James Jones
„Cienka czerwona linia”
Tłumaczył
Bronisław Zieliński
Książka i Wiedza 1984
Tytuł oryginału: The Thin Red Line
ISBN-83-03-11100-8
Mówią: „Tommy to i Tommy tamto,
Tommy, co z twoją duszą?”
Lecz to jest: „Cienka czerwona linia bohaterów”,
Gdy bębny warcząc ruszą
KIPLING
Jest tylko cienka czerwona linia
między rozsądkiem a szaleństwem.
Stare powiedzenie ze
Środkowego Zachodu
DEDYKACJA
Książkę niniejszą dedykuję z radością tym
najwspanialszym i najbardziej heroicznym
ze wszystkich ludzkich przedsięwzięć,
WOJNIE i WOJOWANIU; by nigdy nie przestały dawać nam przyjemności, podniecenia i adrenalinowych bodźców, których potrzebujemy, ani dostarczać nam bohaterów, prezydentów i przywódców, a także pomników i muzeów, które im wznosimy w imię POKOJU.
Każdy, kto studiował kampanię na Guadalcanale lub brał w niej udział, rozpozna od razu, że na tej wyspie nie istnieje żaden taki teren, jaki tu został opisany. „Tań-czący Słoń”, „Wielka Gotowana Krewetka”, wzgórza do-koła „Wioski Bula Bula”, jak również sama ta wioska, są wytworami literackiej wyobraźni, podobnie jak opi-sane tu bitwy, rozgrywające się na owym terenie. Po-stacie biorące udział w akcji tej książki są również zmy-ślone. Można było stworzyć całkowicie fikcyjną wyspę jako tło tej książki. Ale dla Amerykanów w latach 1942--1943 Guadalcanal reprezentował coś bardzo specjalne-go. Posłużenie się całkowicie zmyśloną wyspą równało-by się utracie wszystkich szczególnych skojarzeń, które nazwa Guadalcanal budziła w moim pokoleniu. Dlate-go pozwoliłem sobie na zniekształcenie tej kampanii i umieszczenie w samym jej środku całej połaci nie istniejącego terytorium.
A naturalnie wszelkie podobieństwo do czegokolwiek gdziekolwiek jest na pewno nie zamierzone.
“Styron’s Acres”
Roxbury, Connecticut
Święto Dziękczynienia
1961
SKŁAD OSOBOWY KOMPANII (częściowy)
9 listopada 1942
Stein, James L, kpt. d-ca komp. “C”
Band, George R., por., zast. dowódcy
Whyte, William L., ppor., d-ca 1 plut.
Blane, Thomas C., ppor., d-ca 2 plut.
Gore, Albert O., ppor., d-ca 3 plut. _
Culp, Robert, ppor., d-ca 4 plut. (broni ciężkiej)
Welsh Edward, starszy sierżant
Sierżanci sztabowi
Culn, 1 plut. Spain, 3 plut.
Grove, 1 plut. Stack, 3 plut.
Keck, 2 plut. Stoorm, kasyno
MacTac, zaopatrzenie
Sierżanci
Beck, d-ca druż. strzel. McCron, d-ca druż. strz.
Dranno, kancel. komp. Potts, d-ca druż. strz.
Field, d-ca druż. strz. Thorne, d-ca druż. strz.
Fox, d-ca druż. strz. Wick, mot.
Kaprale
Fife, kancel.
Jenks, zast. d-cy. druż. strzel.
Queen, zast. d-cy druż. strzel.
Starsi szeregowcy
Arbre, strzelec Fronk, strzelec
Bead, kancel. Hoff, strzelec
Cash, strzelec Land, 1 kucharz
Dale, 2 kucharz Marl, strzelec
Doll, strzelec Park, 1 kucharz
Ear], strzelec ~
Szeregowcy
Ash Kral
Bell Krim
Carni Mazzi
Catch Peale
Catt Sico
Coombs Stearns
Crown Suss
Darl Tassi
Drakę Tella
Gluk Tills
Gooch Tind
Griggs Train
Gwenne Weld
Jacques Wills
Kline Wynn
UZUPEŁNIENIA
Spine, Morton W., ppłk, d-ca 1 batal.
Payne, Elman W., ppor., komp. „C“
Bosche, Charles S., kpt., d-ca komp. „C“
Tomms, Frank J., ppor., komp. “C”
Creo, John T., por., komp. „C”
INNI
Barr, Gerald E., kontradmirał, Maryn. Woj.
Grubbe, Tassman S., ppłk., zast. d-cy pułku CarTt Frederick, C., kpt.
Tall, Gordon M.L., ppłk., d-ca 1 batal.
Achs Karl F., ppor., komp., „B“
Gray, Eliah P., ppor., komp “B”
Roth, Norman M., ppłk.
James, sierż., dowództwo bat.
Haines, Ira P., major
Gaff, John B., kpt. zast. d-cy 1bat.
Hoke, szer., komp. dział.
Witt, szer., komp. dział.
ROZDZIAŁ 1
Obydwa transportowce podpłynęły od południa w pierwszym szarzejącym brzasku, tnąc gładko swoją ciężką masą wodę, której jeszcze potężniejsza masa unosiła je bezgłośnie, równie szare jak przesłaniający je przedświt. Teraz, o świeżym, wczesnym poran-ku pogodnego, tropikalnego dnia, stały spokojnie na kotwicy w ka-nale, bliżej jednej wyspy niż drugiej, która była zaledwie mgiełką na horyzoncie. Dla załóg było to zwykłe, dobrze im znane zadanie: dostarczenie świeżych oddziałów posiłkowych. Ale dla ludzi, którzy stanowili ładunek piechoty, rejs ten nie był ani czymś zwykłym, ani znanym i składał się z mieszaniny stężonego niepokoju i napię-tego podniecenia.
Zanim tu przybyli, podczas długiej podróży morskiej, ten ludzki ładunek był nastawiony cynicznie - szczerze cynicznie, bez pozy, ponieważ należeli do starej, regularnej dywizji i wiedzieli, że są ładunkiem. Przez całe życie byli ładunkiem, nigdy nadzorcami ła-dunku. I nie tylko byli w tym zaprawieni, oczekiwali tego. Ale teraz, kiedy znaleźli się tutaj, w obliczu fizycznego faktu tej wyspy, o któ-rej wszyscy tyle czytali w gazetach, pewność siebie chwilowo ich opuściła. Bo chociaż należeli do przedwojennej, regularnej dywizji, miał to jednakże być ich chrzest ogniowy.
Kiedy przygotowywali się do zejścia na ląd, żaden w teorii nie
wątpił, że przynajmniej jakiś ich odsetek pozostanie martwy na tej
wyspie, kiedy już na nią stąpną. Nikt jednak nie przewidywał, że
będzie doń należał. Ale była to myśl niepokojąca, toteż gdy pierwsze
grupy żołnierzy pobrnęły w pełnym oporządzeniu na pokład, by się
ustawić w szyku, oczy wszystkich natychmiast zaczęły przepatrywać
9
tę wyspę, na której miano ich wysadzić i pozostawić i_która mogła okazać się grobem jakiegoś przyjaciela.
Widok, który ukazał im się z pokładu, był piękny. W jasnym, wczesnoporannym, tropikalnym słońcu, które iskrzyło się na spo-kojnej wodzie kanału, rzeźwy morski powiew poruszał liśćmi ma-leńkich palm kokosowych na brzegu, za płową plażą bliższej wyspy. Było jeszcze za wcześnie na przytłaczający upał. Czuło się atmosferę rozległych, otwartych przestrzeni i morskiego bezkresu. Ten sam pachnący morzem powiew przenikał łagodnie między nadbudowami transportowców muskając uszy i twarze ludzi. Po porażeniu węchu przez nasycenie go zapachem oddechów, nóg, pach i kroczy w ładow-ni pod pokładem, ów powiew wydawał się podwójnie świeży w noz-drzach. Za małymi palmami kokosowymi na wyspie masa zielonej dżungli wznosiła się ku żółtym podnóżom wzgórz, które z kolei ustę-powały miejsca masywnym górom, błękitnie przymglonym w czy-stym powietrzu.
- Więc to jest Guadalcanal - powiedział jakiś żołnierz stojący przy relingu i wypluł sok tytoniowy za burtę. — A tyś co myślał, kurwa? Że to pieprzone Tahiti? - rzekł inny.
Pierwszy westchnął i splunął znowu.
— Ano, ładny, spokojny poranek jak na to.
— O rany, ale ten majdan mi dupę obciąga! - poskarżył się nerwowo trzeci. Podrzucił swój wypełniony plecak. — Niedługo obciągnie ci się coś więcej niż dupa - powiedział pierwszy.
Od brzegu już odbijały małe robaczki, w których rozpoznali ło-dzie desantowe piechoty; jedne krążyły spiesznie, inne zmierzały prosto ku statkom.
Ludzie pozapalali papierosy. Gromadzili się powoli, szurając no-gami. Ostre okrzyki młodszych oficerów i podoficerów przebijały się przez ich nerwowe rozmowy, spędzały ich do kupy. A kiedy już się zebrali, rozpoczęło się jak zwykle czekanie. Pierwsza łódź desantowa piechoty, która do nich dotarła, okrążyła czołowy transportowiec w odległości około trzydziestu jardów, pod-skakując ciężko na małych falach, które roztrącała; jej załogę stano-wili dwaj ludzie w furażerkach i koszulach bez rękawów. Ten, który nie sterował, trzymał się burty, żeby nie stracić równowagi, i spoj-rzał w górę na statek.
10
- Patrzcie, co my tu mamy. Nowe mięso armatnie dla Japoń-ców! - zawołał wesoło.
Człowiek stojący przy relingu chwilę poruszał szczękami żując tytoń, po czym wypluł za burtę cienką brunatną strużkę. Na pokła-dzie wszyscy dalej czekali.
Poniżej drugiej przedniej ładowni, kompania C pierwszego pułku, przezywana C-jak-Charlie. kotłowała się w zejściówce i przej-ściach między swoimi kojami. Kompanię C wyznaczono jako czwartą z kolei do zejścia po siatce ładunkowej na lewej burcie. Ludzie wie-dzieli, że będą długo czekać. Z tego powodu nie odnosili się do tego wszystkiego z takim stoicyzmem jak pierwsza fala, która już była na pokładzie i miała wysiadać najpierw.
Poza tym w drugiej przedniej ładowni było bardzo gorąco. A kom-pania C znajdowała się o trzy pokłady niżej. I na dodatek nie było gdzie usiąść. Koje pięciopiętrowe, a nawet sześciopiętrowe, tam gdzie sufit był wyższy, zarzucone były ekwipunkiem żołnierzy piechoty, przygotowanym do nałożenia. Nie było innego miejsca, żeby go porozkładać. Nie mieli więc gdzie usiąść, lecz gdyby nawet mieli, koje nie nadawały się do siedzenia; zawieszone na rurach przy-mocowanych do pokładu i sufitu, zostawiały zaledwie dość miejsca, by jeden człowiek mógł się położyć pod drugim, a ktoś, kto spróbo-wałby siąść, stwierdziłby nagle, że jego zadek zapada się w bre-zent rozwieszony na ramie z rur, a nasadą czaszki rąbnąłby o ramę koi powyżej. Jedynym pozostającym miejscem był pokład, pokryty niedopałkami nerwowo palonych papierosów oraz wyciągniętymi nogami. Miało się do wyboru albo to, albo wędrowanie przez dżunglę rur, które zajmowały każdy kawałek miejsca, i przełażenie nad no-gami i tułowiami. Smród pierdów, oddechów i spoconych ciał tylu ludzi cierpiących na niedostateczne wydzielanie podczas długiej po-dróży morskiej mógłby porazić mózg, gdyby nie to, że nozdrza na szczęście już były nań znieczulone.
W tej wątło oświetlonej czeluści piekielnej, silnie nasyconej wil-gocią, gdzie każdy dźwięk dudnił o metalowe ściany, ludzie z kom-panii C-jak-Charlie wycierali pot z ociekających brwi, odciągali od pach przemoczone koszule, klęli cicho, spoglądali na zegarki i czeka-li niecierpliwie.
- Myślisz, że załapiemy jakiś pieprzony nalot? - zapytał szere-
gowiec Mazzi siedzącego obok szeregowca Tillsa. Przycupnęli pod
11
grodzią, podciągnąwszy kolana do piersi, zarówno dla moralnego po-krzepienia, jak po to, żeby po nich nie deptano. — Skąd mogę wiedzieć, do jasnej cholery? - odparł Tills gniew-nie. Był właściwie kumplem Mazziego. Przynajmniej często chodzili razem na przepustkę. - Wiem tylko, co gadali ci goście z załogi: że za ostatnim rejsem nie mieli nalotu. Ale znów podczas przedostat-niego o mało ich nie rozkwasili. Co mam ci powiedzieć? — Ogromnie jesteś pomocny, Tills. Nie, nic mi nie mów. To ja ci coś powiem. Siedzimy tu na tym wielgachnym otwartym oceanie jak dwie tłuste pieprzone kaczki, ot co.
— Tyle to i ja wiem.
— Tak? No to przetraw to sobie, Tills. Przetraw to sobie. Mazzi skulił się jeszcze bardziej i konwulsyjnie poruszył w górę i dół brwiami, co nadało jego twarzy wyraz wojowniczego oburzenia To samo pytanie przeważało w umysłach wszystkich ludzi z kom-panii C-jak-Charlie. W rzeczywistości wcale nie była ostatnia w ko-lejce. Ogólna liczba sięgała siedmiu czy ośmiu. Ale nie było to żadnym pocieszeniem. Kompania C nie troszczyła się o tych pe-chowców, którzy mieli wysiadać po niej; to już był ich problem. Obchodzili ją tylko ci szczęśliwcy, co wysiadali przed nią, a także to, żeby się pospieszyli, oraz jak długo przyjdzie jej czekać. Poza tym było jeszcze jedno. Kompania C nie tylko była czwarta w kolejce na wyznaczonym jej miejscu, co miała za złe, ale jeszcze z jakiejś przyczyny została ulokowana między obcymi. Z wyjątkiem jeszcze jednej kompanii daleko na rufie, C-jak-Charlie była jedyną z pierwszego pułku przydzieloną na pierwszy statek, wskutek czego nie znała żywej duszy w kompaniach, które sąsiadowały z nią po obu stronach, i to też miała za złe.
— Jeżeli mnie rozpierdzielą - dumał posępnie Mazzi - to nie chcę, żeby moje bebechy i mięso pomieszały się z bandą obcych fa-cetów z innego pułku, takich jak te lebiegi. Wolałbym, żeby to była moja własna jednostka.
— Nie gadaj tak, kurczę blade! - krzyknął Tills. — Ano... - rzekł Mazzi. - Jak sobie pomyślę o tych samolotach, które już może są w górze...
— Ty po prostu nie jesteś realista, Tills.
Ludzie z kompanii C, każdy na swój sposób, zmagali się z tym
samym problemem wyobraźni, jak który potrafił. Ze swego punktu
12
obserwacyjnego pod grodzią zejściówki Mazzi i Tills widzieli, co robiła przynajmniej połowa kompanii. W jednym miejscu rozpoczę-to partyjkę dwadzieścia jeden, przy czym grający zapowiadali, czy biją, czy pasują, w przerwach między ciągłym zerkaniem na zegarki. Gdzie indziej toczyła się równie urywana gra w kości. Jeszcze gdzie indziej starszy szeregowiec Nellie Coornbs wydobył talię pokerową, z którą się nigdy nie rozstawał (i która, jak wszyscy podejrzewali, chociaż nie mogą tego dowieść, musiała być znaczona), i rozpoczął grę, przebiegle robiąc pieniądze na zdenerwowaniu kolegów, mimo własnego niepokoju.
W innych miejscach potworzyły się małe grupki ludzi, którzy stali albo siedzieli i rozmawiali ze sobą poważnie, z rozszerzonymi, świa-domie skupionymi oczami, zaledwie słysząc to, co mówiono. Kilku samotników raz po raz sprawdzało pilnie swe karabiny i oporządze-nie albo po prostu siedziało spoglądając na nie. Młody sierżant McCron, notoryczna kwoka, chodził i kontrolował osobiście każdą część ekwipunku każdego żołnierza ze swojej drużyny, złożonej prawie w całości z poborowych, tak jakby od tego zależały jego zdro-we zmysły i życie. Nieco starszy od niego sierżant Beck, zawodowy ...
izebel