Koontz Dean - Zwierciadło zbrodni.pdf

(1459 KB) Pobierz
1049331310.001.png
Dean R. Koontz
Zwierciadło Zbrodni
Mr Murder
Przekład Jan Kabat
Wydanie oryginalne: 1993
Wydanie polskie: 1995
1049331310.002.png
Część pierwsza
Święty Mikołaj i jego zły brat bliźniak
Dziwna i szara zima tego roku.
Mokry wiatr powiew Zagłady niesie,
poranne niebiosa już toną w mroku,
sunąc kocim krokiem do północy.
KSIĘGA WSZELKICH SMUTKÓW
Życie jest bezlitosną komedią. Na tym właśnie polega jego tragizm.
JEDEN MARTWY BISKUP, MARTIN
STILLWATER
Księga pierwsza
1
Pragnę...
Przechylając się do tyłu w wygodnym skórzanym fotelu biurowym, huśtając się łagodnie, trzymając
w prawej dłoni mały magnetofon kasetowy i dyktując list do swego wydawcy w Nowym Jorku,
Martin Stillwater uświadomił sobie nagle, że powtarza sennym szeptem to jedno słowo.
...pragnę... pragnę... pragnę...
Zmarszczył brwi i wyłączył kasetę.
Jego myśli przypominały rozpędzony pociąg, który zjechał ze stukotem kół na bocznicę i wreszcie
przystanął. Nie mógł sobie przypomnieć, co miał zamiar powiedzieć.
Czego pragnął?
Wielki dom nie był po prostu cichy, zdawał się martwy. Paige zabrała dzieciaki na lunch i sobotni
poranek w kinie.
Ale owa cisza, nie skażona dziecięcymi głosami, nie była jedynie pewnym określonym stanem.
Miała swoją własną substancję. Wyczuwało się ją w powietrzu.
Przyłożył rękę do karku. Jego dłoń była chłodna i wilgotna. Wstrząsnął nim dreszcz.
Za oknami jesienny dzień był tak cichy jak wnętrze domu, jakby ewakuowano wszystkich
mieszkańców południowej Kalifornii. Szerokie okiennice przy jedynym z okien gabinetu na
pierwszym piętrze były uchylone. Słoneczny blask prześlizgiwał się ukośnie między nachylonymi pod
kątem listwami, znacząc sofę i dywan wąskimi, czerwono-złotymi paskami, połyskującymi jak futro
lisa; najbliższa jasna wstążka opasywała narożnik biurka w kształcie podkowy.
Pragnę...
Instynkt mu podpowiedział, że zaledwie przed chwilą wydarzyło się coś ważnego, coś
niewidocznego gołym okiem, co dostrzegł tylko podświadomie.
Obrócił się na krześle i rozejrzał po pokoju. Oprócz pasemek miedzianego blasku słonecznego,
przeplatanego cieniami rzucanymi przez listwy żaluzji, jedyne światło płynęło z małej lampki na
biurku, której klosz zrobiono z różnokolorowego szkła. Był sam.
Być może cisza wydawała się nienaturalnie głęboka tylko dlatego, że zwykle w domu było gwarno
i hałaśliwie, zwłaszcza teraz, kiedy zaczęły się przedświąteczne ferie. Tęsknił za dzieciakami.
Żałował, że nie poszedł z nimi do kina.
Pragnę...
W tym jednym słowie brzmiało niezwykłe napięcie i tęsknota.
Teraz ogarnęło go złowróżbne przeczucie, przejmująca świadomość nadchodzącego
niebezpieczeństwa. Ostrzegawczy lęk, który przeżywali bohaterowie jego powieści, i który zawsze
starał się opisać bez uciekania się do wyświechtanych frazesów.
Tak naprawdę nie doświadczył niczego podobnego już od lat, od czasu, gdy Charlotte była
poważnie chora i doktor podejrzewał raka. Przez cały ten dzień w szpitalu, gdy jego małą
dziewczynkę wożono na wózku z jednego laboratorium do drugiego, przez bezsenną noc, a potem
przez te wszystkie dni poprzedzające chwilę, gdy lekarze odważyli się postawić diagnozę, Marty czuł
się tak, jakby prześladował go złośliwy duch, którego obecność odbierała tlen, utrudniając
oddychanie, poruszanie się, nadzieję. Jak się okazało, jego córce nie zagrażało nadnaturalne zło czy
śmiertelna choroba. Problem sprowadzał się do całkowicie uleczalnego schorzenia krwi. W ciągu
trzech miesięcy Charlotte wyzdrowiała.
Ale on wciąż pamiętał tamten lęk.
Znów tkwił w jego lodowatym uścisku, choć nie wiedział dlaczego. Charlotte i Emily były
zdrowymi, towarzyskimi dzieciakami. On i Paige byli ze sobą szczęśliwi, absurdalnie szczęśliwi,
jeśli wziąć pod uwagę to, ile małżeństw znajomych trzydziestokilkulatków było rozwiedzionych, żyło
w separacji, czy też oszukiwało się nawzajem. Pod względem finansowym byli zabezpieczeni ponad
najśmielsze oczekiwania.
A jednak Marty wiedział, że dzieje się coś złego.
Odłożył magnetofon, podszedł do okna i pchnął okiennice. Bezlistny platan rzucał ostre, wydłużone
cienie na nieduże, boczne podwórko. Za powyginanymi konarami drzewa widniały bladożółte,
tynkowane ściany sąsiedniego domu, które zdawały się pochłaniać słoneczny blask; złote i brunatne
refleksy malowały szyby w oknach; miejsce było ciche, pozornie spokojne.
Po prawej stronie widział fragment ulicy. Domy naprzeciwko, w stylu śródziemnomorskim, były
otynkowanymi budynkami o dachach z glinianych płytek, złoconymi teraz przez popołudniowe słońce
i ozdobionymi cieniem rzucanym przez liście królewskich palm. Ta spokojna, urozmaicona i
starannie zagospodarowana okolica, a właściwie całe miasteczko Mission Viejo, wydawała się
spokojną przystanią, wolną od chaosu, który rządził resztą świata.
Zamknął okiennice, zagradzając dostęp słońcu.
Niebezpieczeństwo istniało tylko w jego umyśle i było owocem tej samej żywej wyobraźni, która
uczyniła go poczytnym autorem kryminałów.
Jednak jego serce biło szybciej.
Marty wyszedł z gabinetu na korytarz pierwszego piętra. Doszedł do szczytu schodów. Stał
nieruchomo jak słupek balustrady, na którym teraz opierał dłoń.
Nie bardzo wiedział, na co czeka. Ciche skrzypienie drzwi? Skradające się kroki? Ukradkowe
szelesty, trzaski i przytłumione stuki?
Stopniowo, gdy nie usłyszał niczego podejrzanego, a oszalałe serce uspokoiło się nieco, poczucie
nadchodzącej katastrofy zaczęło słabnąć. Niepokój przerodził się w zwyczajną niepewność.
– Kto tam? – spytał tylko po to, by zakłócić ciszę.
Dźwięk jego głosu rozproszył złowieszczy nastrój. Pusty dom. Żadnej tajemniczej złośliwej siły.
Wrócił do gabinetu, który znajdował się przy końcu korytarza, i usadowił się w skórzanym fotelu
za biurkiem. W półmroku pokoju cztery kąty zdawały się cofać bardziej, niż pozwalały na to ściany –
jak we śnie.
Ponieważ głównym motywem na kloszu lampy były owoce, ochronna szyba na biurku odbijała
świetliste owale i krążki czerwieni, brązu, zieleni, żółci i błękitu. Części metalowe i plastikowe
magnetofonu odbijały także jasną mozaikę klosza, połyskując jak ozdobione klejnotami. Sięgając po
magnetofon Marty zauważył, że jego dłoń pokrywa grudkowata, opalizująca i wielobarwna skóra
egzotycznej jaszczurki.
Zawahał się, obserwując fałszywe łuski na swojej dłoni i widmowe klejnoty na obudowie
magnetofonu. Prawdziwe życie przeplatało się z ułudą, jak w każdej wymyślonej opowieści.
Cofnął taśmę, trwało to sekundę lub dwie, szukając kilku ostatnich słów nie dokończonego listu do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin