Morgan Raye - Chuligan.pdf

(615 KB) Pobierz
6952942 UNPDF
RAYE MORGAN
Chuligan
Harlequin®
Toronto • Nowy Jork • Londyn
Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł
Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney
Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa
6952942.001.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Dam pracę. Małe ranczo na Hawajach potrzebuje
ochrony. Warunki do uzgodnienia. T. Taggert, Okręg
Kohala, The Big Island".
Mack po raz setny przeczytał wydarty z „Los An­
geles Timesa" anons. Nawet nie przyszłoby mu do
głowy, że mógłby wrócić do domu, gdyby nie to
ogłoszenie. Właściwie żałował, że na nie trafił. Wes­
tchnąwszy ciężko, wsunął kawałek gazety do kieszeni
spodni. Rozejrzał się dookoła. Ciekaw był, czy małe
lotnisko, na którym dwadzieścia lat temu uczył się
latać, bardzo się zmieniło. Wspomnienia, pomyślał.
Komu potrzebne są wspomnienia?
Joe Carman, właściciel lotniska, przyjął antyczny
samolot Macka jak każdy inny. Zgodził się wynająć
miejsce, zapisał dane pilota, ale go nie rozpoznał. Nawet
nazwisko Macka nie wzbudziło w nim żadnych wspo­
mnień. Co prawda nie tylko nigdy nie byli przyjaciółmi, ale
Joe zwykle odpędzał Macka od siebie jak natrętną muchę.
Właściwie mógłby go pamiętać, ale nie pamiętał.
- Można tu u was wynająć jakiś samochód? - za­
pytał Mack starego człowieka z obsługi lotniska.
- Nie - staruszek potrząsnął głową. - To małe
lotnisko. Nie ma tu niczego z tych cudów, jakie
widziałeś w dużych miastach, chłopcze.
Mack czekał. Ten człowiek musi mnie poznać,
myślał. Przecież to Bob Albright uczył mnie latania.
Jednak nie. Bob także nie rozpoznał dawnego ucznia.
Właściwie dlaczego ubzdurałem sobie, że Bob powinien
mnie pamiętać? pomyślał Mack. Kiedy mnie uczył,
miałem ze trzynaście lat, a teraz jestem dorosłym męż­
czyzną. Włosy wprawdzie mam tak samo czarne jak
kiedyś, ale jestem nie ogolony. I jeszcze ta szrama na
policzku. Moja własna siostra by mnie nie poznała. Po
co ja tu właściwie przyjechałem? Powinienem się stąd
jak najszybciej zwijać. Najlepiej zaraz wskoczyć do
PBY i w drogę. Póki pogoda dobra i da się wystar­
tować.
- Jadę do miasta. Mogę pana podrzucić.
Mack odwrócił się i zobaczył stojącą obok postać,
bardzo przypominającą małolata, jakim on sam był
przed dwudziestoma laty: takie same zaciekawione
oczy, taka sama usmolona czapka baseballowa i iden­
tycznie zniszczony kombinezon. Mack nie miał żad­
nych wątpliwości, że ta zabawna istota kręci się po
lotnisku i proponuje wszystkim swoją pomoc tylko po
to, żeby w nagrodę dostać jedną czy dwie bezpłatne
lekcje latania. Różnica między nimi polegała tylko na
tym, że ta tutaj osóbka była dziewczyną.
- Nie jadę do miasta. Podrzuć mnie tylko na ranczo
Taggertów.
- Nie wiem, gdzie to jest - dziewczyna pokręciła
głową.
- To małe ranczo. Naprawdę nie znasz Toma Tag-
gerta? A może... Może znasz jego żonę, Taylor Tag-
gert? - Mack zdobył się na postawienie tego trudnego
pytania. Kiedy stąd wyjeżdżał, Taylor nie była jeszcze
żoną Toma i w marzeniach Macka nigdy nią nie zo­
stała.
- A tak. Chyba moja mama ją zna. Ale ja nie...
- Ich ranczo graniczy z ziemią Carlsona.
- Ach! - ucieszyła się dziewczyna. Wszyscy w oko­
licy znali posiadłość Carlsona. - Przejeżdżam tamtędy.
Podrzucę pana. Niestety, mam tylko motocykl - uśmie-
chnęła się zawadiacko. - Musi pan siedzieć na tylnym
siodełku, bo ja nikomu nie pozwalam prowadzić.
Mack o mało nie wybuchnął śmiechem. W moim
wieku, z kontuzjowanąnogą (rok wcześniej miał awaryjne
lądowanie w boliwijskiej dżungli) nie powinno się jeździć
na motocyklu, pomyślał. Popatrzył w rozradowane oczy
dziewczyny i... nie powiedział tego głośno.
- Chyba jakoś to wytrzymam - zapewnił.
- Bomba! - Dziewczyna wyciągnęła do niego chu­
dą rękę. - Nazywam się Lani Tanaka. Pozbieram tylko
swoje rzeczy i możemy jechać.
Mack patrzył w ślad za oddalającą się dziewczyną.
Była taka młoda i należała do tutejszej teraźniejszości.
On zaś czuł się bardzo staro i bez wątpienia stanowił
część przeszłości. Wszyscy zdążyli już o mnie zapo­
mnieć, myślał. Taylor Taggert także mnie nie pozna.
Może lepiej od razu wyjechać? Po co mi to wszystko?
- Jest pan gotów? - Lani już była z powrotem.
- Nie. - Mack uśmiechnął się do niej. - Ale mimo to
jadę z tobą. - Przerzucił torbę przez ramię i poszedł za
dziewczyną. - Zaopiekuj się moim maleństwem - zawo­
łał do mechanika w okularach. - Jutro tu przyjadę.
- To pan przyleciał na PBY? - zapytał zaciekawio­
ny młody człowiek. - Niech się pan nie boi. Zajmę się
nim jak niemowlęciem.
- Serdeczne dzięki - ucieszył się Mack. Ten samo­
lot był dla niego wszystkim. No, może nie całkiem. Ale
na pewno wszystkim, o co warto było się troszczyć.
Lani sprowadziła z parkingu swój motocykl. Macka
zatkało. Nie spodziewał się wprawdzie zobaczyć naj­
nowszego modelu hondy, ale na coś tak starego i okro­
pnego również nie był przygotowany.
- To mój pojazd - oświadczyła z dumą Lani.
- Co? Ten... - Mack popatrzył na rozpromienioną
buzię dziewczyny i zdusił cisnące mu się na usta słowo
„złom". Nie miał serca ranić tej miłej panienki.
- Wspaniała maszyna - pochwalił. - Bardzo fajna.
- Sama go doprowadziłam do stanu używalności.
Kopnęła starter. Mack musiał przyznać, że silnik
pracował bez zarzutu.
- No to ruszamy. - Lani odwróciła się do niego.
- Ruszamy - mruknął Mack.
Nie tak wyobrażał sobie swój przyjazd na ranczo
Taggertów. Teraz na pewno nie zrobi wrażenia na
Taylor. Wszystko, co spotkało Macka od chwili wylą­
dowania na dobrze znanym lotnisku, dowodziło tylko
jednego: nie powinien był wracać do domu.
Uwagę Macka całkowicie zaprzątnęły zielone wzgó­
rza, szemranie wiatru w gałęziach drzew, zapachy
i dźwięki, które tak dobrze pamiętał. Gdyby nie to,
Taylor nie miałaby szans powitać go w ten sposób. Był
w końcu doświadczonym policjantem i parę razy w ży­
ciu miał do czynienia z naprawdę niebezpiecznymi
przestępcami. Tym razem jednak został znokautowany
przez piękno krajobrazu, przez rajski klimat i przez
własne uczucia, które owładnęły nim, kiedy został sam
na drodze prowadzącej do niedużego wiejskiego domu.
Po raz pierwszy od wielu lat pozwolił sobie na chwilę
zachwycenia się przeszłością, za którą bardzo tęsknił
i która nigdy już nie powróci. Poczuł słoną wilgoć pod
powiekami i wtedy go przyłapano.
- Nie ruszaj się, gnojku!
Mack usłyszał głos i w tej samej chwili poczuł lufę
strzelby z całej siły wbijającą mu się w plecy. Nie miał
pojęcia, jak to się mogło stać. Nie słyszał niczyich kroków.
Najwyraźniej straciłjuż instynkt samozachowawczy, który
ratował go dotąd z opresji.
- Przetrzelę cię na wylot, szmaciarzu.
- Poczekaj chwilę...
- Zamknij się! - Lufa przylgnęła do samego kręgo­
słupa. - Masz iść prosto przed siebie, aż znajdziesz się
poza terenem mojego ranczo. Potem zadzwonię po
Zgłoś jeśli naruszono regulamin