Peter Beagle - Sonata jednorożców.pdf

(590 KB) Pobierz
Beagle Peter - Sonata jednorożców
Sonata JednoroŜców
Prószyński i S-ka
Warszawa 1998
Tytuł oryginału: The Unicorn Sonata
Josephowi H. Mazo
Tęsknię za tobą, Yossele.
Rozdział pierwszy
Joey miała wraŜenie, Ŝe ulica ciągnie się bez końca. Upał późnej wiosny zatykał dech w
piersiach, a torba z ksiąŜkami uderzała w wilgotne miejsce na plecach dziewczynki, kiedy wlokąc
się, mijała stacje benzynowe, parkingi, salony piękności, punkty wynajmu, małe pasaŜe han-
dlowe, a w nich mnóstwo sklepów z wideo, szkoły karate, targi ze zdrową Ŝywnością i kina o
paru salach - co kilka przecznic takie same, niezmienne jak melodyjka, którą Joey wygwizdy-
wała wciąŜ od nowa. Nie było tu drzew ani trawy. Nie było horyzontu.
W pobliŜu skrzyŜowania znajdowała się grecka restauracyjka, wciśnięta między biuro
pośrednika w handlu nieruchomościami a sklep z obuwiem. Joey na chwilę stanęła w drzwiach,
szybko obrzuciła wzrokiem stoliki, odwróciła się i poszła kawałek dalej, do wystawy pełnej gitar,
trąbek i skrzypiec. Spłowiały złoty napis oznajmiał: Papas - sprzedaŜ i naprawa instrumentów
muzycznych. Joey z ukosa zerknęła na swoje odbicie, wykrzywiła się do patrzącej na nią z okna
kanciastej trzynastolatki, przygładziła włosy, mocno szarpnęła cięŜkie drzwi i weszła do środka.
Po jaskrawym blasku ulicy, w mroku i chłodzie sklepiku jakby pływała pod wodą na letnim
obozie. Pachniało tu świeŜymi trocinami, starym filcem, metalem i politurą.
Joey natychmiast kichnęła. Siwowłosy męŜczyzna, zajęty zaopatrywaniem saksofonu w nowy
stroik, rzekł, nie podnosząc oczu:
- Panna Josephine Angelina Rivera. WciąŜ jeszcze uczulona na muzykę.
- Jestem uczulona na kurz - głośno powiedziała Joey. Zdjęła plecak i upuściła go na podłogę.
- Gdyby pan odkurzał tę norę raz na kilka lat...
MęŜczyzna prychnął głośno.
- Więc jesteśmy dziś w dobrym czy kiepskim nastroju? -W jego ochrypłym głosie dźwięczało
coś nie całkiem jak obcy akcent - raczej jak echo innego, na pół zapomnianego języka.
- Gazety powinny co rano podawać prognozę Rivery jak pro gnozę pogody. - John Papas,
niski i krępy, miał sześćdziesiąt, moŜe sześćdziesiąt pięć lat, trójkątne ciemne oczy smutno pa
trzące nad wydatnymi kośćmi policzkowymi, szeroki, mocny nos i zmierzwione, posiwiałe
czarne wąsy. OdłoŜył saksofon do futerału. - Rodzina wie, Ŝe tu jesteś? Mów prawdę.
Joey kiwnęła głową. John Papas znów prychnął.
- Pewnie, Ŝe wie. Któregoś dnia zadzwonię do twojej matki, przekonam się, czy wie, ile czasu
spędzasz w tej norze, moŜe zanadto jej się to nie spodoba. Mam dość własnych kłopotów, komu
potrzebne są kłopoty z twoimi rodzicami? Daj mi wasz numer telefonu, zadzwonię do nich, co?
- Taak, dobrze, niech pan zadzwoni naprawdę późno - wymamrotała Joey. - Właściwie
niezbyt często moŜna ich zastać.
- Okrakiem usiadła na krześle, złoŜyła głowę na oparciu i za mknęła oczy.
John Papas wziął sfatygowany klarnet i udawał, Ŝe bacznie przygląda się klapkom, zanim
znów przemówił.
- No. Więc jak poszła wielka klasówka z przyrody? Joey wzruszyła ramionami, nie
podnosząc głowy.
- Fatalnie. Jak przewidywałam. - John Papas zagrał gamę, warknął zirytowany i spóbował
zagrać to samo w niŜszej tonacji. Joey podjęła: - Niczego nie potrafię zrobić dobrze. Niczego.
KaŜdą rzecz knocę. Klasówki, prace domowe, ćwiczenia gimnastyczne - na litość boską, nie
zaliczę siatkówki. Mój głupi braciszek lepiej ode mnie radzi sobie w szkole. - Walnęła w oparcie
krzesła, otworzyła oczy i dodała: - I lepiej tańczy. I jest ładniejszy.
- Dobrze mi tu pomagasz - stwierdził John Papas. Joey odwróciła oczy. - Układasz melodie.
Niech to zrobi twoja nauczycielka gimnastyki albo twój ładny braciszek. - Nie odpowiedziała,
więc rzekł: - Zdecyduj się: przychodzisz na lekcję, obijać się i dąsać, czy teŜ oddać przysługę
staremu człowiekowi. Co chcesz robić?
Joey powróciła myślami z bardzo daleka. Odwróciła głowę i wymamrotała:
- Chyba wszystko.
- Wszystko - powtórzył John Papas. - Dobra, znakomicie. -Ja pójdę teraz do nory
Provotakisa, kupię sobie coś, co w tym tygodniu nazywa lunchem. MoŜe zagram z nim w szachy,
bo nie przemęcza się oszukiwaniem swojej kasy rejestrującej. Ty mi zamieć, poodkurzaj, rób, co
zechcesz, zobacz, czy jeszcze raz nie potrafisz naprawić ubikacji. - Przesłał jej przelotny, ciepły
uśmiech. - Jak wrócę, porozmawiamy o muzyce, zajmiemy się strunami, moŜe nawet spróbujemy
spisać niektóre z twoich rzeczy. Dąsami zajmiemy się później. Umowa stoi?
Joey skinęła głową. John Papas raźno ruszył do drzwi i dorzucił przez ramię:
- Pamiętaj trzymać łapki z dala od moich rzeczy. Facet, jak mu tam, przyjdzie po saksofon.
KaŜ mu zaczekać. Wrócę pręd ko i przynios ę ci dobrej greckiej kawy.
Po jego wyjściu Joey rozejrzała się dokoła, nagle okiem właścicielki. Sklep składał się z
jednego duŜego pokoju przedzielonego na dwa małe jedynie panującym w nich nastrojem. Część,
gdzie stała Joey, była salonem wystawowym, pełnym gablot z instrumentami, stelaŜy z nutami i
cieni gitar wiszących na ścianach. Druga część, ciemniejsza i utrzymana w większym porządku,
słuŜyła Johnowi Papasowi za warsztat i zarazem kantorek. Na bielonych nagich ścianach wisiały
tylko dwa oprawione greckie afisze koncertowe. Parę instrumentów strunowych, a znacznie
więcej stroikowych i drewnianych, w róŜnych stadiach demontaŜu, John Papas starannie rozłoŜył
na długim stole i do kaŜdego przyczepił kartkę z numerem. Wysoka metalowa skrzynka w
mrocznym kącie słuŜyła do przechowywania narzędzi.
Joey znów kichnęła i zabrała się do roboty. Większość czasu spędziła w salonie
wystawowym na odkładaniu ksiąŜek i broszur muzycznych z powrotem na półki, zbieraniu
niezliczonych styropianowych kubków po kawie i opróŜnianiu dwóch popielniczek, z których
cienkie czarne niedopałki cygar wysypywały się na stos rachunków i kwitów spiętrzony na
kontuarze. Podśpiewywała teraz całkiem inną melodię niŜ na ulicy, a w miarę porządkowania
wyraz napięcia powoli znikał z jej twarzy. Głosem nieco wyŜszym i o wiele czystszym niŜ
normalnie, prawie nieświadomie nuciła pod nosem melodię bez słów. Przeskakiwała ze skali
minorowej do majorowej, na pozór przypadkowo zmieniając tonację. Jeśli w ogóle kiedyś
myślała o tym śpiewie, to jak o swojej piosence do zmywania.
Naprawiła cieknący rezerwuar w ubikacji, powtarzając sobie, Ŝe ma raz jeszcze przypomnieć
Johnowi Papasowi o potrzebie wymiany antycznego przepływomierza klapowego, poszła do
schowka na szczotki po odkurzacz, śpiewając na tyle głośno, aby mogła się słyszeć mimo
warkotu i brzęczenia. Sprzątała cierpliwie i pilnie, odkurzyła nawet tylne schody prowadzące na
parking. Hałas zagłuszył skrzypnięcie otwieranych drzwi sklepu; kiedy wyłączyła elektroluks,
odwróciła się i ujrzała chłopca, sapnęła ze zdziwienia, co w nagłej ciszy zabrzmiało jak wrzask.
Chłopiec uśmiechnął się do niej, podnosząc dłonie.
- Nie zrobię ci krzywdy - powiedział. - Jestem Indygo. Był drobnej budowy, niewiele wyŜszy
od Joey i na oko
w tym samym co ona wieku; ale jakaś płynność jego ruchów przywodziła na myśl
telewizyjne filmy dokumentalne o lampartach i gepardach. Miał na sobie niebieską wiatrówkę,
zapiętą na suwak nawet w upale Doliny, brudne spodnie z grubej bawełny i zniszczone buty do
biegania; a jego oczy, w najciemniejszym kolorze niebieskim, jaki w Ŝyciu widziała -
prawdziwym kolorze indygo - osadzone były w trójkątnej twarzy o skórze, która wydawała się
niemal przezroczysta. Miał szerokie usta i małe, spiczaste uszy - nie jak telewizyjny pan Spock,
lecz mimo to zdecydowanie spiczaste. Wydał się Joey najpiękniejszą z osób, jakie w Ŝyciu
widziała, i wzbudził w niej strach.
- Jestem Indygo - powtórzył. - Szukam... - dziwnie się za ciął - Instrumentów Muzycznych
Papasa. To Instrumenty Mu zyczne Papasa? - Jego akcent róŜnił się od akcentu Johna Pa pasa,
głos miał bardziej miarowy, jak jej szkolne koleŜanki z Indii Zachodnich.
- To są Instrumenty Muzyczne Papasa - odparła Joey - ale pan Papas wyszedł na chwilę.
Wróci niedługo. Czy ja mogę w czymś pomóc?
Indygo znów się uśmiechnął. Joey zauwaŜyła, Ŝe kiedy to robi, oczy mu ciemnieją i nabierają
tajemniczości. Zamiast odpowiedzi sięgnął pod wiatrówkę i wyciągnął róg, długi jak jego
przedramię, skręcony spiralnie niczym muszla i na pierwszy rzut oka plastikowy, bo w tym
kolorze ciemnego, lśniącego srebrzystego błękitu, jaki miewają tanie kosmetyczki i modele
samochodów sportowych. Ledwie jednak chłopiec przytknął róg do ust i Joey usłyszała pierwsze
nuty, zrozumiała, Ŝe nie jest zrobiony z Ŝadnego znanego jej materiału. Rozbrzmiał dźwięk cichy,
lecz ciepły i głęboki, niepodobny do tonów, jakie wydaje drewno czy mosiądz - mógłby być
dochodzącym z daleka ludzkim głosem, który bez słów śpiewa o miejscu znanym jemu, nie jej.
Kiedy go usłyszała, poczuła ściskanie w gardle i pieczenie oczu; i ze zdumieniem uświadomiła
sobie, Ŝe się uśmiecha.
Róg nie miał Ŝadnych wentyli; nic prócz tego jednego spłaszczonego otworu na czubku, w
który się dmie. Zrazu dźwięki wydobywały się na chybił trafił, potem jednak popłynęły wolną,
rozlewną, srebrzystoniebieską melodią, której rytm wymykał się Joey, wciąŜ jej uciekał jak
swawolne kocię. Joey stała, całkowicie niepomna, gdzie się znajduje, i tylko z lekka poruszała
głową, podczas gdy Indygo grał. On ani drgnął, lecz sama muzyka się przybliŜała, niczym kociak
nabierający odwagi: w jednej chwili przyjemnie znajoma jak kołysanka; potem, w następnej,
zimna i obca, jak światło księŜyca zamienione w melodię. MoŜe dwukrotnie Joey z wahaniem
wyciągała rękę, jakby chciała pogłaskać dźwięki, ale za kaŜdym razem chłopiec spoglądał tak
podejrzliwie, Ŝe ją cofała. Wydawało jej się, Ŝe w miarę jak Indygo gra, róg rozbłyskuje coraz
mocniejszym światłem, a gdyby ona bardzo ostroŜnie podąŜała wzrokiem za niebieskosrebrnymi
spiralami, zaprowadziłyby ją w głąb muzyki. Indygo obserwował Joey oczami pozbawionymi
teraz wyrazu, pociemniałymi tak, Ŝe z niebieskich stały się czarne, o głębokim odcieniu
przestrzeni międzygwiezdnej.
Joey nie miała pojęcia, jak długo grał ani jak długo John Papas stał w drzwiach. Odwróciła
się, dopiero słysząc pytanie zadane łagodnym, ochrypłym głosem:
- Wolno zapytać? Kogo my tu mamy?
Indygo natychmiast przestał grać, odwrócił się twarzą do niego i pokłonił nad rogiem.
- Szukał pana - odparła Joey. - W porównaniu z muzyką własny głos brzmiał w jej uszach
niezwykle i głośno. - Ma na imię Indygo.
- Indygo - rzekł John Papas. - Twoi rodzice jeździli do Woodstock, co? - zaŜartował
dziwnym, pozbawionym wyrazu półszeptem. Wpatrywał się w chłopca, wyraźnie go
rozpoznając, z twarzą pobladłą i oczami otwartymi trochę za szeroko. Tym samym matowym
głosem zapytał: - Co to jest? PokaŜ.
Indygo znów się ukłonił i podał mu srebrzystoniebieski róg. John Papas wziął go powoli,
nadal wpatrzony w chłopca, kiedy przebiegał dłońmi po rogu z wyraźnym zdziwieniem, Ŝe nie
znajduje w nim wentyli. Podniósł go do ust i dmuchnął najpierw nad otworem, potem do niego,
zrazu lekko, dmąc i mocniej odgrywając staccato, kiedy Ŝaden dźwięk się nie wydobył. Wreszcie
- z zaczerwienioną twarzą i zrozumiałą irytacją - powiedział:
- No. Zrób to raz jeszcze.
WciąŜ uśmiechnięty Indygo odebrał mu róg.
- Jest chyba nie dla kaŜdego.
- Przechylił róg tak, Ŝe czubkiem wskazywał na staromodne okienko nad drzwiami sklepu, i
zaczął grać melodię prostą jak śpiew kosa, tak słodko bezpretensjonalną, Ŝe napędziła nie-
wyobraŜalnego strachu Joey, powodując zjeŜenie się włosów na karku, bolesne zesztywnienie
warg i policzków oraz zimny skurcz Ŝołądka. Lecz muzyka tanecznie wydobywała się z Indy-ga
przez róg, bez udziału palców, które by ją kształtowały czy prowadziły: w jednej chwili jak
dziecinny blaszany gwizdek, w następnej jak daleki głos na poły przedrzeźniający własną
muzykę, kuszący i sarkastyczny zarazem.
Obok Joey John Papas, zdyszany jak biegacz, z rozchylonymi ustami, poruszał głową w
rytmie muzyki. Kiedy przebrzmiała, powiedział cicho, opryskliwie:
- Co to takiego? Skąd go wziąłeś?
- Jest mój - odparł Indygo. - Pochodzi z bardzo daleka.
- Musi być syntetyczny - stwierdził John Papas. - Nic w przyrodzie nie wydaje takiego
dźwięku. Znam się na tym, chłopcze, wiem.
Indygo nie odpowiedział i zrobił taki gest, jakby chciał schować róg z powrotem pod
wiatrówkę. John Papas zareagował na to cichym, chrapliwym sapnięciem, jak na cios w Ŝołądek.
Upłynęło prawie sześć miesięcy od dnia, kiedy Joey po raz pierwszy weszła do jego sklepu, a
nigdy jeszcze nie słyszała, aby wydał podobny odgłos, ani nie widziała na jego twarzy nic
przypominającego to nie skrywane poŜądanie.
- Co za to chcesz? - rzekł cicho. Znów wyciągnął rękę po srebrzystoniebieski róg i upuścił
kartonowy kubek. Joey za późno się zorientowała, Ŝe dotrzymał obietnicy i przyniósł ka wę,
która rozprysnąwszy się na podłodze, poparzyła jej kostki.
Joey ani drgnęła, John Papas zaś potrząsał głową, najwyraźniej usiłując się ocknąć z
uporczywego snu. Przemówił powoli, z silniejszym niŜ zwykle greckim akcentem.
- Kupię. Powiedz mi, ile chcesz.
Indygo się zawahał, jakby po raz pierwszy wytrącony z równowagi.
- Będzie pana kosztować bardzo duŜo. John Papas zwilŜył wargi. Odparł:
- Czekam.
Indygo nadal sprawiał wraŜenie niezdecydowanego, wręcz niespokojnego, więc John Papas
zapytał bardziej stanowczo:
- No juŜ, ile Ŝądasz? Ile?
- Złota - odparł chłopiec. - Chcę złota. - John Papas wpatrzył się w niego, podobnie jak Joey.
Indygo zrobił mały krok do tyłu i mocniej ścisnął róg. -W... w moim kraju nie ma takiej rzeczy
jak pieniądz, nie kupuje się ani nie sprzedaje za kawałki papieru jak u was. Ale ja duŜo podróŜuję
i widzę, Ŝe wszyscy zawsze i wszędzie chcą złota. Musi pan zapłacić mi złotem.
Joey roześmiała mu się w twarz.
- Pan Papas nie ma złota... co ty sobie myślisz, Ŝe jest pira tem? - Indygo odwrócił się do niej,
a ona cofnęła się o krok do tyłu. - Nikt juŜ nie ma złota - dokończyła. - Na litość boską, o nim
piszą w ksiąŜkach.
John Papas jednak uciszył ją ruchem ręki i rzekł ochryple:
- Zaczekaj, cicho bądź, dziewczyno - po czym zwrócił się do Indyga. - No więc, ile złota?
Niemal natychmiast Indygo znów się uśmiechnął, odzyskując chłód i pewność siebie.
- Ile pan ma? - John Papas otworzył i zamknął usta. - Je Ŝeli złoto naleŜy do rzadkości, to róg
tym bardziej - oświadczy ł Indygo. - Proszę mi wierzyć.
John Papas stał i wpatrywał się w niego długą chwilę, zanim kiwnął głową.
- Zaczekaj. Odwrócił się, po czym zniknął w mrokach warsztatu. Joey słyszała, jak otwierają
się i zamykają drzwi naroŜnej izdebki słuŜącej mu za biuro. Pozostawiona sam na sam z
Zgłoś jeśli naruszono regulamin