Kempczynski Pawel - Requiem dla Europy.pdf

(1438 KB) Pobierz
1
895233996.001.png
P AWEŁ
K EMPCZYŃSKI
R EQUIEM
DLA E UROPY
2007
2
895233996.002.png
Historię zagubionego w rzeczywistości pilota
dedykuję Ojcu,
który kiedyś widział prawdziwą przestrzeń
oraz wojnę światów.
Autor
3
Widziałem rano tańczących derwiszów. Mieli szeroko
rozłożone ramiona – podobni do wielkich żurawi. Wirujące
suknie wizjonerów zakreślały kręgi, a natchnione ekstazą,
nieobecne twarze przebłyskiwały w regularnych mgnieniach.
Stopami lekko dotykali bruku, ale byli tam – wysoko w
nieskończonej przestrzeni. Białe oczy tancerzy wzrokiem
Boga oglądały początek i kres słońc i planet. Ognisty świt
wszechświata i jego śmierć w spazmach aktu samozagłady.
Byli tak daleko, że ich dusze odcisnęły ślady stóp na samej
krawędzi poznania.
Ja także kiedyś oglądałem bezkres – chcę tam być jeszcze
raz. Obok nogi od krzesła stoi wypełniona do połowy butelka
taniej przydziałowej wódki. Biorę ją do ręki. Krztusząc się,
wypijam resztę, a puste szkło zmienia się w tysiąc
migotliwych gwiazd wytryskujących z odrapanej ściany.
Rozkładam ramiona – wznoszę się, odchylając głowę.
Tańczę, układając kroki do przypomnianego rytmu, na
podobieństwo porwanych transem nomadów
nieskończoności. Mój pokój zmienia się w zasysający
wszystko, rozmazany lej. Stare tapety – okno, stare tapety –
okno. Świat zlewa się w burożółte pasma, niczym farba w
toczącym się słoiku. Gdzie jest błękit? Nie ma nieba. Lej
4
zasysa mnie w dół, jak ptaka złapanego w wir cyklonu.
Potykam się raz i drugi, przewracam krzesło, padam. Nie
podnoszę się. Może teraz przygarnie mnie nicość i zamknie
nad głową swoje czarne, bezpieczne sklepienie.
Budzi mnie ciepły dotyk rozlewający się po nagiej
skórze. Pokój zalany jest światłem przeciekającym pomiędzy
listewkami żaluzji. Złoty smok, stojący na dachu pagody na
wprost mojego okna, wypluwa z rozwartej brodatej paszczy
białe, rozdygotane słońce. To ranek, kolejny bezlitosny znak,
że jeszcze żyję. Serce Wielkiego Berlina dudni już
jednostajnym rytmem, tocząc arteriami ulic kolorową krew.
Jej krwinki to Afrykanie, Azjaci, Arabowie, Hindusi i
wszystkie plemiona umierającego, przeludnionego do
ostatniego metra globu.
Są jeszcze tubylcy. Niczym szczep skazanych na zagładę
bakterii, przemykają, kryjąc się w zaułkach żył miasta. Coraz
mniej liczni, coraz bardziej martwi.
Siadam na rozlatującej się ze starości, wytartej kanapie,
obejmując głowę rękoma. Kiwam się w przód i w tył – tyle
mogę zrobić, by ratować mój miniony świat. Mogę zrobić coś
jeszcze, ale to później – jeszcze nie teraz. Może wieczorem?
Kołyszę się w monotonnym, jednostajnym rytmie z nadzieją,
że to kołysanie pozwoli mi jeszcze raz zasnąć i wrócić choć
na chwilę tam, gdzie śmieją się bliscy.
Jestem Hubert Jugenmann. Tak się nazywam. To w tej
chwili cały dorobek mojego czterdziestoletniego życia.
Miałem ukochaną kobietę, ale odeszła. Miałem pracę, dla
której żyłem, miałem oddanych kumpli. Nie zostało mi nic
oprócz gorzkich dni w samotności i kliszy wspomnień.
Byłem kiedyś pilotem, bardzo dobrym pilotem. Jeszcze
czasem łudzę się, że usiądę znowu za sterami i dotknę
błękitnego nieba. Jak kiedyś. Teraz siedzę, obejmując głowę
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin