James Jones - Smak ryzyka.doc

(2126 KB) Pobierz
James Jones

James Jones

 

SMAK RYZYKA

 

(Przełożył: Robert Ginalski)

Tytuł oryginału: A Touch of Danger

Warszawa 1988

Chciałbym, aby bogowie i śmiertelnicy porzucili waśnie i gorycz, co sprawia, że

człowiek w gniew rośnie mimo umysłu potężnego; tę gorycz gniewu, co jak dym

kłębi się w sercu człowieka i staje mu się daleko słodszą niż miód.

Achilles w Iliadzie Homera

Rozdział 1

Taksówka, którą zabrałem się z ateńskiego „Hiltona” na przystań promu w

Pireusie, z wyciem silnika pokonała ostatni ślimak nowej szosy i niczym

zdesperowany obrońca wybijający piłkę spod nóg napastnika, wyhamowała ślizgiem

przy wysokim krawężniku. Omal nie urwało mi głowy. Wgniecione dekle zazgrzytały

o chropowaty grecki beton. Jeszcze się nie zatrzymaliśmy na dobre, a już

brzuchaty wąsacz wyskoczył zza kierownicy i wymachując rękami pędził na

przystań, gdzie zbici w gromadkę oficerowie w białych mundurach odstawiali

ważniaków.

Po drodze kazałem mu dodać gazu, tłumacząc, że jestem ciut spóźniony. Błąd.

Licząc na suty napiwek, próbował teraz udawać, że osobiście wstrzymał

odpłynięcie statku, by wsadzić mnie na pokład.

Przez chwilę prostowałem kark, po czym wziąłem wysłużony trencz, kapelusz i

teczkę, wysiadłem i skierowałem się do budki, która udawała kasę biletową. Kiedy

rzuciłem: „Tsatsos”, urzędujący w tym piecu starzec wypisał mi bilet na różowym

blankiecie i pokazał na palcach, ile drachm jestem mu winien.

Dookoła nas równina Aten migotała z gorąca. Zdawało się, że budynki na tyłach

przygotowanego pod budowę nowej szosy terenu dyszą ze spiekoty. U moich stóp

kwadratowy trawnik, wpasowany w beton, rozpalony i szpetny, wręcz iskrzył się od

skwaru. Samych Aten, Aten Sokratesa, Arystofanesa i Jackie Kennedy, nie było

stąd widać.

Wrócił taksówkarz.

- W porządalu. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Szafa gra, szefie. Załatwione.

- W bagażniku jest jeszcze moja walizka - powiedziałem.

Wytrzeszczył oczy. Zapomniał o niej. Po chwili wrócił, krocząc z godnością, i

pompatycznie wręczył walizkę cherlawemu starcowi w długim niebieskim fartuchu i

niebieskiej czapce, który w oczach frajerów mojego pokroju miał uchodzić za

tragarza.

Zapłaciłem kierowcy. Dałem mu suty napiwek. Nie potrafię radzić sobie z

cwaniaczkami, którzy udają, że zrobili dla ciebie więcej niż w rzeczywistości.

Należałoby się wprawdzie spodziewać, że uparty detektyw prywatny nauczy się, jak

załatwiać takie sprawy, ale ja się nie nauczyłem. To pewnie jeden z wielu

powodów, dla których stale byłem bez grosza przy duszy.

Ruszyłem za starcem dźwigającym moją walizkę, mając nadzieję, że się z nią nie

wykopyrtnie. Statek, przycumowany rufą do molo, łączyła z pomostem rachityczna,

zbita ze starych desek kładka, uginająca się przy każdym kroku wsiadających

pasażerów. Oficerowie z promu pędzili po niej trzódkę Greków, objuczonych

papierowymi torbami i kartonami powiązanymi sznurkiem. Jeden z oficerów wziął

mój bilet, rzucił na niego okiem i podał go następnemu. Ten zerknął na blankiet,

oddarł perforowaną końcówkę i wręczył ją stojącemu za nim rabowi, a bilet

przekazał trzeciemu z nich. Ten zaś obejrzał go sobie dokładnie, jak gdyby

szukał na nim śladów kontrabandy, i oddał mi go z ponurym spojrzeniem. Tym

sposobem stworzyli pracę dla trzech ludzi z czynności, przy której jeden facet

miałby kłopoty z zabiciem czasu. Odpowiedziałem im równie ponurym spojrzeniem.

Nie byli do tego przyzwyczajeni.

Przeszedłem za starcem po chwiejnej kładce, balansując w rytm kołysania desek.

Martwiłem się o starego. Ja sam zbyt długo i w zbyt wielu miejscach żyłem na

skraju załamania. Ale on był dobry. Trząsł się, lecz zachowywał swój skromny

zapas energii. Zdeponował moją walizkę koło relingu, w przejściu i tak już

zawalonym dobytkiem innych podróżnych - papierowymi torbami ociekającymi sokiem

z rozpaćkanych owoców i pudełkami przesiąkniętymi od spodu roztopionym z gorąca

cukrem. Jemu też dałem suty napiwek. Zawsze byłem naiwny, jeśli chodzi o

przesadne napiwki - w teorii powinno się dzięki nim zapaść ludziom w pamięć. Nie

zauważyłem jednak, żebym miał z tego tytułu lepszą obsługę czy więcej uśmiechów.

Malutka mesa, którą w końcu udało mi się odszukać w ryczącym, wrzeszczącym i

szczekającym tłumie dorosłych, dzieci i zwierząt, okazała się całkiem miła.

Niestety, opanowała ją grupa młodych, ekstrawagancko ubranych Anglików, którzy

wyglądali na pedziowatych scenografów. Pod brezentową plandeką na głównym

pokładzie znalazłem sobie zardzewiałe składane krzesło i usiadłem, opierając

nogi o reling. Wkrótce syrena okrętowa zahuczała dwukrotnie i wypłynęliśmy. Za

rufą port i równina rozmazywały się i zacierały w upalnej mgiełce.

Tak zaczęły się moje darmowe miesięczne wakacje. Już wtedy, jeszcze zanim

wsiadłem na statek, czułem, że popełniam błąd, decydując się na tę

sześciogodzinną podróż na wyspę Tsatsos.

- Spodoba ci się tam - oświadczył mi pod koniec rozmowy Freddy Tarkoff, kiedy

złapałem go telefonicznie w Nowym Jorku. Freddy Tarkoff był moim klientem. Moim

bogatym klientem. Moim jedynym bogatym klientem. Freddy był zadowolony z roboty,

którą wykonałem dla niego w Europie. - Włócz się po tawernach, pływaj, smaż się

na plaży. Nic nie rób, bycz się na całego. Słyszałem, że polujesz pod wodą?

- Kiedyś się w to bawiłem - przyznałem.

- To prezent ode mnie. Doceniam to, co zrobiłeś, Lobo. Wszystko już załatwione.

Jest tam moja przyjaciółka, która zorganizuje co trzeba i zaopiekuje się tobą

osobiście. Hrabina Chantal von Anders. Powtórzyć nazwisko?

Ton jego głosu sugerował delikatnie, że ich znajomość daleko wykracza poza

zwykłą przyjaźń.

- Poleciłem jej, żeby stosowała się do wszelkich twoich życzeń. Wynajmie ci dom.

I łódź z ekspertem od polowań podwodnych.

- Zgoda, jadę. - Trochę się zająknąłem i wypadło to raczej blado, ale też trudno

mi było wykrztusić te słowa. Miewam przerosty ambicji.

- Spodoba ci się tam - powtórzył.

I tak znalazłem się tutaj. Pod wielkim brezentem rozlokowała się grupa hipisów,

złożona głównie z Amerykanów oraz kilku Anglików. Ledwie odbiliśmy od brzegu,

wyciągnęli gitary i z pięćdziesiąt butelek taniego czerwonego wina. Śpiewali

ballady, zalewając się i skutecznie odpychając na bok wszystkich pasażerów,

którzy znaleźli się w pobliżu. Ich widok sprawił, że poczułem się stary.

Usłyszałem, jak ktoś z nich powiedział, że też płyną na Tsatsos. Ponuro

zapatrywałem się na perspektywę spędzenia sześciu godzin w ich szampańskim

towarzystwie.

Sześć godzin drogi na Tsatsos. Nie powiem, miałem o czym myśleć. O robocie dla

Freddy’ego. O moim życiu. O niedawnym rozwodzie. Nie chciałem myśleć o tych

sprawach.

Nie byłem zadowolony z roboty dla Tarkoffa ani w połowie tak jak on. Z różnych

powodów. Ze swego życia także nie byłem zadowolony, ale nie miałem pojęcia, co

mógłbym w nim zmienić. A jeśli chodzi o rozwód, to sam nie wiedziałem, czy

cieszę się z niego, czy nie.

Tarkoff był dobrym przyjacielem. Wiedział niemało o moim życiu osobistym. Pewnie

dlatego zorganizował mi te wczasy. Nie podobało mi się, że ktoś wie tyle o moim

życiu osobistym.

Poddałem się urokowi morza. W głębi głównego salonu znajdował się obskurny bar,

który obsługiwało dwóch porywczych Greków przypominających Deana Martina i Jerry

Lewisa. Zamówiłem tyle whisky, ile udało im się wlać do największej brudnej

szklanki, jaką mieli na stanie, wróciłem i znów oparłem nogi o reling. Jak

większość mężczyzn z wielkiej środkowej części kontynentu amerykańskiego, tak i

mnie ponosiła irracjonalna namiętność do morza. Opuściłem nogi, bez słowa

pozwoliłem odepchnąć się w stronę dziobu bezceremonialnie rozszerzającemu się

kręgowi hipisów i ponownie uniosłem stopy.

Przytłaczające słońce nad brezentem migotało na drobnych falach, rozbijając

lustro wody na srebrną mozaikę. Znad powierzchni unosiła się wilgoć, tak gęsta,

że tworzyła w powietrzu opalizującą mgiełkę i zabarwiała na różowo mijane statki

i wyspy. Silniki promu dudniły przyjemnie w morskiej ciszy. Popijałem whisky.

Miałem przed sobą aż nadto czasu na rozmyślanie o nieprzyjemnych sprawach.

Takich, jak moje życie.

Wsłuchany w dudnienie silników statku odprężyłem się, lecz nie powinienem był

tego robić. Powinienem chwycić boję, wyskoczyć za burtę, zatrzymać jakiegoś

przepływającego w pobliżu trampa i wrócić do ateńskiego „Hiltona”, a stamtąd na

lotnisko.

Rozdział 2

W ciągu tych sześciu godzin minęliśmy około dwudziestu wysepek, zatrzymując się

na siedmiu z nich. Zewsząd wyrastały z morza wysokie, błękitne cyple. Bez mapy

nie sposób było określić, co jest wyspą, a co górą na kontynencie. Dwa razy

wędrowałem jeszcze z moją wielką brudną szklanką po dolewkę. Uznałem, że whisky

zdezynfekuje szkło.

Ostatecznie statek wziął kurs na czarny, przypominający grzbiet wieloryba

przylądek dokładnie na wprost nas, a hipisi zaczęli pakować gitary i wyrzucać za

burtę opakowania po kanapkach i puste butelki po winie. Przyglądałem im się.

Dopiero co słyszałem, jak dyskutowali o zanieczyszczaniu środowiska.

Jedyną cechą wyróżniającą Tsatsos była zieleń. Pozostałe wysepki, które

minęliśmy, były suche jak harcerski kocher. Każdy napotkany Grek zapewniał mnie,

że to nie oni, lecz Turcy powycinali wszystkie lasy w Grecji. Ktokolwiek to

zrobił, sprawił się wyśmienicie, choć jakimś cudem przegapił Tsatsos.

Kiedy podpłynęliśmy bliżej, nad brzegiem morza ukazało się śnieżnobiałe, jedyne

na tej wysepce miasteczko. Wznosząca się za nim zieleń jeszcze bardziej

podkreślała jego biel. Stetryczała karykatura Anglika poinformowała mnie, że

rozsiane tu i ówdzie białe cętki na wzgórzach to kaplice greckich ortodoksów.

Każdą z nich zbudowano na miejscu dawnej świątyni pogańskiej.

Na jednym skraju miasteczka stała niewielka, lecz urocza latarnia morska -

wrzeciono w biało-czarną szachownicę. Na drugim, od zachodu, widać było inny

punkt orientacyjny, już nie tak sympatyczny. Na wielkim cyplu ktoś o smaku

goryla rozpoczął budowę nowoczesnych segmentów mieszkalnych, której nigdy nie

ukończył. Porzucona w trakcie roboty, sprawiała wrażenie, jak gdyby przerwano ją

w pół ruchu kielnią. Stojące w jednej linii pudełkowe segmenty obliczone na

cztery lub sześć mieszkań, wsparte na betonowych prefabrykatach, zajmowały

większą część cypla i majaczyły posępnie nad położonym nieco niżej miasteczkiem.

Wykonane z czerwonej, nie otynkowanej cegły, pozbawione były nawet drzwi i

okien. Koszmarny widok.

Poniżej, nad samym brzegiem morza, w zapadającym zmroku rysował się nowoczesny,

luksusowy hotel z bujnymi ogrodami i prawdopodobnie klientelą.

Obok mnie dwie amerykańskie hipiski chichocząc wskazywały na teren budowy.

Najwyraźniej tam właśnie się wybierały.

- To właśnie ta budowa - szepnęła jedna z nich.

Za nami z umocowanej pod szczytem masztu tuby rozległ się przeciągły dźwięk i

silniki statku przeszły na bieg wsteczny, przygotowując prom do wysadzenia nas

na wielkim betonowym molo, które służyło także jako falochron mikroskopijnego

portu.

Nikt nie wyszedł po mnie na przystań. Podobno hrabina Chantal von Anders miała

się mną zaopiekować, ale jakoś nie wywiązywała się z zadania. Oblała za

pierwszym podejściem. Znów zaczęło mnie ogarniać przygnębienie. Podniosłem

walizkę i ruszyłem na poszukiwanie taksówki.

Okazało się, że na wyspie obowiązuje zakaz używania samochodów prywatnych, toteż

rolę taksówek spełniały dwukołowe dorożki, przypominające pojazdy zwane w

dziewiętnastym wieku kabrioletami, od których zresztą wywodzi się angielskie

słowo „cab” - „taksówka”. Kilka takich dorożek stało na małym placyku niedaleko

molo.

Centrum miasteczka było oświetlone jak na pokazie ogni sztucznych, a w

atmosferze wyczuwało się karnawałowy nastrój, typowy dla wszystkich kurortów w

sezonie. Turyści oraz tłumy hipisów kręcili się w te i wewte. Nad niewielkim

wzniesieniem, biegnącym od molo i małej przystani dla łodzi w porcie, górował

wysoki wał, którego szczyt zajmowały ocienione drzewami tarasy kawiarenek. Pod

konarami drzew wisiały girlandy barwnych lampek.

Na szczęście znałem nazwisko osoby, u której miałem się zatrzymać. Znalazłem

dorożkarza, który mówił jako tako po angielsku, i poleciłem:

- Do willi pani Georginy Taylor.

Skinął głową i zarechotał złośliwie, ale nie wyjaśnił dlaczego. Nie podobał mi

się ten śmiech.

Z dala od portu miasteczko szybko pogrążało się w ciemnościach. Kierowaliśmy się

na wschód, ku uroczej latarni morskiej. Stukot kopyt towarzyszył nam na

biegnącej wałem nadmorskim drodze, po której wałęsało się jeszcze więcej grup

hipisów. Większość domów zbudowano tu wysoko - na szczycie dwupiętrowego,

pochyłego wału, mającego w zimie chronić przed wielką falą. Minęliśmy cypel i

nagle roztoczył się przed nami widok na małą latarnię morską, przystań jachtów i

światła tawerny.

Latarnia morska stała na samym skraju długiego, łukowato wygiętego przylądka.

Dokładnie naprzeciwko niej, na lądzie, błyszczały światła tawerny. Pośrodku zaś,

niemal u naszych stóp, kołysało się łagodnie na cumach kilka łódek i pięć

jachtów, osłoniętych przed pełnomorską falą. Dorożkarz zatrzymał się przed

ostatnim, najbliższym tawerny domem, oddzielonym od niej tylko pochyłą, pustą

parcelą. Dom położony był na stoku i otoczony murem. W murze znajdowała się

wyblakła niebieska brama.

- Filla Georginy Taylor - oznajmił dorożkarz.

Wyciągnąłem otwartą dłoń i pozwoliłem mu wziąć tyle drobnych, ile zechce, w

nadziei, że odwołując się do jego honoru, wykrzesam z niego iskierkę uczciwości.

Później przekonałem się, że i tak mnie oszukał.

Kiedy otworzyłem bramę do ogrodu, zrobiło się jeszcze ciemniej, a to z powodu

dwóch czy trzech rozłożystych drzew, rosnących za murem. Kamienny chodnik

prowadził do domu oraz do drugiej niebieskiej bramy, zwieńczonej na szczycie

mosiężnym dzwonem okrętowym i wychodzącej na górną ulicę. W domu było ciemno,

lecz w czymś w rodzaju sutereny, zbudowanej dzięki nachyleniu stoku, paliło się

światło, a na podwórzu kopciła lampa naftowa. W jej mrocznym świetle, na jakichś

ogrodowych meblach siedziały cztery osoby - dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Jedna

z postaci wstała. Mężczyzna. Wyszedł mi na spotkanie.

Przedstawił się jako Con Taylor, właściciel domu i mąż Georginy. Czekali na

mnie. Odkąd usłyszeli przypływający prom. Zaczynali już myśleć, że się nie

zjawię. Mruknąłem coś o kłopotach ze znalezieniem dorożki. Uśmiechnął się.

- Chantal po pana nie wyszła? No cóż, ona jest trochę roztargniona.

Powiedział mi, że jest lekarzem zajmującym się pracą naukową w wielkim

laboratorium zakładu fizjologii w Atenach i że musi wracać jeszcze tego

wieczoru, tym samym promem. Władał angielskim niemal bezbłędnie. Nazwisko Taylor

ma anglosaskie brzmienie, ale był to czystej krwi Grek. Dowiedziałem się

później, że odziedziczył je po jakimś romantycznym przodku, który przybył do

Grecji, by walczyć u boku Byrona, i wżenił się w tubylczą rodzinę.

Taylor przedstawił mi pozostałych. Georgina Taylor, Angielka już na pierwszy

rzut oka, była wysoką kobietą o długich, zaczesanych do tyłu włosach, związanych

na karku. Miała olbrzymie oczy i dwie małe brodawki na twarzy. Wyglądała tak,

jakby pod wpływem słonego powietrza i siły grawitacji stopniowo kurczyła się i

wysychała. Nie dostrzegłem w niej nic takiego, co usprawiedliwiałoby śmiech

dorożkarza.

Drugą parę stanowili Sonny i Jane Duvalowie. Amerykanie. Sonny Duval był

potężnym, bujnie owłosionym mężczyzną o długich włosach i wąsach a la Elliot

Gould. Wyglądał na czterdzieści cztery, pięć lat, w każdym razie za staro, żeby

się ubierać jak hipis. Jane Duval ustępowała mu wiekiem o ponad dwadzieścia lat,

ale poza tym niewiele mógłbym o niej powiedzieć. Była wyraźnie zasępiona.

Wydawało się, że zupełnie nie pamięta o trzyletniej córce, która, jak się

okazało, siedziała tam z nimi. W kiepskim świetle nie zauważyłem malutkiej

dziewczynki.

Było jasne, że Taylorowie się kłócą, lecz nie chcą się z tym przede mną

afiszować. W powietrzu wisiało napięcie. Wdepnąłem w sam środek kryzysu

małżeńskiego. Duvalowie najwyraźniej grali role świadków. Pomiędzy obiema parami

wyczuwało się dziwny, skrywany przede mną gniew, jak gdyby przerwali sprzeczkę w

momencie, gdy otworzyłem bramę.

W moim fachu człowiek szybko uczy się, jak oceniać podobne sytuacje w jednej

chwili. Tyle że nie był to mój interes. Ale cóż za cholerny pech już na samym

początku urlopu!

- To jest pan Frank Davies, który tu zamieszka - rzekł Gon Taylor. - O ile wiem,

mówią na pana także Lobo. W Stanach Zjednoczonych tak, zdaje się, nazywają

szarego wilka?

- Owszem - odparłem. - Ale na Zachodzie, skąd pochodzę, oznacza to również

samotnika. Odludka.

- Wspaniale. Czy ma pan coś przeciwko temu, żebyśmy tak pana nazywali? Lobo? -

zapytał Gon Taylor. - Podoba mi się to imię.

- Nie, jeśli wam tak wygodniej - odrzekłem.

- Sonny będzie pana przewoźnikiem! - krzyknęła Georgina Taylor z przesadną

wesołością i wydała z siebie przenikliwy, rozpaczliwy chichot. - Tak że w pewnym

sensie wszyscy tu jesteśmy pańskimi pracownikami. Mam nadzieję, że nie

przeszkadza panu, że zatrzymaliśmy sobie mieszkanie w suterenie?

- Nie, nie przeszkadza - odparłem i znowu spojrzałem na wielkiego, podstarzałego

hipisa.

Jak gdyby zdając sobie sprawę, że jest obserwowany, wielki facet podniósł się.

Wyglądało na to, że wstając rozciąga się i rozciąga. Mierzył przynajmniej sześć

stóp i dwa cale, bo był co najmniej o trzy cale wyższy ode mnie. Uśmiechnął się

pogodnie zza zasłony wąsów, lecz miałem wrażenie, że myślami wybiega o milion

mil. Z szyi zwisał mu olbrzymi medalion - pacyfa. Jego żona siedziała bez ruchu,

zasępiona.

- Tak, będę pracował dla pana. - Wyciągnął mięsistą dłoń. - Chantal von Anders

wynajęła mnie i moją łódź na miesiąc pańskiego pobytu na wyspie. Będę do pana

dyspozycji od dziewiątej rano do szóstej wieczorem. - Usiadł z powrotem. Zdawało

się, że zapadł w coś na kształt milczącego przygnębienia.

- Chodźmy - odezwał się Con Taylor. - Zaprowadzę pana na górę, pokażę panu dom i

co jak działa. - Uśmiechnął się z samozadowoleniem.

Ruszyłem za nim po chodniku. Przyjemnie było wyrwać się z tego napięcia.

Dom był bardzo ładny, choć o wiele za duży dla samotnego mężczyzny. Za

frontowymi drzwiami trzy stopnie prowadziły do długiego salonu z kominkiem,

oknami balkonowymi i podłogą z kafli. Sufit podtrzymywała długa, okazała belka.

Salon kończył się wspaniałą werandą z widokiem na port, ograniczoną grubymi

kamiennymi łukami, co stwarzało przyjemne wrażenie pobytu w jaskini. Wszystko

wykonane było z drewna, perkalu i materiałów, które nie poddają się pleśni w

wilgotnym morskim powietrzu. Sypialnie znajdowały się na piętrze. Był to dom, w

którym człowiek miał prawo spodziewać się, że w każdej chwili mogą wejść James

Mason i Latający Holender i nalać sobie brandy.

Taylor pokazał mi, gdzie są korki i wyłącznik prądu oraz jak obsługiwać termę

nagrzewającą wodę do wanny. Prysznica nie było. W spadku po Taylorach dostała mi

się ponadto Greczynka, która na widok jednej tylko walizki zmarszczyła nos, jak

gdyby poczuła zdechłego szczura, i zaniosła ją na górę do rozpakowania.

- Żałuję, że jeszcze dziś muszę jechać - powiedział Con Taylor, zanim wyszedł. -

Ale wracam za dwa tygodnie. Spędzę tu wtedy dwa tygodnie wakacji.

Odparłem, że to wspaniale. Podaliśmy sobie ręce.

Wkrótce, po obejrzeniu sypialni, stojąc ze szklanką whisky w ręku na mojej nowej

werandzie, usłyszałem kłótnię Taylorów w suterenie, kiedy Con pakował walizkę.

Naturalnie, chodziło o kobietę.

A więc przyjechałem. A moi gospodarze wojowali ze sobą. I zatrzymali mieszkanie

w suterenie. I spodziewali się, że będę tym zachwycony. Uniosłem szklankę, by

wznieść toast za wschodzący księżyc. Na dole Con Taylor wychodząc trzasnął

drzwiami i spiesznie ruszył chodnikiem, by złapać dorożkę na prom. Księżyc

odbijał się pięknie w szemrzących wodach małej przystani.

Rozdział 3

Ucieszyłem moją grecką gospodynię niewymownie, zwalniając ją od gotowania mi

kolacji. W oświetlonej tawernie po drugiej stronie pustej parceli zjadłem tłustą

breję z jagnięcia i znów stałem ze szklanką whisky w ręku na jaskiniopodobnej

werandzie, spoglądając na skąpaną w świetle księżyca przystań, kiedy z dołu

usłyszałem wołanie Georginy Taylor:

- Sam pan tam siedzi na górze?

Zaprosiłem ją uprzejmie na jednego. Był to gruby błąd i wiedziałem o tym.

Zapraszanie ludzi na kieliszek do poduszki to jedna z wolniejszych metod

popełniania samobójstwa.

Była już trochę wstawiona. A ledwie znalazła się u mnie, zaczęła trąbić whisky

jak lewoskrzydłowy zespołu ekstraklasy, który nie wybronił się przed spadkiem do

drugiej ligi. Była to whisky, którą przewidująco podesłali mi na górę, razem z

rachunkiem. Raz dwa zalała się nią w pestkę.

Wyglądało na to, że chcąc wypłakać swoje żale, nie może doczekać się końca

wymiany uprzejmości.

- Wstyd, żeby pierwszej nocy u nas miał pan tak siedzieć samotnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin