Kossakowska Maja Lidia - Hekatomba.pdf

(71 KB) Pobierz
246834604 UNPDF
Maja Lidia Kossakowska
Hekatomba
Hekatomba - ofiara ze stu zwierząt, najczęściej wołów,
składana bogom.
„Anioł Śmierci - Adriel... nie musi byĆ duchem zła lub
aniołem upadłym, zawsze natomiast jest legatem Boga
i wykonawcĄ Jego wo1i”.
Gustaw Davidson, Słownik Aniołów
Boże, co za piekielny dźwięk! Pełno w nim szeptów, zgrzytów, śmiechu i
szlochu, chociaż nie potrafię rozróżnić żadnych słów. Wszystko to brzmi jak rój, który
usiłuje założyć gniazdo w mojej głowie. Wydaje mi się, że zamiast mózgu mam
papierowy lampion skręcony przez osy. Wszystko jedno, czy chodzę od ściany do
ściany, kilka kroków wprawo, apotem kilka w lewo, czy siedzę na podłodze pośrodku
małego, białego pomieszczenia - dźwięk nie cichnie nigdy. Czasami przygasa, aż staje
się niemal niesłyszalny, ale towarzyszy mi zawsze.
Przez zakratowany otwór w drzwiach spoglądają na mnie nieznajome twarze.
Pojawiają się i znikają jak ruchome rzeźby w staroświeckim zegarze.
Powinienem odczuwać na ich widok jakieś emocje, ponieważ zadecydują o moim
losie. W każdym razie
tak im się zdaje. Nie dbam o to. O moim losie zadecydował już ktoś inny.
Nigdy nie byłem specjalnie religijny, chociaż niewątpliwie wierzę w Boga.
Kiedy miałem zaledwie kilka lat, matka zaczęła prowadzać mnie do kościoła.
Pamiętam półmrok
i chłód bijący od kamiennych ścian, chybotliwe płomyki świeci powolny rytm pieśni,
który zdawał się rozpływać w cieniu. Wypowiadane słowa miały dla mnie magiczny wy
j dźwięk - Gloria, Alleluja, Amen. Przywołani tymi zaklęciami aniołowie, bestie i
potrząsający okrwawionym łbem wielorogi Baranek defilowali ponad ołtarzem, tuż
nad samą
głową umierającego Chrystusa, który wisiał tam niby ofiara pogańskiego rytuału. Na
przeciwległej ścianie z ust Pantokratora wydobywał się olbrzymi miecz i gałąź oliwna,
a otaczający go męczennicy, wściekli i żądni zemsty, demonstrowali swoje kalectwo.
Wizyty w kościele przyprawiały mnie o dreszcz podniecenia i lęku, znacznie
silniejszego niż oglądane po kryjomu horrory, gdyż w przeciwieństwie do nich
ceremonia zawsze była prawdziwa. W końcu niedzielne poranki stały się dla mnie
wyczekiwaną atrakcją, co moja matka błędnie przypisywała niespotykanej w tym
wieku religijności.
Wszystko uległo niespodziewanej zmianie za sprawą trwającego kilka tygodni
remontu kościoła. Gdy po raz pierwszy wszedłem do odnowionego wnętrza, z
zachwytu za
brakło mi tchu, Freski objawiły się w całej okazałości, lśniące od świeżej farby. Nigdy
przedtem krew nie była tak czerwona, a ognie piekielne tak jaskrawe. Całe ściany
pokrywały fascynujące, okrutne malowidła, aż po pociemniały do tej pory sufit.
 
Wystarczyło
jedno spojrzenie w górę, żeby przyjemne podniecenie znikło. Z sufitu patrzyło na mnie
olbrzymie oko, otoczone wieńcem promieni, zamknięte w wielkim, kanciastym
trójkącie. Jego wpatrzona wprost we mnie źrenica wydawała się martwa, choć
zarazem groźna,
jakby należała do trupa, który zamierza za chwilę zerwać się z chichotem i rzucić do
gardła. Przeraziłem się. Oko dostrzegło mnie i już nie wypuści. Należę do niego,
jestem w jego mocy. Wszystkimi zmysłami czułem hipnotyczne działanie oka. Z
rozdziawionymi ustami gapiłem się na plafon tak długo, aż matka pociągnęła mnie za
rękaw.
- To Oko Opatrzności - wyjaśniła szeptem - Patrzy przez nie Bóg i widzi nim
wszystko, co się dzieje na ziemi. Dlatego jest wszechwiedzący.
Zacząłem się trząść, a matka spytała, czy mi zimno. Nie mogłem wydobyć
głosu, pokręciłem tylko przecząco głową. Wpadłem w prawdziwą panikę. Nie umiałem
wyobrazić sobie obrzydliwszej i bardziej bezdusznej rzeczy niż to oko. Mógłbym je
jakoś zaakceptować, gdyby należało do Szatana, ale przyjąć, że ta czarna dziura jest
źrenicą Boga?
Trząsłem się przez cały czas, a po powrocie do domu okazało się, że mam
gorączkę. To był początek odry. czułem się strasznie chory i nie mogłem patrzeć na
światło, co pogłębiło moje przerażenie. Widocznie Bóg, który jest światłością,
przejrzał mnie na wylot, zobaczył, jaki jestem plugawy, i odrzucił od siebie jak biblijne
plewy od ziarna. Tak oto doświadczyłem tego, o czym napisano w Piśmie - zostałem
potępiony. Długi czas po tym, jak wyzdrowiałem, byłem przekonany, że Bóg zesłał na
mnie krosty i światłowstręt jako karę za grzechy.
Oko nie przestało mnie prześladować. Nocami wisiało nad łóżkiem w moim
pokoju, śledziło mnie, gdy wychodziłem na dwór, niespodziewanie pojawiało się na
niebie i zatruwało wszelką radość. Myślę, że popadłem wtedy w coś w rodzaju manii
prześladowczej, W najgorszym okresie bałem się nawet wysikać, żeby czuwający nade
mną Bóg nie poczuł się obrażony.
Wizyty w kościele przestały stanowić dla mnie rozrywkę. Pod świdrującym
spojrzeniem Oka czułem się jak robak na haczyku. Z czasem zacząłem wykręcać się od
niedzielnego obowiązku, wynajdując sobie coraz to inne wymówki, ku niejakiej uldze
mojej matki, która zaczęła się już obawiać, że wybiorę w przyszłości mało pociągającą
karierę duchownego.
Wydaje mi się, że historia z okiem ciągnęła się przez kilka lat. Trzy, a może
cztery?
Nie jestem pewien. Byłem wtedy naprawdę mały. W miarę, jak dorastałem, zacząłem
wstydzić się lęku przed kościelnym malowidłem, a kiedy doszedłem do wieku, w
którym
mógłby mnie bawić, dawno już o nim zapomniałem. Ale Oko nie zapomniało o mnie.
W każdym razie jako kilkuletni chłopiec nie rozumiałem większości nauk zawartych w
Biblii z wyjątkiem jednej: doskonale wiedziałem co to znaczy bojaźń boża.
Sarapsos pojawił się bez żadnej zapowiedzi. Po prostu którejś nocy obudził
mnie nagły huk w głowie, jakby tysiące ludzi krzyczało, mówiło, syczało i szeptało
jednocześnie we wszystkich językach. Ponad to wybijał się świszczący głos, który
przypominał płomień. Kiedy mówił zdania wyświetlały się bezpośrednio w moim
umyśle, zapisane krwawymi językami ognia. To było wstrętne uczucie, które pewnie w
jakiś sposób przypominało gwałt. Coś obcego wsunęło się siłą w głąb mojej
osobowości i wypalało mi w mózgu słowa.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem skuloną na poręczy łóżka skrzydlatą postać.
 
Wiedziałem, kim jest, bo na początku przedstawił się jako Sarapos, Anioł Cierpienia.
Zwrócił w moją stronę obłą, owadzią głowę o beznamiętnych oczach. Wyglądał
ohydnie. Przypominał monstrualnego, na wpół mechanicznego szerszenia, choć tak
naprawdę nie miał w sobie nic z owada. Otulił się trzema parami przejrzystych
skrzydeł. Mówił do mnie bez przerwy i wyświetlał przed moimi oczami różne obrazy.
Zapadały głęboko w pamięć, mimo że ich nie rozumiałem. W każdym razie, nie
chwytałem ich sensu, bo docierało do mnie za wiele bodźców. Śpiewny syk Sarapsosa
rozsadzał mi czaszkę. Krzyczałbym ze wstrętu, strachu i bólu, gdyby nie zdławił moich
reakcji. Mimo to, kiedy wreszcie dotarło do mnie, czego chce, zacząłem krzyczeć.
Miotałem się w łóżku, wydając stłumione, gard ł owe okrzyki, a anioł śpiewał i
wyświetlał w mojej głowie swoje przesłanie, jak przystało na dobrego posłańca,
którym był. Równocześnie opowiadał o mnie. Przywoływał wszystkie uczynki, jakie
kiedykolwiek popełniłem, te złe, te dobre i nijakie. Pokazywał mi ogrom wszechświata,
zdradzał najważniejsze tajemnice ziemi. Objawiał naturę Boga i przekazywał wizje
innych poziomów rzeczywistości. Informował mnie o szczegółach zadania. Mój mózg
nasiąkał tym jak gąbka, podczas gdy ja cały czas próbowałem krzyczeć. Ani przez
chwilę nie wątpiłem, kto go przysłał, jednak to, czego żądał ode mnie Bóg było
straszne. Nie mogłem tego zrobić. Chyba nikt by nie mógł. Sarapsos wiedziało tym.
Widziałem pochyloną nad sobą wstrętną, wydłużoną głowę anioła, jego ogromne,
jednobarwne oczy i maleńkie usta na końcu pozbawionej podbródka twarzy, pełne
ostrych jak igły zębów.
Zmusił mnie, żebym wstał. Miał całkowitą kontrolę nad moim ciałem.
Przewracał moimi rękami sterty książek tak długo, aż znalazł stary egzemplarz Biblii.
Kazał mi ją czytać. czytałem więc, aż moje oczy, zmienione w czerwone, opuchnięte
szparki, ślepły od łez, a głos przechodził w ochrypły szept. Wtedy zaczynał znów
wyśpiewywać i wyświetlać swoje przesłanie, albo wyłączał na chwilę moją
świadomość, upodabniając mnie do czuwającego telewizora.
Zupełnie straciłem poczucie rzeczywistości. Gdy Sarapsos odszedł,
dowiedziałem się, że minęły trzy dni. W tym czasie przeczytałem Biblię chyba
kilkadziesiąt razy. Byłem tak wycieńczony, że z trudem trzymałem się na nogach.
Dowlokłem się do kibla i zwymiotowałem trochę żółci. Klęczałem przed sedesem jak
przed jakimś plemiennym bożkiem, trąc kułakiem obolałe oczy, ale nie udało mi się
zapłakać. Byłem prawie zupełnie ślepy, a światło sprawiało mi ból, jednak starałem się
nie zamykać powiek, bo po ich drugiej stronie płonęły wciąż słowa Sarapsosa. Podczas
tych trzech dni udało mi się poznać prawdziwe imię anioła, mimo że próbował je
przede mną ukryć. Nazywał się Rój - Anioł Przemocy.
Kilka dni później, tak jak przewidział to Sarapsos, zobaczyłem pierwszą z osób
naznaczonych przez Pana. Był to starszy, siwowłosy mężczyzna o drobnych, ptasich
ko Ś - ciach rysujących się pod skórą. Jego głowę otaczała perłowa mgiełka. Kupował
w kiosku gazetę. Serce zaczęło mi walić jak szalone, a w nozdrzach poczułem zapach
jakby rdzy, wanilii i gorzkich migdałów przemieszanych z bardzo odległym aromatem
wilgotnej, żyznej ziemi. Nie mogłem mieć żadnych wątpliwości. Ten zapach
rozpoznałbym natychmiast, nawet w piekle. Towarzyszył mi nieustannie podczas
trzech dni obecności Sarapsosa i stanowił jeden z głównych wyznaczników mojego
zadania.
Kupiłem w kiosku papierosy, chociaż ręce tak mi się trzęsły, ze rozsypałem
wszystkie drobne. Staruszek przez chwilę przeglądał gazetę, a następnie złożył ją,
wsadził do kieszeni i przeszedł na drugą stronę ulicy. Szedłem za nim tak długo, aż
zniknął w bramie kamienicy. Zawahałem się przez krótką chwilę, ale w końcu
pociągnąłem za klamkę i znalazłem się w środku. Klatka schodowa była obszerna. W
górę prowadziły szerokie, wygodne schody zaopatrzone w metalową poręcz, wygiętą
 
w fantazyjne wzory. Przez kolorowe szybki w bramie i witraż owe okno na półpiętrze
wpadały plamy światła jak kłaczki barwnej waty.
Staruszek piął się po schodach, szorując nogami. Przesunąłem ręką po poręczy,
a chłód metalu polizał mi palce. Ruszyłem po stopniach w górę i wyminąłem staruszka
akurat w momencie, gdy zatrzymał się przed masywnymi, staroświeckimi drzwiami
mieszkania na pierwszym piętrze. Nie zwrócił na mnie uwagi, chociaż łomot w mojej
klatce piersiowej wydawał mi się tak silny, że wzbudzał echo w głębokiej studni
schodów.
Wspiąłem się dwie kondygnacje wyżej i przystanąłem. Słyszałem pod sobą
brzęczenie i chrobot kluczy, a gdy przechyliłem się nieco przez poręcz, mogłem
zauważyć cień poruszającego się mężczyzny. Drzwi zaskrzypiały i trzasnęły. Przez
chwilę stałem w bezruchu, z bijącym sercem i dłońmi mokrymi od potu, a potem
zszedłem na półpiętro nad poziomem drzwi staruszka. Zapaliłem papierosa i wyjrzałem
przez okno do zapuszczonego ogródka za domem. Światło, przecedzone przez
kolorowe szybki, kładło się na mojej twarzy i ubraniu barwnymi cekinami tak, że
przypominałem widmo pierrota. Rzuciłem niedopałek na posadzkę i zgniotłem go
butem. Zbiegając w dół po schodach, przysiągłem sobie nigdy nie zbliżać się do tego
domu, chociaż doskonale wiedziałem, że niedługo tu wrócę.
Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, ledwo nacisnąłem klamkę. Nie były
nawet zamknięte na klucz. Rój wytłumaczył mi, że nie napotkam innych przeszkód
poza oporem własnej małoduszności. Białowłosy staruszek był w kuchni. Na mój
widok upuścił torebkę z jakimiś ziołami, którą trzymał w ręce, ale nie odezwał się ani
słowem. Wbiłem palce we framugę kuchennych drzwi, zastanawiając się, który z nas
jest bardziej przerażony. Wiedziałem, że Rój nie pokieruje moimi rękami i wszystko
będę musiał zrobić sam. Stary mężczyzna wykonał nagle chaotyczny gest, a ja, jakbym
czekał na sygnał, skoczyłem do niego i pchnąłem go silnie na ścianę, zaciskając
jednocześnie palce na jego ptasiej szyi. Szamotał się przez moment, ale zaraz przestał.
Nosił grube szkła krótkowidza, za którymi jego oczy miotały się jak przerażone,
egzotyczne ryby. W nozdrzach czułem oszałamiająco silną woń rdzy i wanilii. Perłowa
aureola nad głową starca gęstniała, w miarę jak uścisk moich palców stawał się coraz
silniejszy. Na rękach miałem rękawiczki, zgodnie z nakazem anioła i może dlatego
wydawało mi się, że dłonie przestały do mnie należeć. Marzyłem tylko o tym, żeby
stary wreszcie przestał oddychać. Zdałem sobie sprawę, że potrząsam nim jak pies
szczurem. Nagle zacharczał, drgnął i zwiotczał. Puściłem go, a on osunął się po ścianie
na podłogę. Spojrzałem na swoje ręce w tych idiotycznych rękawiczkach i zrobiło mi
się niedobrze. Bezbłędnie trafiłem do łazienki, gdzie rzygałem strasznie długo,
obejmując ramionami sedes. Starannie spuściłem wodę i opłukałem usta pod kranem.
Jeszcze nie mogłem odejść, musiałem coś znaleźć. Przyjaciela. Przetrząsnąłem rzeczy
starego i w szufladzie biurka natrafiłem na to, czego szukałem - duży, płaski pistolet i
kilka pudelek naboi. Poupychałem to wszystko po kieszeniach. Wychodząc, zerknąłem
na siwowłosego mężczyznę leżącego na podłodze w kuchni. Aureola z perłowej mgły
rozpłynęła się, a zapach rdzy i wanilii był ledwo wyczuwalny. Akwariowe ryby za
szkłem okularów pływały martwe, brzuchami do góry.
Następny był kloszard. Śmierdział tak, że niemal zagłuszył zapach gorzkich
migdałów. Zabiłem go jego własnym nożem, który nosił przylepiony plastrami do
żylastej, brudnej łydki. Ten przynajmniej się bronił, słabo, ale zawsze. Nie wiem
dlaczego, ale sprawiło mi to ulgę. Zostawiłem go w śmietniku, opartego o wielki
pojemnik na odpadki, na którym ktoś napisał sprayem: „Bierzcie i jedzcie z tego
wszyscy”.
 
Z czasem nauczyłem się rozpoznawać ten nagły impuls, podobny do
czerwonego, ostrzegawczego światełka, który kazał mi wyjść z domu, albo skręcić
nagle w jakąś boczną uliczkę. Sarapsos zapewnił mnie, że nie muszę obawiać się
policji. Jedynym zagrożeniem dla siebie byłem ja sam. Wypełniałem więc swoje
zadanie, mimo że wydawało mi się przedtem niewykonalne.
Załamałem się dopiero, gdy ujrzałem mglistą aureolę nad głową kilkuletniej
dziewczynki. Mała miała śliczną, owalną twarzyczkę, główkę cała w lokach i aż
promieniała radością. Nigdy dotąd zapach wanilii i aromat świeżej ziemi nie był tak
silny, a nimb bardziej świetlisty. Nie mogłem mieć cienia wątpliwości. Boże, przecież
to było dziecko!
Powtarzałem to, krzyczałem przez te kilka dni, podczas których krążyłem
wokół dziewczynki jak ćma wokół świecy, ale On pozostawał głuchy. Zdążyłem
poznać jej rodziców, małego braciszka i starszą siostrę. Obserwowałem ich. Boże,
przecież to tylko dziecko! Odpowiadała mi cisza. Przestałem jeść, nie spałem,
zacząłem miewać krwotoki z nosa. Potem w mojej głowie obudził się rój, Słyszałem
tylko szum, bez słów.
Nikt nie potrafi długo opierać się woli Boga, Podszedłem do niej na szkolnym
boisku. Wyciągnąłem pistolet z kieszeni płaszcza i strzeliłem z bardzo bliska. Upadła z
uśmiechem na buzi, nie zdążyła się nawet zdziwić. Potworny ból, jaki czułem,
podchodził mi do gardła i wydostawał się zza zaciśniętych zębów zduszonym
szlochem, podobnym do chichotu. Pośród histeryzujących, przerażonych dzieci, które
huk wystrzału zdawał się zbijać w ciasne, poszarpane gromadki, wydawałem się sobie
olbrzymi i kanciasty, tak bardzo nie na miejscu. Słyszałem rozpaczliwy krzyk
nauczycielki i jakieś bezsensowne polecenia skierowane do dzieci. Z dymiącym
pistoletem przeszedłem przez całe boisko. Nikt mnie nie zatrzymał.
Wróciłem do domu, gotów skończyć z tym wszystkim. Włożyłem lufę pistoletu
do ust, a palec położyłem na cynglu. Ale broń nie posłuchała mnie. Przytknąłem więc
wylot pistoletu do skroni. Dzięki temu czarne, bezdenne oko wpatrywało się wprost w
moje myśli, tak przyjaźnie, tak spokojnie. Kolba leżała mi w dłoni absolutnie
doskonale, jakby została stworzona dokładnie według jej wklęśnięć i wypukłości.
Zrozumiałem, że pistolet jest moim przyjacielem, przewodnikiem i duchem
opiekuńczym. Nie potrafi zrobić mi krzywdy. Ogarnęła mnie wściekłość. Trzasnąłem
nim o podłogę i posłałem go kopniakiem pod stół. Ból, jaki sprawiało mi wspomnienie
uśmiechniętej dziecięcej twarzy, sta ł się nie do zniesienia. Miotałem się po pokoju,
klnąc okrutnego, wszechwładnego starca i jego pieprzony boski plan.
Czułem wstręt do Niego i siebie. Nienawidziłem swoich dzieciobójczych rąk.
Rzygać mi się chciało na swój własny, żałosny widok. Postanowiłem dostarczyć Bogu
krwi, na której mu tak zależało. 0, tak, postanowiłem zapewnić Mu rozrywkę w Jego
stylu!
Znalazłem gwoździe i młotek i przybiłem swoją cholerną prawą dłoń do drzwi
pokoju. Ukrzyżowałem ją, dokładnie tak, jak lubi. Ale kiedy z żalu i bezsilnej furii
tłukłem zdrową pięścią w śliskie od krwi deski, przed oczami wciąż miałem obraz
małej dziewczynki, którą Pan zapragnął włączyć do grona swoich aniołków za pomocą
mojej morderczej ręki.
Dłoń cholernie mnie bolała i to był jedyny efekt mojego krótkotrwałego buntu.
Bóg zawsze dostaje to, czego chce. Inaczej nie byłby sobą. Tego również
dowiedziałem się od Sarapsosa. Teraz pragnął powołać do siebie stu sprawiedliwych,
zanim zdążą dopuścić się niegodziwości lub grzechu, aby wprowadzić ich w chwale i
światłości do dziedziny wybranych. Oczywiście, wybaczyłby im w końcu, gdyby
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin