de Villiers Gerard - Zabójcy z Brukseli.doc

(1133 KB) Pobierz



 



 

 


Gerard de Villiers

ZABÓJCY Z BRUKSELI

ORBITA Warszawa 1991


 

Tytut oryginału: Les Tueurs dr Bruxelles

Przekład:

Magda Markowska

Projekt okładki: Zombi Sputnik Corp.

Redaktor prowadzący:

Taida Załuska-Szopa

Redaktor:

JolantaJarek

Redaktor techniczny

Kazimierz Uchmański

© Fditions Gerard de Villiers, K88

© Copyright for the Polish cditit n by Orbita,

Warszawa 1991

ISBN 83-7034-070-9

 

ORBITA Spółka Wydawniczo-Poligraficzna z o.o.

00-251 Warszawa

ul. Miodowa 10, tel. 635-14-77 do 79

Warszawa 1991 r.

Wydanie I. Ark. druk.: 9,6.

Oddano do składu w styczniu 1991 r.

Druk ukończono w kwietniu 1991 r.

Skład, druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Pile, ul. Okrzei 5

Zam. 87/91


1

Trzej mężczyźni w całkowitej ciszy wchodzili po schodach, na nogach mieli tenisówki. Pierwszy z nich, blisko dwumetrowy olbrzym, dotarł do trzeciego piętra. Zatrzymał się, wyjął z kieszeni ciemną maskę i naciągnął ją na twarz. Widać było jedynie usta i błękitne oczy, które wydawały się prawie przezroczy­ste. Jego dwaj towarzysze również bez słowa nałożyli maski. Pierwszy miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona i twarz pozbawioną wyrazu, nosił wąsy. Drugi był równie wysoki, ale bardzo szczupły, miał tłuste włosy i wychudzoną twarz; jego rozbiegane oczy i nerwowy tik zdradzały wewnętrzne napięcie. Wszyscy trzej byli w sile wieku — między czterdziestką a pięćdziesiątką. Nosili kom­binezony z mnóstwem kieszeni, podobne do mundurów komandoskich, a na rękach rękawiczki.

Olbrzym zatrzymał się na moment. Mały budynek przy ulicy Pastorale był pogrążony w ciszy. Mężczyzna odwrócił się i dał znak dwóm pozostałym. Obydwaj wyjęli z kieszeni łomy. Bezszelestnie zbliżyli się do drzwi, zza których docho­dziły dźwięki telewizji. Włożyli łomy pomiędzy zawiasy i czekali z napiętymi mięśniami. Ich szef wyjął zza pasa piętnastostrzałowego automatycznego herstala i załadował magazynek. Ciszę przerwał delikatny trzask repetowanej broni. żczyzna wyjrzał na klatkę schodową, sprawdził, czy nikt nie


5


nadchodzi, i dal sygnał ręką. Jego kompani naparli z całych sił na łomy, uderzając jednocześnie barkami w drzwi, które otworzyły się z głuchym trzaskiem.

Przybysze wpadli do środka, błyskawicznie pokonali mały korytarzyk i znaleźli się w pokoju. Były tam dwie osoby. Młody mężczyzna w okularach, ubrany jedynie w podkoszulek i slipy, oraz kobieta, otulona nylonowym szlafroczkiem, dosyć ładna, zielonooka, z szelmowsko za­dartym noskiem. Mężczyzna zerwał się gwałtownie z kanapy i wykonał obronny gest.

Co to znaczy?

Olbrzym jednym skokiem znalazł się przy nim; lewą ręką chwycił go za gardło, prawą przystawił mu do piersi pistolet.

              Na ziemię albo cię załatwię!

Mężczyzna nie bronił się, i tak już miał miękkie nogi. Maski, które zakrywały twarze napastników, podkreślały jeszcze ich niesamowitość. Ten drugi groził kobiecie trzy-dziestocentymetrowym nożem komandoskim, przystawio­nym do jej brzucha.

Ty też, kurwo, albo zdechniesz!

Gwałtownie popchnął oniemiałą z przerażenia kobietę na podłogę. Chudzielec wyjął z kieszeni sznur i błyskawicznie ją związał, pozostali napastnicy zrobili to samo z mężczyzną. Następnie wcisnęli im kneble. Wykonali swą pracę w ciągu niecałych trzech minut.

Zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Kolejno otwierali szuf­lady, szafki, komody i wyrzucali ich zawartość na podłogę. W końcu najniższy z nich znalazł w kuchni to, czego szukali — zwitek ulotek odbitych na powielaczu, opakowa­ny w brązowy papier. Widać było tylko nagłówek: KKW— Komunistyczne Komórki Walczące.

              Zbieramy się — zadecydował olbrzym.

6


Podał pistolet temu, który znalazł ulotki. Pochylił się i bez żadnego wysiłku zarzucił sobie na ramię związanego mężczyznę. Chwyt był jakby wprost z podręcznika dla komandosów. Napastnik o szerokich barach zrobił to samo z kobietą. Nie minęło nawet pięć minut od ich wtargnięcia, a już opuszczali mieszkanie. Głowa kobiety uderzyła mocno w drzwi, ofiara wydała stłumiony jęk.

Pochód otwierał chudzielec, wciąż z pistoletem w dłoni. Miał tylko jedno zadanie: zabić każdego, kto stanąłby im na drodze. Nikogo jednak nie spotkali. Na parterze dwaj mężczyźni niosący więźniów zatrzymali się przed drzwiami wyjściowymi, trzeci poszedł sprawdzić, co się dzieje na ze­wnątrz. Ulica Pastorale była całkowicie wyludniona. W okoli­cznych niskich budynkach z czerwonej, białej lub zielonej cegły, w odsłoniętych oknach paliły się nieliczne światła. Nie było nikogo.

Jeden z zamaskowanych mężczyzn wyjął z kieszeni latarkę elektryczną i dał krótki sygnał. Odpowiedziało mu światło reflektorów. Na pustym parkingu stacji diagnostycz­nej stał samochód z wyłączonymi światłami. Po chwili ruszył z cichym warkotem potężnego silnika. Za kierownicą tego ciemnozielonego golfa GTI siedział jakiś człowiek. Zaledwie podjechał do niskiego budynku z białej cegły, trzech męż­czyzn ruszyło w jego kierunku. Wrzucili nieruchome ciała do samochodu, z tyłu, na podłogę, gdzie były niewidoczne z zewnątrz, a następnie sami zajęli miejsca. Dwadzieścia sekund później golf oddalił się z głuchym pomrukiem silnika.

Jechali pustymi uliczkami dzielnicy Anderlecht, nie na­potykając żadnego samochodu. Mieszkańcy tego spokojne­go przedmieścia Brukseli kładli się wcześnie spać. Mężczyźni zdjęli wreszcie swe maski. Olbrzym zapalił papierosa, do­strzegł w lusterku zaniepokojone spojrzenie kierowcy, korpulentnego mężczyzny około sześćdziesiątki, o pomarszczo­nej

7


twarzy i wysokim czole.

Wszystko w porządku, Walterze — powiedział olbrzym. — Wracamy.

Kierowca uśmiechnął się, jego wyprostowane ramiona nieznacznie opadły. Nie był tak spokojny jak pozostali. Olbrzym i wąsacz po cichu opowiadali sobie kawały i wybu­chali śmiechem. Nogi opierali na ciałach swych więźniów, jakby to były worki z węglem.

Golf sunął ulicą Ninove w kierunku zachodnim. Doje­chawszy do Ringu — obwodnicy okalającej Brukse­lę — skręcił w lewo, kierując się na południe. Dieslowski silnik zawarczał głośniej, strzałka szybkościomierza ustawiła się na liczbie 160, a zaraz potem — 170 kilometrów. Ruch był prawie żaden, a Królewska Policja nigdy nie patrolowała autostrad. Obwodnica połączyła się z autostradą E-19: BrukselaParyż. Mniej więcej po piętnastu kilometrach jazdy golf skręcił na pas wyjazdowy z napisem Beersel, zwolnił i znalazł się na wąskiej, krętej drodze prowadzącej na opustoszały parking, usytuowany naprzeciw chatki, jakby wyjętej prosto z bajki. Chatka zbudowana była z czerwonych kamieni, poprzecinanych belkami, miała okna przypomina­jące witraże. Zgaszony neon informował: Zajazd Templa­riuszy.

Miejsce było całkowicie odludne, wciśnięte pomiędzy wiadukt kolejowy i las, w którym kryła się stara, średniowie­czna forteca Beersel, niegdyś brama Brukseli. Samochód minął parking i zatrzymał się z tyłu za gospodą. Był niewidoczny z szosy, po której i tak nikt nie jechał o tak późnej porze. Czterech mężczyzn wysiadło z samochodu. Olbrzym przeciągnął się, zachłannie wdychając świeże po­wietrze; pozostali wspólnicy wywlekli więźniów z samochodu. Olbrzym klepnął wąsatego po ramieniu i powiedział z zadowoleniem:

 

8


              Brawo! Wszystko trwało trzydzieści siedem minut.
Teraz do roboty!

* * *

                            Guyu Choquet, jesteś oskarżony o próbę destabiliza­cji państwa. Zostałeś za to skazany na karę śmierci.

Twardy, prawie grobowy głos olbrzyma dudnił w małym pomieszczeniu, w którym z ledwością można było stać prosto (na strychu zajazdu wygospodarowano kilka pojedynczych pokoików, gdzie nie było żadnych mebli, z wyjątkiem paru skrzyń). Z grubej belki pod dachem zwisała lina, zakończona pętlą, w której tkwiła głowa Guya Choqueta — mężczyzny porwanego przed godziną. Stał on na skrzyni, ręce miał związane na plecach, był wciąż w podkoszulku i slipach; drżał cały z zimna i przerażenia, nie wiedząc, co myśleć o tej makabrycznej inscenizacji. Dwaj napastnicy stali, ze skrzy­żowanymi rękami, po obu stronach olbrzyma. Alice Dworp — dziewczyna skazanego, klęczała ze skrępowanymi rękami i nogami przed swym amantem. Szlafroczek miała rozcięty nożem, pozostał jej tylko biustonosz, obficie wypełniony, i biało-czarne buty na wysokich obcasach. Wąsacz pożerał wzrokiem jej krągły, jędrny zadek oraz umięśnione uda. Chudzielec zaś wydawał się obojętny... Dziewczynie wyjęto knebel. Słychać było szczękanie jej zębów. Oczy miała pełne łez.

Guy Choquet żachnął się.

Zwariowaliście! — zaprotestował zdławionym gło­sem. — Rozwiążcie mnie, to żart w złym guście, jak tylko...

Olbrzym ani drgnął. Po chwili jednym ruchem zgarnął plik ulotek KKW i podetknął je więźniowi pod nos.

9


              A to? Znaleźliśmy to u ciebie. Nie zaprzeczysz! Byłeś śledzony. Wiemy o wszystkich twoich kontaktach z ludźmi siedzącymi w więzieniu. I o twojej przeszłości również.

                            Jakiej przeszłości? — zapytał Guy Choquet słabym
głosem.

              Byłeś członkiem Belgijskiego Komunistycznego Związku Marksistowsko-Leninowskiego — ryknął olbrzym. — Podziemnej organizacji, która przygotowywała zamachy przeciwko NATO.

              Kim jesteście? Współpracujecie z Urzędem Bezpie­czeństwa? Możecie ich zapytać, oni mnie...

Olbrzym przerwał mu:

              Zamknij się! Dosyć lamentowania. Jesteśmy zbroj­nym ramieniem narodu. Walczymy z komunistami. Tak jak nasi bracia z VMO*.

              Szaleńcy! Kryminaliści! — zasyczał nagle Guy Cho­quet. Neonaziści!!!

Olbrzymi blondyn zmierzył go rozbawionym wzrokiem.

              Dlaczego neo? — zapytał słodko.
Za jego plecami Alice Dworp krzyknęła:

              Guy, nie drażnij ich! Zabiją cię!

Guy Choquet nie zdążył odpowiedzieć. Olbrzym gwałtow­nym kopnięciem wypchnął skrzynkę, na której stał skazaniec. Guy zawisnął ciężko z krótkim okrzykiem. Lina napięła się i zaczęła zaciskać się na jego szyi. Długość liny została dokładnie wyliczona. Jedynie koniuszki palców skazańca dotykały podłogi. Pętla coraz bardziej się zaciskała. Zaczął groteskowo podrygiwać, próbując zaczerpnąć powietrza, oczy wychodziły mu z orbit, ale walczył o swoje życie.

Alice Dworp wyprostowała się

Żelaznym uściskiem dłoni olbrzym unieruchomił ją, tak

* VMO Vlaams Militantem Orde flamandzki ruch skrajnej prawicy.

10


jak przytrzymuje się zwierzęta. Dwaj wspólnicy wciąż stali ze skrzyżowanymi rękami, kontemplując wisielca, coraz słabiej się poruszające­go. Słychać było jedynie jego gwiżdżący oddech, szloch kobiety i chrzęst sznura. Mijały długie sekundy.

              Skończ z nim, Filipie. Wkurza mnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin