Fenix 1'92.pdf

(531 KB) Pobierz
NUMER 1 (10) 1992
OPOWIADANIA:
Robert Silverber..............................Na scenę wkracza żołnierz. A po nim wkracza drugi
Babel’s Children................................................................................Clive Barker Wyścig
Andrzej Sapkowski...........................................................................................Tandaradei!
Jacek Piekara....................................................................................To, co najważniejsze
Diana Wynne Jones..............................................................................Jabłkowe robaczki
FENIX - miesięcznik
literacko filmowy
Robert Silverberg
Na scenę wkracza żołnierz. A po nim wkracza drugi
Przełożył Krzysztof Sokołowski
Nagroda HUGO 1990 w kategorii “Opowiadanie”
Być może to właśnie niebo. Z pewnością nie Hiszpania i wątpił, by było to Peru.
Wydawał się płynąć w powietrzu, zawieszony w pół drogi pomiędzy niczym a niczym.
Wysoko nad nim było lśniące złote niebo, daleko pod nim mgliste wzburzone morze
wirujących chmur. Kiedy spojrzał w dół widział swe nogi i stopy zwisające jak dziecinne
zabawki nad niezmierzoną otchłanią i na ten widok dostał mdłości, ale nie było w nim nic,
czym mógłby zwymiotować. Był pusty. Składał się z powietrza. Znikł nawet dawny ból w
kolanie, tak jak znikło zawsze, obecne tępe uczucie gorąca w mięśniach ramienia tam, gdzie
trafiły go strzałki Indian; dawno temu, na wybrzeżach tej wyspy pereł, niedaleko Panamy.
Miał uczucie jakby się znów narodził, sześćdziesięcioletni lecz wyzwolony od ran zadanych
ciału i od miliardów sumujących się urazów; wyzwolony, można by rzec, od samego ciała.
- Gonzalo? - krzyknął. - Hernando?
Odpowiedziały mu niewyraźne, senne echa. A po nich cisza.
- Matko Boga, czy umarłem?
Nie. Nie. Nigdy nie potrafił wyobrazić sobie śmierci. Kres walki? Miejsce, w którym
jest tylko bezruch? Wielka pustka, jama bez dna? A więc - czy to miejsce było miejscem
śmierci? Tego nie mógł wiedzieć. O to musiał zapytać świątobliwych ojców.
- Chłopcze, gdzie księża? Chłopcze?
Rozejrzał się szukając pazia. Dookoła widział tylko oślepiające spirale światła,
skręcające się w nieskończoność. Widok był piękny, lecz niepokojący. Kiedy patrzył na
samego siebie wiszącego tak w królestwie powietrza i światła trudno mu było zaprzeczyć, że
umarł. Umarł i poszedł do nieba. Do nieba, tak, oczywiście, oczywiście. Bo i czymże mogło
być to coś?
A więc to prawda, że jeśli chodzisz na mszę i z wiarą przyjmujesz Chrystusa, i dobrze
Mu służysz, grzechy zostają ci odpuszczone, doznajesz przebaczenia, zostajesz oczyszczony.
Czasami w to wątpił. Ale mimo wszystko nie był jeszcze gotów na śmierć. Myśl o śmierci
była obrzydliwa, doprowadzała do wściekłości. Tyle jeszcze trzeba dokonać. I nie pamiętał
żadnej choroby. Szukał w swym ciele ran. Nie znalazł żadnej. Nawet najmniejszej. Dziwne.
Znów rozejrzał się dookoła. Był sam. Nie widział nikogo; ani pazia, ani brata, ani De Soto.
“Fray Marcos! Fray Marcos! Słyszycie mnie! Do diabła, gdzie jesteście? Matko Boska!
Święta Matko, błogosławiona między niewiastami! Niech cię diabli, Fray Vincente, powiedz
mi... powiedz...”
Jego głos brzmiał nie tak: zbyt twardy, zbyt głęboki; głos nieznajomego. Słowa
walczyły z językiem i wychodziły z ust zdeformowane, kalekie; nie była to dobra , jędrna
hiszpańszczyzna z Estramadury lecz coś dziwnego i zawstydzającego. To, co słyszał,
przypominało fircykowatą gadaninę Madrytu lub nawet szybki bełkot, którym mówili w
Barcelonie; Jezu, mógłby prawie być Portugalczykiem, tak ochryple i błazeńsko kształtował
słowa.
Powiedział ostrożnie i powoli:
- Jestem gubernatorem i generałem-kapitanem Nowej Kastylii. Wciąż to samo,
śmieszne dźwięki.
- Adelantado - Alguacil Mayor - Marques de la Conquista...
Obcość tej nowej wymowy była obrazą nadanych mu tytułów. Jakby zapomniał
języka w gębie. Czuł, jak z wysiłku wkładanego we właściwe kształtowanie słów gorący pot
strumieniami spływa mu po ciele lecz kiedy potarł ręką czoło, by wytrzeć pot nim spłynie do
oczu, dotknął palcami suchej skóry i nie był wcale pewny, czy w ogóle może poczuć siebie.
Wciągnął głęboko oddech.
- Jestem Francisco Pizarro - krzyknął, rozpaczliwie wyrzucając z siebie swe imię tak,
jak woda przerywa zgniłą tamę.
Echo wróciło, głębokie, dudniące, kpiące. Franciścio Piziarro. Nawet to. Nawet imię,
idiotycznie zniekształcone.
- O wielki Boże! - krzyknął. - Święci i aniołowie.
Więcej zniekształconych dźwięków. Nic nie brzmi tak, jak powinno. Nie poznał nigdy
sztuki czytania i pisania, a teraz wydawało się, jakby odebrano mu sztukę prawdziwej mowy.
Zaczął się zastanawiać, czy słusznie wziął to za niebo, mimo nadnaturalnego blasku i
wszystkiego innego. Na jego język spadło przekleństwo; być może demon trzymał go w
swych kleszczach. Czyżby więc było to piekło? Piękne miejsce, ale mimo wszystko piekło?
Wzruszył ramionami. Piekło czy niebo, nie ma różnicy. Uspokajał się, zaczynał
akceptować, przyjął warunki gry. Wiedział, nauczył się tego dawno temu, że nikt niczego nie
zyska wściekając się na coś, na co nie można poradzić, a panika w obliczu nieznanego może
spowodować wyłącznie klęskę. Był tu i to wszystko, niezależnie od tego, czym był tu, i musi
znaleźć sobie miejsce ale nie to, w którym tkwił zawieszony między niczym i niczym. Już
kiedyś trafiał do piekieł, małych piekieł, piekieł na ziemi. Ta jałowa wyspa nazywana Galio,
gdzie słońce gotowało człowieka w jego własnej skórze i nie było nic do jedzenia oprócz
krabów smakujących jak kozie gówno. I te ponure bagna przy ujściu Rio Biru, gdzie deszcz
padał rzeką i drzewa sięgały w dół gałęziami tnącymi jak miecze. I te góry, które przekroczył
ze swą armią, gdzie śnieg był tak zimny, że aż parzył a powietrze przy każdym wdechu cięło
gardło jak sztylet. Ze wszystkich wyszedł cało, a wszystkie były gorsze niż to. Tu nie było
bólu i niebezpieczeństwa, tutaj było tylko kojące światło i dziwna nieobecność jakiejkolwiek
niewygody. Ruszył przed siebie. Szedł po powietrzu. “Popatrz no, popatrz, powiedział sobie,
idziesz po powietrzu”. Powiedział to głośno; “idę po powietrzu” - oznajmił i roześmiał się z
tego jak brzmiały jego słowa. “Santiago! Idę po powietrzu! Czemu nie? Jestem Pizarro!”
Krzyknął ile sił w płucach: “Pizarro! Pizarro!” i czekał, aż jego imię wróci do niego echem.
Piziarro! Piziarro!
Roześmiał się. Poszedł dalej.
Pochylony do przodu Tanner siedział w wielkiej, migającej światełkami półkuli -
laboratorium obrazów na dziewiątym piętrze. Obserwował, jak mała figurka w centrum
holotanku kroczy; dostojna, napuszona. Skulony obok niego Lew Richardson, z dłońmi
wciśniętymi w rękawice systemu danych, by móc bezustannie przesyłać informacje sieci
permutacyjnej, wydawał się niemal nie oddychać - w rzeczywistości sprawiał wrażenie, jakby
był tylko jedną więcej częścią sieci.
Ale Richardson jest właśnie taki, pomyślał Tanner, całkowicie poświęca się
najbliższemu celowi. Pozazdrościć. Należeli do dwóch różnych gatunków. Richardson żył, by
programować i tylko programować. Taką miał wielką pasję. Tanner nigdy nie potrafił
zrozumieć do końca ludzi kierujących się wielkimi pasjami. Richardson był reliktem
wcześniejszej epoki, epoki, w której coś się jeszcze liczyło, w której można było zachować
wiarę w znaczenie własnych osiągnięć.
- Jak ci się podoba zbroja? - zapytał Richardson. - Mam wrażenie, że wyszła
doskonale. Skopiowaliśmy ją ze starych grafik. Klasa!
- Akurat strój na tropiki - odparł Tanner. - Blaszany garniturek i hełm do kompletu.
Kaszlnął i niecierpliwie poruszył się w fotelu. Pokaz trwał już pół godziny i nie
zdarzyło się jeszcze nic, co miałoby jakieś znaczenie - maleńka brodata postać w hiszpańskiej
zbroi maszerowała po prostu tam i sam poprzez świetliste pole - i Tanner zaczynał się
niecierpliwić.
Richardson najwyraźniej nie zauważył ostrego tonu Tannera i niecierpliwości, z jaką
drgnął on w fotelu. Po prostu dalej dostrajał aparaturę drobnymi ruchami. Sam był drobny,
schludnie ubrany i schludnie wyglądający; miał spłowiałe, jasne włosy, bladoniebieskie oczy i
cienkie, proste usta. Tanner wydawał się przy nim wielki i niechlujny. W teorii był szefem
Richardsona i jego projektów badawczych, lecz w rzeczywistości zawsze pozwalał mu robić
to, na co Richardson akurat miał ochotę. Tym razem - pomyślał - może trzeba będzie w końcu
nieco przykrócić cugli.
Od czasu, gdy Richardson zaczaj się bawić w te symulacje historyczne, była to
dwunasta lub trzynasta demonstracja, do oglądania której go zmusił. Poprzednie skończyły się
różnego rodzaju katastrofami i Tanner zaczynał się poważnie niepokoić i o tę, i o projekt,
któremu udzielił swej aprobaty kiedyś, dawno temu. Coraz trudniej przychodziło mu wierzyć,
że te prace mogą służyć jakiemukolwiek użytecznemu celowi. Jak to się stało, że pozwolił, by
grupa Richardsona straciła tyle czasu i tyle pieniędzy? Jaką miało to mieć praktyczną
wartość? Jaki przynieść pożytek?
To tylko gra, pomyślał Tanner. Kolejny desperacki, pozbawiony jakiegokolwiek
znaczenia, kaskaderski wyczyn, kolejny absurdalny piruet w bezsensownym balecie.
Marnowanie ogromnych środków na pokaz pomysłowości dla samej pomysłowości, nic
innego; masz tu przykład dekadencji w sam raz dla siebie.
Maleńki obraz w holotanku zaczął tracić kształt i kolor.
- Ocho - powiedział Tanner. - Znika. Jak wszystkie poprzednie. Lecz Richardson
potrząsnął głową.
- Tym razem jest inaczej, Harry.
- Tak sądzisz?
- Nie tracimy go. Po prostu porusza się tam według własnej woli i wychodzi poza
nasze parametry dostrojenia. Co oznacza, że osiągnęliśmy ten stopień autonomii, o który nam
chodziło.
- Wola, Lew? Autonomia?
- Przecież wiesz, że postawiliśmy je sobie za cel.
- Tak. Wiem, jaki cel sobie postawiliśmy - Tanner był nieco zirytowany. -Tylko nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin