft Corporation i jednego z najbogatszych ludzi na świecie. Komputerowi maniacy odkryli, że kiedy nazwisko właściciela Microsoftu przekonwertuje się w ASCII w zapisie pojawia się cyfra 666, od dawna uważana za symbol Szatana. Podobna rzecz ma się z nazwami programów Microsoftu - Windows '95 i MS.DOS 6.21 - również one zamieniają się na trzy szóstki.

                                  Błąd natury
Niedawno w Meksyku urodziła się dziewczynka z dwiema głowami. Ochrzczono ją dwoma imionami, Maria de Jesus i Maria de Guadalupe. Takie przypadki są niezwykle rzadkie, zdarzają się raz na 150 tys. urodzeń. Lekarze obawiają się, że mała ma nikłe szanse przeżycia. Rodzice, niezamożni rolnicy, starali się zgromadzić środki na operację, choć szanse rozdzielenia bliźniaczek były niewielkie. Dziecko urodziło się bowiem z jednym sercem, jednym gardłem i pojedynczym jelitem, które musiałyby współpracować z dwoma żołądkami, dwiema parami płuc i dwiema głowami. Obciążenie byłoby więc ogromne. Dr Fernando Ayala, pediatra powiedział: " To niezwykle rzadki przypadek. Przypuszczamy, że serce tego nie wytrzyma ".


                                    Cyfrowe demony
W maju 1998 roku francuski dziennik " Le Parisien Libere " opisał historie komputera nawiedzonego przez ducha. Pewna firma architektoniczna z Manchesteru zaczęła mieć poważne kłopoty wkrótce po tym jak, zakupiono do niej nowy komputer IBM. Miał on bowiem dziwną właściwość - sam się włączał i wyłączał, wyświetlał też, bez widocznej przyczyny, dziwne napisy. W końcu zniecierpliwiony personel biura odłączył maszynę od prądu. Wkrótce z wnętrza ustawionego w koncie komputera zaczęły dobiegać przeraźliwe jęki, a na ekranie pojawiały się dziwne światełka. Wezwano obsługę serwisową, jednak technicy nie stwierdzili żadnych uszkodzeń. Zbadano również, czy zakłócenia mogły być wywołane przez znajdujący się w pobliskim porcie radar. Również i tę możliwość wykluczono. Komputer był w pełni sprawny. Zdumiony personel upierał się przy swojej wersji. Albo więc pracownicy biura ulegli zbiorowej halucynacji, albo był to pierwszy znany przypadek ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin