Putrament Jerzy - Odyniec.rtf

(769 KB) Pobierz
JERZY PUTRAMENT

 

 

 

 

JERZY PUTRAMENT

 

 

 

 

ODYNIEC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZYTELNIK • WARSZAWA • 1980

 

 

KULIG

 

 

1

 

Poznała Lecha któregoś mroźnego popołudnia, w styczniu trzydziestego dziewiątego. Ta wariatka Krystyna wpadła do Powiłańców na czele pięciosannego kuligu. Hanna ledwo zdążyła zerwać się od stołu, gdy bijąc obcasami o podłogę, śnieg strząsając, zakichana, cze-rwona z mrozu i śmiechu tłuszcza wpadła do salonu. W okamgnieniu stał się ciasny z nad-miaru kożuchów, zalotnych zarękawków, czap futrzanych, zamiatających teraz podłogę w przesadnie dworskich ukłonach powitalnych.

Hanna stała zdetonowana przez sekundę. Mała, czarna, lekko wąsata Krystyna porozpy-chała tłum, przecisnęła się, skoczyła do Hanny. Był to rodzaj ultimatum - zostają tu, w salo-nie, tak długo, aż Hanna z nimi nie ruszy.

-              Dokąd?

-              Jak to, w Naczy wielki bal, nie wiesz o tym?

Hanna i wiedziała, i wybierała się, ale statecznie, z wujostwem, za dobre trzy godziny. Oczywiście, nie potrafiła się oprzeć nawale. Jedna z trzech kuzynek Szawrowskich, pulchna blondyneczka Tenia, ofiarowała się z pomocą. W pół godziny strojenie się załatwiono zwy-cięsko. Hanna spojrzała po raz ostatni w lustro. Widziała w nim czarnowłosą, wysoką dzie-wczynę o prawidłowo wydłużonej twarzy, wielkich ciemnych oczach, nosie prostym, może nawet odrobinkę garbatym, ustach...

Chwyciła czarną futrzaną czapeczkę, musiała biec niemal ze strachu, że salon powiła-niecki rozsypie się w drzazgi - takie hołubce tam odchodziły.

Towarzystwo wystartowało już pod gazem. W salonie mamusia podejmowała gości odgrzewanym, ale świetnym domowym krupnikiem. Po wiwatach na jej cześć ktoś dorwał się do fortepianu i wyrżnął piekielnego oberka. Ledwo zdążono porozpychać po kątach meble. Zawirowało w salonie, zagrzmiało od prysiudów, załopotało.

Mamusia wpadła do Hanny, by ją podpędzić. Bała się o salon. Dom stary, meble jeszcze bardziej, ludzie zbytnio rozgrzani. Hanna wybiegła wreszcie.

Powitano ją zbiegowiskiem. Musiała zrobić trzy honorowe kółka z porucznikiem Bie-siekierskim z KOP-u. Był jej wzrostu, ale siłę miał niespożytą, szastał Hanną na prawo i na lewo, podrzucał do góry, klękał na przemian na jedno i drugie kolano, miotał się po salonie jak opętany.

Na szczęście Krystyna szturchnęła pianistę i ten klapnął wiekiem fortepianu. Na prote-sty roztańczonych odpowiadała wypychaniem ich na dwór. Przy mamusi zrobił się tłok przy-siadających panienek i zginających się w pas kawalerów. Trochę zamieszania w sieniach, bardzo dużo przy saniach...

Słońce wyjrzało na sekundę, gdy skręcali na trakt wołpiański. Było czerwone, tym cze-rwieńsze, że obramowane gęstymi wiechami ciemnozielonych sosen, przyprószonych śnie-giem, który był w cieniu niebieski, niemal fiołkowy.

Ludzie darli się w saniach, śpiewając coś ułańskiego, zdaje się „Wojenkę”. Przy najbliższej sośnie spadło nagle kilka grudek śniegu, stając się maleńką, białą mgławicą - to wiewiórka śmignęła, spłoszona hałasem, aż dziw, że teraz dopiero.

Hanna jechała z Biesiekierskim, Krystyną i jej urzędowym absztyfikantem, Rymszą. Sanki były malutkie, dwuosobowe. Rymsza i Krystyna wleźli na kozioł, zostawiając im miej-sca honorowe z tyłu. A i te były tak wąskie, że nie sposób było nie przytulić, nie chwycić tego drugiego, jeśli się chciało utrzymać w saniach przy byle zakręcie. Biesiekierski, jakby o niczym innym nie marzył, chwycił ją wpół, uczepił się, nawet pod kożuchem kolana do jej kolan przysunął, butem zaczął włazić na jej śniegowiec.

Z oburzeniem nań spojrzała, targnęła ramieniem, kolano odsunęła.

-              Panie poruczniku! - syknęła.

I Biesiekierski od razu zrobi! się maleńki, nic nie znaczący. Z oburzeniem, lodowato jeszcze raz nań spojrzała. Niebrzydki blondasek, o maleńkim, lekko zadartym nosku w okrąg-łej, poczciwej raczej twarzyczce. Był z tych gorszych Biesiekierskich, sam fakt, że w KOP-ie służył takie nosząc nazwisko, już mówił wszystko.

Dlatego szybko przeszła jej złość. Chętnie by się zdobyła na jakiś ciepły gest, żeby nie posądzał jej o zarozumiałość. Sama też przecież należała dziś do chudopachołków. Ale nic jej nie przychodziło do głowy takiego, co by mogło sąsiadowi dodać otuchy i nie stać się zara-zem zachętą do dalszych szturmów. Mamusia i wszystkie ciotki powtarzały tylekroć: daj męż-czyźnie koniuszek palca, on ci całą rękę uchwyci.

Teraz siedział spokojnie i grzecznie, ten ofuknięty mężczyzna. Świadomość władzy nad nim jeszcze bardziej ją rozweseliła. Czuła się silna, władcza, nieodparta. Droga zjeżdżać zaczęła w łagodną dolinę rzeczki, konie przeszły w kłusa i z przednich sani znowu buchnęła „Wojenka”.

-              „Cóżeś ty za pani” - wyrwało się Hannie. Głos miała głęboki, niski raczej, ale dźwię-czny i silny.

 

Że za tobą idą,

że za tobą idą...

 

-              wrzasnął obok Biesiekierski. Śpiewała o tych malowanych chłopcach i zdawało się jej nagłe, że o sobie samej, o swojej władzy nad nimi, o wspaniałym, ogromnym życiu... Nie zauważyła nawet, że piosenka dobiega końca, śpiewała:

 

i pozostał po nim,

i pozostał po nim

cichy płacz dziewczyny...

 

-              a sama ciągle pełna była buchającej radości.

Dopiero rejwach na przedzie zbudził ją z tego zachwycenia. Kulig z pochyłej równiny, spod starych, rzadkich brzóz przydrożnych skręcił w krzaczaste zarośla, dobiegł znowu do sośniaków, ale przysadzistych, nędznych. W przednich saniach doszło do sporu: w lewo czy prosto. Nie umiano się zdecydować, aż Krystyna huknęła:

-              W lewo! W lewo skręcać! Po Oleszka trzeba koniecznie.

-              Nie ma go w domu! - krzyknął ktoś.

-              Skręcać, mówię! Rymsza, mijaj tych fajtłapów!

Ale ci z przodu skapitulowali. Skręcono w lewo, suche sosenki, olbrzymie, ale puste, ryże w środku krzaki jałowca, poletko jedno z drugim. Potem z lasu wyrósł świeży, jeszcze żółty, wysoki parkan z desek postawionych na sztorc. Ktoś z przodu skoczył otwierać bramę i zaraz się cofnął, taka sfora psów rzuciła się na niego. Skakały teraz ujadając zaciekle. Potem wołania, krzyki, bramę otwarto...

Nie znała Oleszkiewicza, choć oczywiście słyszała o nim. Osiedlił się tu przed paru la-ty. Słyszała źle. Po pierwsze - nie bardzo wiadomo, co za jeden. Mówi, że ziemianin, a wziął działkę jak byle osadnik. Ale nie o to chodziło. Zdążono już się oswoić z dziwnymi perypetia-mi rodowej szlachty. Gorzej było, że tryb życia pędził dziwaczny, rozwiązły, nie dający się ująć w jakiś choćby niedobry, uznany jednak schemat. Gdyby był pijakiem, wzdychano by, żałowano, ale wiedziano by, co za jeden. Gdyby był awanturnikiem, też. Ale on i pił czasem, tylko że się nie upijał, i do awantury był nietrudny, choć jej nie szukał. Najgorsze w nim było jakieś takie niezdecydowanie co do stanu. Żonaty nie był na pewno, ale kawalerem też go nazwać nie było można. Wiadomo, że ma jakąś taką gospodynię. Podobno i lepsze panie doń zaglądały z Warszawy. I wszystko takie niepewne, nawet sytuacja materialna.

Wszystko takie niepewne. Takie nie pasujące do jej uniesienia.

-              Krysiu, zawracajmy! Do tego?...

Krysia ani się obejrzała. Zamieszanie z przodu. Brama z desek rozchyliła się, pierwsze sanie już wpadają na podwórze. Krystyna sama chwyta lejce.

Psy skaczą koniom do pysków. Potem czyjś ostry, metaliczny głos - i nagły spokój wśród psów. Goście zeskakują z sani.

-              A gdzież to panna Krystyna? - przeciągle woła psi uśmierzyciel.

Hanna już go widzi. Bardzo wysoki, smukły, w czapie futrzanej, w kożuchu, w butach wojłokowych. Idzie ku nim, uśmiecha się. Ma olśniewające zęby. Ma twarz podłużną, szczu-płą, nos z garbkiem, bardzo rasowy, oczy siwe, uśmiechnięte, podbródek wysunięty leciutko do przodu.

„Jaki wysoki! Toż to kalectwo!” - myśli Hanna. Krystyna z Rymszą zeskoczyli z kozła. Rymsza o głowę niższy, już naburmuszony: bo Krystyna zanadto promienna...

-              Panno Krysiu, cóż za urocza niespodzianka! - mówi Oleszkiewicz i podnosi jej rękę do ust, długo podnosi, patrząc jej w oczy, i Hanna widzi, jak Rymsza kopie z furią grudkę śniegu i odchodzi.

-              Państwo się znacie? - Krystyna nie patrząc na Hannę rękę odchyla w jej stronę. Nie patrząc, bo oczu od Oleszkiewicza nie może oderwać. - Hanka Powiłańska, moja najmilsza przyjaciółka...

-              Ależ znam, znam ze słyszenia!... - Oleszkiewicz puszcza rękę Krystyny, przechodzi do sani. - Jakże szczęśliwy...

Mówi zdawkowo, a patrzy tak gorąco, że Hannie nagle bucha krew do policzków. Uwodziciel powiatowy! - sama sobie podpowiada z oburzeniem. Ale policzki ją palą. Jest wściekła, bo przekonana, że rumieńce jej widać na kilometr i że on nie omieszka ich dostrzec, wytłumaczyć po swojemu i ją, Hannę, już zapisać w poczet ofiar swego wdzięku.

Oleszkiewicz mówi coś jeszcze, a potem bierze jej bezwładną dłoń, podnosi do ust, zgi-na, całuje w przegubie, gdzie rąbek ciała wynurza się między puszystym obszyciem rękawa i brzegiem rękawiczki.

Całuje i patrzy jej w oczy. Jest wściekła, na siebie, na niego, na tę wariatkę Krystynę. Jak on całuje! A może to w spojrzeniu ten bezwstyd, ta pewność absolutna, że to dopiero początek, że za tym pocałunkiem w rękę pójdzie...

-              Leszek, dajże pan jej spokój! - krzyczy Krystyna. - Pół godziny na zmianę stroju. I jazda z nami. A jak nie, przyjmuje pan gości, nie ruszymy stąd, robimy tu zabawę...

-              Droga pani, absolutnie, absolutnie wykluczone. Na zabawę? Na bal do Naczy? Żartuje pani... Nie mam stroju, nie mam powozu...

-              Nie ma pan zaproszenia, niech pan się przyzna...

Oleszkiewicz macha ręką.

-              Zaproszenie to mam, ale... dopiero z polowania...

Z innych sań zeskoczyła reszta. Trzy Szawrowskie, rumiane, białowłose, smakowite jak ciasteczka, już go wzięły w półkole.

-              No i co? No i co pan upolował?

-              Szaraków ile tuzinów? - z ukrytym szyderstwem rzucił Biesiekierski.

-              Tuzinów? - machnął ręką Oleszkiewicz. - Jednego, aż wstyd.

-              I to wszystko?

-              I jeszcze tam... drobiazg...

-              Pokaż pan!

Wzruszając ramionami ruszył w stronę nowego spichrza maślano łyskającego w bieli śnieżnej. Szli za nim i śnieg, dotąd ledwo zahaczony psią bieganiną, stawał się ubity jak biały asfalt.

Kilka kropli ciemnej krwi. Szarak wyciągał grzecznie złożone łapki.

-              Ile godzin pan chodził?

-              Od szóstej rano. Dopiero wróciłem.

-              I to wszystko?

Oleszkiewicz zmieszał się.

-              Ja właściwie nie na zające... To przypadkowo. Już wracałem. Napatoczył się...

-              A na co?

-              Na dzika...

I rękę wyciągnął. I dopiero teraz dojrzeli za rogiem ogromną, brudnoczarniawą tuszę. Skoczono tam, piszcząc i popychając się. Dzik leżał na boku szczerząc żółte kły. Był jeszcze, ciepły, cuchnął chlewem. Zrobiła się cisza. Potem jeden z panów bąknął, jakby przepraszał:

-              Gdzie?

-              Na Dziekance. Przyszedł zza Dzitwy na żołędzie.

-              Łatwo się dał?

-              Trafiło mi się dobrze. Z pierwszego strzału. Musiało go coś zawiać, stanął lewym profilem, węszył.

-              Wspaniała sztuka!

-              Niezła. Choć jak na odyńca...

Kopnął lekko cielsko. Jeszcze jedną chwilą ciszy uczczono sukces.

-              Wy tu gadu-gadu! - krzyknęła zaraz Krystyna. - A pan się nam nie wykręci! Albo pan z nami, albo robimy tu, na miejscu...

-              Zabawę? Ależ proszę bardzo!

-              Niedobry pan! - Krystyna zaczęła go tarmosić. - No, idziemy! Hanna była grzeczna, w pół godziny się zebrała, choć panienka. A pan...

-              Ależ proszę! Proszę do domu! Robimy zabawę u mnie!

Szli za nim. Dom był zwykłą chatą wiejską, tyle że kryty blachą. W środku duża izba i kuchnia. W izbie piec, tapczan przy ślepej ścianie, stół, ławy, kufer.

-              Proszę bardzo! Muzykę państwo macie? Miejsca do tańca...

Ale muzyki nic było i Krystyna tym zacieklej nalegać poczęła na wyjazd. Po kilku minutach Oleszkiewicz uległ. Wyszedł do kuchni, przyniósł litr jarzębiaku i na tacy naprędce zmajstrowaną zakąskę. Pili po kolei, Hanna zakrztusiła się, zaskoczona mocą napoju, krzy-czano „zdrowie pań”, „zdrowie gospodarza”.

Gospodarz znikł. Słyszała jakieś szepty za drzwiami kuchni. „Pewnie ta jego gospodyni - pomyślała z niespodziewaną złością. - Albo może któraś z warszawskich... jego... panie-nek...” Była zła teraz na Krystynę. Po co ten najazd na takiej bądź co bądź, gniazdo zepsucia.

Ale gdy się ukazał znowu, zapomniała o wszystkim. Smoking jeszcze bardziej, aż prze-sadnie, go wyszczuplił, ale też podkreślił tę diabelską rasowość twarzy, białość zębów, garbek nosa, siwiznę i ogrom oczu. Krystyna stała przy niej, dojrzała to wrażenie, uszczypnęła przy-jaciółkę:

-              No, widzisz! - szepnęła, jakby to jej wyłączną zasługą była owa nieodparta męska uroda.

Ruszyli od niego już całkiem podbici. Mężczyzn upokorzył dzik, panny - dzik i uroda, wszystkich razem - jakiś taki ogólny urok, niedbałość i grzeczność wymieszane ze sobą w należytej proporcji, lekceważenie zupełnie szczere swoich myśliwskich łupów, brak najmniej-szego śladu puszenia się, przechwałki.

Krystyna żwawo się uwinęła. Jej kwatermistrzowskim majstersztykiem było podrzuce-nie Rymszy do sani starszej Szawrowskiej.

Siedziała teraz na koźle z Oleszkiewiczem i co chwila oglądała się na Hannę, by w jej zachwytach szukać potwierdzenia realności swojej zdobyczy. Zdobycz, zresztą, wydawała się dosyć pokorna, ulegle chyliła się do Krystyny, gdy ta na zakrętach piszcząc przesadnie chwy-tała swego sąsiada wpół. Dziwniejszy był Biesiekierski. Mimo że, zdawałoby się, cały impet groźnego konkurenta skierowany był na Krystynę, siedział nadęty, ani ust nie otworzył, gdy z przodu znów zaśpiewano i znów z ułańska: „Hej, dziewczyno, hej, niebogo...”

Czoło kuligu wyrwało się z niedorosłych sośniaków i defilowało teraz między ciemno-malinowymi zaroślami łozy. Był już zmierzch, słońce zaszło, krwistość zorzy zapowiadała mróz, biało buchała para nad pyskami koni, nowa pieśń jakoś nie chwyciła, Hanna straciła całe swe uniesienie. Krystyna zajęta była sąsiadem. Biesiekierski się nadął.

Konie zastukały kopytami o deski mostu. Dzitwa zamarznięta, zdawało się, całkiem wy-schła, matowe płaty lodu sterczały nad brzegami jak szczątki potłuczonych szyb.

Potem zaczęła się długa wieś. Koślawe chałupy, każda podparta jakimś drzewem, lipą czy kasztanem, z mikroskopijnym ogródkiem pod oknami, każda zagroda z walącym się chle-wikiem...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin