Kłamstwa i tajemnice.doc

(1162 KB) Pobierz
DIANA PALMER

Diana Palmer

KŁAMSTWA I TAJEMNICE

Tytuł oryginału: Lawman

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci Gene'a Bartona - naszego sąsiada i przyjaciela

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Stary dom Jacoba był w opłakanym stanie. Ostatni właściciel doprowadził go do ruiny i teraz w gabinecie Garona woda ciekła z sufitu prosto na jego komputer.

Garon, ubrany w elegancki szary garnitur, obrzucił pokój gniewnym wzrokiem, stojąc w drzwiach. Właśnie przyjechał do Jacobsville z Waszyngtonu, gdzie w Quantico brał udział w zajęciach z prowadzenia śledztwa w sprawach zabójstw. To była jego nowa specjalizacja w zakresie ochrony porządku publicznego. Garon Grier był pracownikiem FBI. Jego biuro znajdowało się w San Antonio, ale niedawno wyprowadził się z wynajmowanego tam mieszkania na wielkie ranczo w Jacobsville. Jego brat Cash był tu szefem policji, jednak obaj przez długi czas nie utrzymy­wali ze sobą stosunków. Cash wyrzekł się rodziny, gdy zaledwie kilka dni po tym, jak jego ukochana matka zmarła na raka, ojciec powtórnie się ożenił. Jednak w końcu udało się załagodzić ten rodzinny spór. Cash był od niedawna szczęśliwym małżonkiem Tippy Moore, popularnej modelki i aktorki filmowej, znanej jako „Świetlik Georgii”, i właśnie urodziła im się córeczka.

Cash uważał swoje dziecko za ósmy cud świata, lecz Garonowi przypominało bardziej czerwoną suszoną śliwkę, wymachującą piąstkami. Jednakże z każdym dniem dziewczynka rzeczywiście ładniała. Garon uwielbiał dzieci - choć trudno byłoby się tego domyślić z jego ostrego, niemal opryskliwego sposobu bycia. Rzadko się uśmiechał i zazwyczaj zachowywał się oschle i rzeczowo. Nawet wobec kobiet - a raczej: zwłaszcza wobec nich. Choroba nowotworowa zabrała jego jedyną prawdziwą miłość i ten straszliwy cios sprawił, że obecnie w wieku trzydziestu sześciu lat Garon pogodził się z tym, że spędzi resztę życia samotnie. Ta decyzja przyszła mu bez trudu, gdyż uważał, że nie miałby kobiecie nic do zaoferowania. Poświęcił się bez reszty swojej pracy. Wprawdzie niekiedy nachodziły go marzenia o synku, lecz nie zamierzał ryzykować dla tego celu kolejnego związku.

Panna Jane Turner, gospodyni, którą zatrudniał, weszła za nim do gabinetu z wyrazem rezygnacji na szczupłej twarzy.

- Robotników budowlanych uda się wynająć dopiero w przyszłym tygodniu, panie Garon - powiedziała z przeciągłym teksaskim akcentem. - Uważam, że na razie najlepiej będzie podstawić wiadro, chyba że chce pan wdrapać się na dach z młotkiem i gwoździami.

Grier spojrzał na nią z wyższością.

- Nie zwykłem łazić po dachach - rzekł stanowczym tonem. Panna Turner otaksowała wzrokiem jego elegancki garnitur.

- Wcale mnie to nie dziwi - mruknęła, po czym odwróciła się i wyszła.

Popatrzył za nią zaskoczony. Najwidoczniej uważała, że dorastając na rozległym ranczu w zachodnim Teksasie, nosił wyłącznie garnitury. Był doskonałym jeźdźcem i jako nastolatek zdobywał nagrody w zawodach rodeo. Obecnie lepiej znał się na rewolwerach i śledztwach niż na ujeżdżaniu koni, lecz nadal potrafił poprowadzić ranczo. W istocie trzymał tam czarne krowy rasy Angus, które zamierzał przekazać ojcu i braciom w zamian za pieniądze zarobione na wystawach bydła. Przemyśliwał o założeniu własnej hodowli rasowego bydła tutaj, w Jacobsville, ale na przeszkodzie stała kwestia znalezienia wykwalifikowa­nych kowbojów.

Ludzie w małych miejscowościach odnoszą się nieufnie do obcych przybyszów. W Jacobsville mieszkało niespełna dwa tysiące osób, lecz Garonowi za każdym razem, gdy spacerował po miasteczku, wydawało się, że prawie wszyscy obserwują go zza firanek. Przyglądano mu się bacznie, oceniano go i chwilowo trzymano na dystans.

Mieszkańcy Jacobsville rzadko przyjmują obcych do rodziny - gdyż za to właśnie się uważają: za rodzinę złożoną z dwóch tysięcy członków.

Spojrzał na zegarek. Był już spóźniony na spotkanie ze swym oddziałem agentów w biurze FBI w San Antonio. Tej nocy start z lotniska w Waszyngtonie opóźnił się nieoczekiwanie z powodu kłopotów z zapewnieniem bezpieczeństwa i samolot wylądował w San Antonio dopiero wczesnym rankiem. Garon musiał przyjechać samochodem do Jacobsville i prawie nie zmrużył oka. Wyszedł teraz na szeroką werandę, która miała szarą betonową podłogę, białą wiszącą ławeczkę i równie białe wiklinowe fotele, przykryte poduszkami. Fotele stały tu od niedawna. Był koniec lutego i jego gospodyni uznała, że przyda się miejsce, gdzie mógłby podejmować gości. Kiedy jej powiedział, że nie oczekuje żadnych odwiedzin, prychnęła lekceważąco i mimo wszystko zamówiła te meble. Zawsze dyrygowała wszystkimi wokoło. Prawdopodobnie nad nim również wkrótce zyska władzę, jednak zapowiedział jej obrazowo, co ją spotka, jeśli ośmieli się rozpuścić jakiekolwiek plotki o jego prywatnym życiu. W odpowiedzi jedynie się uśmiechnęła. Nie znosił tego jej przeklętego uśmieszku. Gdyby tylko mógł znaleźć na jej miejsce jakąś inną starą pannę, która potrafiłaby równie znakomicie gotować...

Popatrzył na zdezelowany czarny samochód niewiadomego rocznika, który kaszląc dymem spalin, toczył się powoli drogą. Jechała nim jego najbliższa sąsiadka. Jej drewniany, pomalowany na biało domek z zielonymi wykończeniami był ledwie widoczny przez gąszcz drzew hikorowych i jadłoszynów, oddzielających jego rozległą posiadłość od jej niewielkiej działki. Nazywała się Grace Carver i opiekowała się swoją starą babcią, poważnie chorą na serce. Wnuczka nie była zbyt efektowna. Splatała włosy blond w długi warkocz i chodziła najczęściej w luźnych dżinsach i bluzie od dresu. Wobec Garona zachowywała się nieśmiało. W istocie wyglądało na to, że się go wręcz boi. Dziwiło go to, ale uznał, że widocznie opinia o nim już rozeszła się po okolicy.

Poznał tę dziewczynę, kiedy jej stary owczarek niemiecki uciekł ze swego ogrodzonego wybiegu i wkroczył na teren jego posiadłości. Wkrótce panna Carver zjawiła się, szukając psa, i zarzuciła Garona gorącymi przeprosinami. Miała bladozielone oczy i owalną twarz. Nie odznaczała się szczególną urodą, z wyjątkiem ładnych ust i gładkiej cery. Nie podeszła na tyle blisko, by podać mu rękę, i po przeprosinach oraz przedstawieniu się odeszła pośpiesznie, niemal wlokąc za sobą psiego winowajcę. Odtąd już się nie pokazała. Mniej więcej tydzień później panna Jane oznajmiła mu, że wiekowy owczarek zdechł. Zresztą stara pani Collier, babka Grace, nie lubiła psów. Garon napomknął, że wnuczka była w jego obecności trochę zdenerwowana, na co panna Turner odparła, że Grace zachowuje się wobec mężczyzn „dziwacznie”. Bóg jeden wie, co miała na myśli.

Powiedziała mu też, że Grace rzadko wychodzi z domu. Nie podała więcej szczegółów, a Garon nie pytał, gdyż osoba panny Carver go nie ciekawiła. Lubił od czasu do czasu spędzić noc z kobietą, najchętniej nowoczesną i wykształconą. Jednak panna Carver należała do gatunku, który nigdy nie wzbudzał jego zainteresowania.

Raz jeszcze zerknął na zegarek, zamknął frontowe drzwi i wsiadł do swego czarnego bucara. Miał prawo korzystać z urzędowego pojazdu, cho­ciaż w jego garażu stały nowy czarny jaguar oraz wielki ford expedition. Jednakże trzymał swoje rzeczy i sprzęt w bucarze i jeździł nim do biura. Dojazdy do pracy stanowiły pewną uciążliwość, lecz zabierały mu najwyżej dwadzieścia minut w każdą stronę. Poza tym znużyło go już życie w wynajętym mieszkaniu. Wprawdzie panna Turner bywała czasem opryskliwa, ale świetnie gotowała i prowadziła dom tak sprawnie, że nie musiał się o nic kłopotać. Uważał się więc za szczęściarza.

Ruszył podjazdem, rzucając w przelocie zaciekawione spojrzenie na krztuszący się silnik samochodu Grace. Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że dziewczyna nie ma pojęcia, że jej auto jest uszkodzone. Widywał ją niekiedy, jak nawoziła i przycinała kilka krzaków róż. To jedno ich łączyło. Garon kochał róże i w trakcie swego krótkiego małżeństwa wyhodował kilka rzadkich odmian. Było to jego ulubione hobby; będzie się mógł znowu mu poświęcić na tym wielkim ranczu. Naturalnie teraz był luty, a niewiele róż zakwita o tej porze roku.

Gdy wszedł do biura, stwierdził, że panuje w nim gorączkowy rejwach. W jego gabinecie czekał miejscowy oficer śledczy z wydziału zabójstw Departamentu Policji w San Antonio.

- Nie miałem nawet czasu poinformować szefostwa o kursie - mruknął Garon do sekretarki, którą dzielił z innym agentem. - Czego on chce? - dodał, wskazując głową wysokiego mężczyznę, stojącego przy oknie z rękami w kieszeniach, z ciemnymi włosami związanymi w długi koński ogon - dłuższy nawet od tego, jaki nosił brat Garona, Cash. Ta fryzura wskazywała niedwuznacznie, że nieznajomy jest kimś w rodzaju buntownika.

- To ma związek ze sprawą porwanego dziecka, nad którą pracuje.

- Nie zajmuję się zaginionymi osobami, chyba że kończą jako ofiary zabójstw - przypomniał jej.

Rzuciła mu znaczące spojrzenie.

- Pracuję tutaj - parsknęła - i wiem, czym się zajmujesz. Popatrzył na nią gniewnym wzrokiem.

- Nie bądź za sprytna.

- A ty nie bądź za cwany - odcięła się. - Mogłabym zarabiać dwadzieścia dolarów na godzinę jako hydraulik.

- Joceline, nie potrafisz nawet wymienić uszczelki - powiedział spokojnie. - Nie pamiętasz, co się stało, kiedy próbowałaś naprawić cieknący kran w damskiej toalecie?

Odgarnęła do tyłu krótko przycięte ciemne włosy.

- I tak już trzeba było umyć podłogę - rzekła wyniośle. - A jeśli chcesz się dowiedzieć, o co chodzi detektywowi Marguezowi, może po prostu go zapytaj.

Westchnął z irytacją.

- Dobrze. A co z filiżanką kawy?

- Dziękuję, już jedną wypiłam - odparła z przekornym uśmiechem.

- Nie cierpię wyzwolonych kobiet - rzekł zrzędliwym tonem.

- O rety, nie umiesz sam przynieść sobie filiżanki kawy? - spytała z udawanym zdziwieniem.

- Poczekajmy, aż poprosisz mnie o podwyżkę - powiedział.

- Poczekajmy, aż będziesz chciał, żebym przepisała twój raport śledczy - odparowała z satysfakcją.

Idąc do gabinetu, klął cicho po hiszpańsku. Miał nadzieję, że Joceline zrozumiała te przekleństwa, ale nawet jeśli tak było, nie dała nic po sobie poznać.

Oficer usłyszał jego kroki i odwrócił się od okna. Miał czarne oczy i oliwkową twarz, na której malował się wyraz zatroskania.

- Nazywam się Marquez - przedstawił się, podając rękę Garonowi. - A pan, jak sądzę, jest agentem specjalnym i nazywa się Grier?

- Wolałbym nim nie być, gdyż wtedy nie musiałbym zajmować się wszystkimi tymi papierzyskami, piętrzącymi się na moim biurku - rzucił sucho Garon. - Proszę usiąść. Napije się pan kawy? - spytał, a potem się skrzywił. - Tyle że będziemy musieli sami ją sobie przynieść, ponieważ moja sekretarka jest „kobietą wyzwoloną” - powiedział, podnosząc głos, gdy Joceline przechodziła obok drzwi gabinetu.

- Komputer zaraz pożre twój sześciostronicowy list do prokuratora generalnego, zawierający propozycje ustawodawcze - zawołała beztrosko. - Współczuję ci, ale jestem pewna, że możesz napisać nowy...

- Jeżeli kiedykolwiek będziesz brała ślub, poprowadzę cię do ołtarza!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin