Gould Judith - Czas na pożegnanie.doc

(1181 KB) Pobierz
Judith Gould

Judith Gould

 

Czas na pożegnanie

 

Przełożyła Agnieszka Barbara Ciepłowska

Z wyrazami serdeczności dedykuję tę książkę Trojgu muszkieterom z rodu Gallaherów:

Joyce Rucker

Suzie Bissell

oraz

Robertowi W. Gallaherowi

Rzecz piękna jest radością wieczną:

Jej uroda wzrasta, a będąc konieczną

Nie odejdzie w nicość, lecz dla nas odszuka

Przystań, gdzie sen słodki oczy nam zamyka

Zbawienny w ucichłym wytchnieniu.

John Keats, „Endymion"

Podziękowania

 

wyrazić wdzięczność Terry'emu Rootowi, właścicielowi Sone" w Watsonville w stanie Kalifornia, za to, iż znalazł nnie osobiście oprowadzić po tym nieprawdopodobnie uro-liejscu, a także podzielił się ze mną swoją imponującą wie-smat orchidei. Jeśli pojawiły się w tej książce jakiekolwiek yczące tego tematu, powstały wyłącznie z mojej winy. ękowania z pewnością należą się także Nancy Austin i Bil-rleyowi - za ich bezgraniczną uprzejmość, która umożliwi-jdzy innymi zapoznanie się z cudami hrabstwa Santa Cruz mii.

Koniec jest początkiem

Wczesna jesień 2000 roku

p.

ogoda była dość niezwykła jak na tę porę roku.

Może przez szacunek dla wyjątkowych okoliczności.

Słońce ugrzęzło za ponurymi chmurami, w dół przedarło się tylko kilka bladych promyków. Jak okiem sięgnąć, ziemię spowijała mgła. W sinawym obłoku ginęły nawet potężne sekwoje.

Nieduża urna wykładana muszlami została wykonana na zamówienie.

Oto, co zostaje z człowieka, pomyślał. Tylko garść prochów.

Odwrócił się do towarzyszącej mu kobiety. Choć bardzo się starał panować nad bólem i rozpaczą, nie zdołał ukryć swoich uczuć. Ale przynajmniej wyprostował ramiona i uniósł głowę, gdy oboje razem podeszli do samochodu. Otworzył drzwi, a kiedy jego towarzyszka wsiadła, obszedł wóz dookoła i wsunął się za kierownicę. Urnę pieczołowicie ustawił tuż obok siebie, na tym samym siedzeniu. Przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił wsteczny bieg i wyjechał na drogę prowadzącą wzdłuż brzegu oceanu. Skierował się na południe, w stronę fragmentu wybrzeża zwanego Big Sur.

Podróż mijała w milczeniu, ciszę tylko niekiedy przerywały zduszony szloch albo drżące westchnienia kobiety. Mężczyzna prowadził zatopiony w myślach, zdruzgotany stratą, skupiony na tym, co miał zrobić.

Mgła wtórowała mu w smutku, spowiła okolicę grubym płaszczem, ukrywając bujne piękno stromego brzegu. Tylko od czasu do czasu odsłaniała na chwilę jakiś wąski kanion, kamienisty stok czy wody oceanu, przez które widać było tarasowe dno. Zwieńczyła bladymi kręgami sosny i cyprysy, przysiadła na czubkach dębów oraz

 

Judith Gould

sznych sekwoi, zmroziła perłową szarością niepowtarzal-aorskich fal.

rca zwolnił, szukając zjazdu z głównej drogi. Wiedział, że jest dobrze oznaczony, a jeszcze na dodatek dziś skrył się Nagle mężczyzna dostrzegł znak, tabliczkę z napisem e Canyon Road". Gwałtownie wcisnął hamulec i ostro prawo. Pasażerka, wyrwana ze smutnej zadumy, przestra-lie na żarty, ale nie odezwała się ani słowem, mścił szybę, do wnętrza samochodu wdarł się ryk fal bez-;akujących skały.

łatwo można sobie wyobrazić najgorszą tragedię, pomyto takie piękne miejsce. A może właśnie dlatego...? )czył się w ślimaczym tempie, bo kierowca nagle stracił wykonać to, po co tu przybył. W końcu zatrzymał auto t silnik. Jakiś czas siedział bez ruchu, niewidzącym wzro-ząc tumany mgły. Wreszcie odwrócił się do pasażerki. Iługo wrócę - powiedział.

ekając na odpowiedź, wysiadł, sięgnął do środka po urnę amotnie ku plaży.

ił długie kroki, więc szybko znalazł się na skraju urwiska, ^stanął i rozejrzał się w poszukiwaniu charakterystycz-któw krajobrazu. Pośród lepkich; wilgotnych macek sino-błoku odnalazł znajomą ścieżkę wiodącą przez skały do kolorze indygo.

: jak z bajki, pomyślał. Fale łamiące się na skałach, pod-|roty kamienne łuki... Tajemniczy zakątek promieniujący tak intensywnym, że aż bolesnym. Miejsce jej ostatniego u.

hnął głęboko słonym morskim powietrzem. Ścieżka była

stroma, tu i ówdzie nawet niebezpieczna. Zacisnął usta,

urnę do piersi i ruszył w dół, ostrożnie stawiając stopy na

kamieniach. Elegancki garnitur, włożony z okazji nabo-

żałobnego, podkreślał sprężystość muskularnego, silnego

: myśli mężczyzna miał odrętwiałe. Ta sama bezwładność,

^rowała jego wszystkimi czynnościami w ciągu ostatnich

z poprowadziła go nadmorską dróżką w stronę wody, ku

iu trudnego obowiązku.

1 na plaży i rozejrzał się dookoła. Nikogo. Byli tylko we dwoje, pierwszych krokach stopy zapadły mu się w piasek. Przy-uniósł spojrzenie na daleki horyzont. Linia, gdzie ocean

zlewał się z niebem, także zniknęła za mgłą. Przybyły spojrzał przez ramię na potężne skały, z których właśnie zszedł, jakby się wahał, czy nie zawrócić, czy nie zmienić decyzji, ale zaraz na nowo podjął wyzwanie. Od wybranego przez nią miejsca dzieliło go zaledwie kilkanaście kroków. Znali dobrze oboje ten skrawek wybrzeża.

Wiatr załopotał połami marynarki, porwał w górę krawat, rzucił mężczyźnie w oczy garść słonej piany i zmierzwił mu włosy. Na nic jego wysiłki, bo stojący nawet ich nie zauważył. Myślał tylko o jednym, wyłącznie o swoim zadaniu.

Dotarł wreszcie na miejsce. Rozejrzał się i pokiwał głową.

To właśnie tutaj, pomyślał.

Powoli wszedł do lodowatej wody. Ujął urnę w obie dłonie, obrzucił ją spojrzeniem pełnym żalu.

Jak pożegnać kogoś, kto był tak pełen życia? Istotę stale żądną nowych wrażeń, kobietę, której ziemska droga jawiła się jako radosna ścieżka, niekiedy kręta, pełna przygód, czasem tajemnicza, a zawsze intrygująca... Istotę, która stale podejmowała nowe wyzwania. Która dla niego była gotowa na wszystko. Z którą połączyła go namiętność. I prawdziwa miłość.

Po tej osobie została tylko garstka prochów.

W oczach mężczyzny pojawiły się łzy. Gdy otworzył urnę, nie mógł ich już powstrzymać - stoczyły się po policzkach, wpadły do oceanu.

Podniósł urnę w górę, wysoko, do samego nieba, pozwolił, by wiatr porwał popioły... jej prochy... i rozrzucił je na cztery strony świata.

- Żegnaj, najmilsza - wyszeptał. - Zegnaj.

Nagle przez chmury przedarło się słońce, złoty blask spłynął na ziemię, skąpał wodę w ciepłej poświacie. A jemu się wydało, że widzi, jak dusza ukochanej wzlatuje prosto do nieba, jak po świetlistej smudze wędruje z tego bajecznego ziemskiego zakątka w górę, do wieczności. Oślepiony nagłą jasnością spuścił wzrok i przycisnął urnę do piersi. W końcu ujął ją jedną dłonią, zamachnął się potężnie i rzucił w morską toń. Szybko zniknęła w głębinie. Wkrótce nie zostanie po niej nic, tak samo jak po ludzkich prochach.

Wyszedł na plażę i ogarnął spojrzeniem skalisty klif. W jej towarzystwie każdy spacer zmieniał się w pasjonującą wyprawę... Ruszył wąską ścieżką wśród stromych skał.

Jak teraz bez niej żyć?

Na szczycie przystanął, musiał uspokoić oddech. Zdjął marynarkę i przerzucił ją przez ramię. Ostatni raz spojrzał na morze. Mgła

Judith Gould

pod ciepłymi promieniami, świat był teraz jasny, barwny,

Cienka linia znaczyła odległy horyzont, a bliżej brzegu we-

szkowały wydry morskie. Nikt im tutaj nie przeszkadzał,

swobodnie.

\a je uwielbiała! Często je obserwowali.

ch widok nie sprawiał mu przyjemności, bo nie mógł się

;lić radością.

iraz bez niej żyć?, powtórzył w myślach.

)grążony w smutku. I nawet ocean, zwykle niosący ukoje-

TOt leczący rany, nie miał dla niego pociechy. Fale podnosi-

tadały, gładząc piaszczystą plażę.

yzna ciężkim krokiem ruszył do samochodu. W ciszy.

nie sam.

Księga pierwsza

JOANNA IJOSH Wiosna i lato 2000 roku

 

 

Judith Gould

a pod ciepłymi promieniami, świat był teraz jasny, barwny,

y. Cienka linia znaczyła odległy horyzont, a bliżej brzegu we-

raszkowały wydry morskie. Nikt im tutaj nie przeszkadzał,

ię swobodnie.

ona je uwielbiała! Często je obserwowali.

ś ich widok nie sprawiał mu przyjemności, bo nie mógł się

zielić radością.

teraz bez niej żyć?, powtórzył w myślach.

pogrążony w smutku. I nawet ocean, zwykle niosący ukoje-

Lawet leczący rany, nie miał dla niego pociechy. Fale podnosi-

opadały, gładząc piaszczystą plażę.

;czyzna ciężkim krokiem ruszył do samochodu. W ciszy.

ełnie sam.

Księgo pierwsza

JOANNA IJOSH

Wiosna i lato 2000 roku

Rozdział pierwszy

i

oanna Cameron Lawrence wcisnęła hamulec. Leciwy, ale wypieszczony mercedes kabriolet wolniutko wspinał się krętą wąską drogą prowadzącą przez pasmo górskie Santa Cruz. Jechała tędy wcześniej, lecz już dość dawno. Nie sposób jednak było zapomnieć, że droga należała do wyjątkowo niebezpiecznych, podobnie jak ta, która prowadziła do jej domu w Aptos, całkiem niedaleko.

Choć na jezdni wyznaczono po jednym pasie ruchu w każdą stronę - przynajmniej teoretycznie - w wielu miejscach obfite zimowe deszcze wypłukały ziemię i z szosy pozostał wąski pas asfaltu, tylko na jeden samochód. Przed takimi groźnymi przewężeniami ustawiano znaki ostrzegawcze, najwyraźniej w nadziei, że nie dojdzie do kolizji, choć ruch odbywał się po jednym paśmie.

Joanna wciągnęła głęboko w płuca chłodne górskie powietrze, przesycone wonią eukaliptusów. Po lewej stronie wyrastała skalista ściana, do której kurczowo przylgnęły domy, po prawej otwierał się kanion, a właściwie nieomalże przepaść. Strome ściany opadały miejscami nawet ponad sto metrów, nim sięgnęły dna, gdzie płynął strumień, potężny lub słabnący, zależnie od pory roku. Cyprysy, ogromne sekwoje, eukaliptusy i sosny tworzyły gęsto tkany baldachim, który z rzadka tylko przepuszczał promienie słoneczne.

Po przeciwnej stronie wąwozu, na zboczu sąsiedniej góry, od czasu do czasu także pojawiały się budynki, głównie domki letnie, zawieszone na skałach niczym gniazda i podobnie jak gniazda zbudowane w przyzwoitej odległości jeden od drugiego. Prowadziły do nich kruche mostki przerzucone nad parowem. Właściciele musieli parkować po tej stronie kanionu, gdzie prowadziła droga, i dostawali się do swoich siedzib na piechotę.

Judith Gould

vyraźniej byli to ludzie nieustraszeni, godni podziwu. Mieli : być inni oraz borykać się z wszelkimi niedogodnościami tiymi z mieszkaniem w tak niesamowitych warunkach. ma zerknęła na jedną z mijanych skrzynek pocztowych. Nu-ikazywał, że cel jest już blisko. Kobieta, którą miała odwie-)wiedziała, że tuż obok jej mostka znajduje się dogodne miej-kingowe...

3rawej stronie ukazał się staruteńki kremowy dżip wagoneer ony plamkami rdzy, zaparkowany w bocznej asfaltowej alej-go właśnie auta miała wypatrywać Joanna. W ślimaczym s pokonała ostry zakręt i zaparkowała tuż za dżipem. Zaciąg-amulec i wyłączyła silnik.

;ejrzała się w lusterku wstecznym. No tak, to było do przewi-.. Z przepastnej płóciennej torby wykończonej skórą wyjęła kę i kilkoma energicznymi ruchami przeczesała włosy. Takie ie są skutki jeżdżenia kabrioletem. Spojrzała w lusterko raz 3. Tym razem fryzura dała się zaakceptować. Joanna chwyciła wrzuciła do niej kluczyki i wysiadła ze swojej srebrnej strzały, stanowiła nie podnosić dachu. Na deszcz się nie zanosiło, sa-)d stał w miłym cieniu, więc nie musiała się obawiać, że bla-ę nagrzeje, no i powinien tu być zupełnie bezpieczny, leszła dżipa i stanęła przed drewnianym mostkiem. Dłuższą chwilę Lądała mu się nieufnie. Ciągnął się i ciągnął, co najmniej dwadzie-letrów. A Joanna Lawrence obawiała się tylko jednego. Wysokości, adki Jezu, jęknęła w duchu. Kochana, naprzód marsz!, próbo-dodać sobie animuszu. Przejdziesz i tyle. Po wiszącym moście lotwornie głębokim parowem. Po zbutwiałym drewnie... ziela głęboki wdech i ostrożnie postawiła na desce nogę. Jed-;śnie z całej siły ścisnęła poręcz. Postawiła na mostku drugą i odważyła się odetchnąć. Mostek zachwiał się lekko pod jej rem. Coś wyraźnie skrzypnęło, oże jedyny, miej mnie w swojej opiece!

toś jej kiedyś mówił, że w takiej sytuacji należy spoglądać pro-rzed siebie - za nic w świecie nie patrzeć w dół! Iść powoli, lecz lie, w jednakowym tempie, atwiej radzić, niż zrobić!

,az jeszcze odetchnęła głęboko, utkwiła spojrzenie w ślicznej ce po drugiej stronie wąwozu i ruszyła - krok za krokiem, naj-w powoli, potem coraz szybciej. Przez całą drogę wstrzymywała ;ch i mocno trzymała się poręczy.

Czas na pożegnanie

15

Wreszcie przeszła! Mało się nie rozpłakała ze szczęścia. Taka krótka przeprawa, a wydawało się, że trwała wieczność! Joanna zerknęła przez ramię na pokonany kanion. Wyglądał teraz całkiem niewinnie.

Irracjonalny strach działał jej na nerwy, jak zresztą każda słabość, ale nie umiała go przezwyciężyć. Tak czy inaczej, tym razem wygrała. Wyprostowała się dumnie, obrzucając wyzywającym spojrzeniem Bogu ducha winny domek letniskowy.

Podobnie jak mostek, on także został zbudowany z desek w kolorze piernika, które miejscami wyblakły i upodobniły się barwą do kory otaczających go sosen. Okiennice miał ciemnozielone, a w pod-okiennych skrzynkach wesoło czerwieniło się geranium. Dach kryty cedrowym gontem z czasem posrebrzał, a komin i podmurówka z kamienia były obrośnięte soczystym mchem. Gzymsy i ganek ozdobiono ażurową kratką, po ścianach pięła się winorośl. Wzdłuż ścieżki prowadzącej do wejścia rosły krzewy.

Pięknie tu, pomyślała Joanna. I jak romantycznie!

Podeszła do drzwi. Ponieważ nie było dzwonka, uniosła lśniącą mosiężną kołatkę w kształcie ananasa i stuknęła nią dwukrotnie.

Otworzyły się niemal natychmiast.

W progu stanęła wysoka szczupła kobieta, mniej więcej w tym samym wieku co Joanna, czyli tuż po trzydziestce. Miała jasne włosy do ramion oraz błyszczące oczy o żywym spojrzeniu, w przedziwnym kolorze przywodzącym na myśl szylkret: niby ciemnobrązowe, ale prześwietlone blaskiem złota i ciepłem bursztynu. Do tego wysoko sklepione kości policzkowe, pięknie zarysowane łuki brwi, prosty nos oraz pełne, zmysłowe usta i cera bez skazy.

- Pani Lawrence, prawda? - zapytała z przyjaznym uśmiechem. Jednym spojrzeniem ogarnęła strój przybyłej: lnianą bluzkę barwy ecru, letnie jasne spodnie, espadryłe. Swobodny, a jednocześnie elegancki.

- Proszę mi mówić po imieniu. - Joanna zrewanżowała się uśmiechem.

- Ja mam na imię April. April Woodward, jak oczywiście wiesz. Zapraszam.

Otworzyła drzwi szerzej i odsunęła się, przepuszczając gościa. W niewielkim przedpokoju zwracał uwagę imponujący, wykuty z żelaza stojak, w którym zgromadzono laski różnej długości oraz parasolki. Tu i ówdzie sterczała rączka w kształcie łba jakiegoś zwierzęcia. Na niewielkim sosnowym stoliku z dwiema szufladami

Judith Gould

orcelanowy talerz na klucze. Podłogę przykrywał spłowiały *ty, niegdyś wielobarwny chodnik.

apijesz się czegoś, Joanno? - spytała gospodyni. - Mam żielo-batę. A może wolisz wodę mineralną? Uwielbiam zieloną herbatę - ucieszyła się Joanna, cukrem? Ze słodzikiem? Z miodem? fajchętniej z odrobiną miodu. Rozgość się, proszę. - April gestem wskazała salonik. - Zaraz

inna powiodła wzrokiem za gospodynią ubraną w spodnie i koszulę w drobne prążki. Mokasyny niosły ją miękko i cicho, brała sobie ogromną, wygodną kanapę, ustawioną przed ko-em, który zdominował całą ścianę. W znacznym stopniu wła-zięki niemu wnętrze nabierało przytulnego charakteru. Zapa-j w miękkie poduchy i ciekawie rozejrzała dookoła. Pokrycie hyba z prawdziwego lnu? Ściany wyłożono sosnową boazerią, iego samego chyba drewna zrobiono też półki, z których it wypływały książki różnej wielkości, sądząc po wyglądzie, ) czytane.

mujący salonik, pomyślała. Bezpretensjonalny i miły. Zapewne jest podobna... W ogóle jaki to romantyczny domek, a jednocześ-eprzesłodzony i nieprzeładowany. I pieniądze nie biją w oczy... róciła gospodyni z niewielką tacą w dłoniach. Postawiła na :u dzbanek z herbatą oraz baryłkowaty słoiczek miodu. Nie chcę ci sprawiać kłopotu - odezwała się Joanna. Nie sprawiasz - zapewniła April. Nalała jasny gorący płyn do fi-ik, dodała odrobinę miodu i podała gościowi aromatyczny napój. Dziękuję.

Nie ma za co. - April upiła łyk herbaty. - Z tego, co zrozumia-- zaczęła rozmowę - chciałabyś zbudować coś w rodzaju groty. Tak - odrzekła Joanna. - Przywiozłam zdjęcia... Jedne z cza-m, inne skopiowane z różnych książek. Na pewno się zorientu-o co mniej więcej mi chodzi. - Odstawiła herbatę, sięgnęła do j i z jej przepaścistych głębin wydobyła sporą żółtą kopertę. )że wyda ci się, że trochę sfiksowałam... - podjęła, wyjmując :ia - ale pokażę ci, co zamierzam osiągnąć, pril z uwagą obejrzała wszystkie fotografie. Fantastyczne - westchnęła, odłożywszy ostatnią. W jej szyl-owych oczach błyskały złote iskry. - Rzeczywiście tak ma być? iknęła dłonią w odbitki.

Czas na pożegnanie

17

- Jak najbardziej - potwierdziła Joanna pogodnie. Zadowolona była, że zdjęcia się April spodobały. - Widziałam fontannę i mury według twojego projektu w ogrodzie Ingrid i Ronalda Wilsonów. Niesamowite. Po prostu... nieziemskie.

- Serdeczne dzięki.

- No i coś mi mówi, że potrafiłabyś zrobić to, czego chcę.

- Dziwne... - zamyśliła się April. - W dzisiejszych czasach mało kto decyduje się na coś podobnego.

- A ja, owszem. - Joanna zaśmiała się w głos. - Śnię o tym po nocach. I wszystko mi jedno, czy ktoś uzna to za wariactwo czy też nie. Chciałabym zrobić tę grotę z dawnej stajni. To kamienny budynek, myślę, że będzie się nadawał. Nie jest bardzo duży, ale za to z miejsca, gdzie go zbudowano, roztacza się przepiękny widok.

- Grota... - mruczała April. - Jaskinia... pieczara... Joanna z aprobatą kiwała głową.

- Tak, tak, tak. Właśnie. Chociaż wolałabym, żeby trochę przypominała pawilon ogrodowy, żeby nie wyglądała na dziką, zaniedbaną jaskinię. Najchętniej używam słowa „grota", chyba dlatego, że chciałabym ją całą wyłożyć muszlami i otoczakami. Ściany, sufit, podłogę... Tak jak na tych zdjęciach.

- Świetna myśl! - przyklasnęła jej April.

- Ale nie chcę ściągać wzorów z tych fotografii - zastrzegła się Joanna. - Wolę, żebyśmy stworzyły coś oryginalnego. - Znowu głośno się roześmiała. - Dobre sobie! Jeszcze się na nic nie zgodziłaś, a ja już uznałam, że mam twój talent do dyspozycji.

April tylko się uśmiechnęła.

- Mąż i ja hodujemy orchidee - podjęła Joanna - dlatego chciałabym mieć na ścianach wzór kwiatowy. Trochę jakby orchidee wyrastały z muszli i kamieni, nie wiem, czy dobrze to ujmuję?

April upiła łyk herbaty i zdecydowanym ruchem odstawiła filiżankę.

- Pokażę ci swoje portfolio - oznajmiła. - Zyskasz pojęcie o moich pracach.

- Z przyjemnością.

- Zaraz wrócę.

Gdy April wyszła z saloniku, Joanna dostrzegła na ścianie akwarele, na które wcześniej nie zwróciła uwagi. Wstała, by przyjrzeć im się z bliska. Były to scenki z natury, krajobrazy przedstawiające plażę, wydmy i morze. Na paru innych widniały tutejsze góry.

April wróciła z dużym, oprawionym w skórę albumem.

 

 

Judith Gould

widzę, że odkryłaś moje hobby - uśmiechnęła się do Joanny

ącej akwarelki. - A w każdym razie jedno z nich.

i śliczne - odrzekła Joanna. - Mają mnóstwo wdzięku.

dekuję. - April obrzuciła obrazki krytycznym spojrzeniem,

jawionym wręcz matczynej czułości. - Teraz pracuję nad ro-

i. Maluję miejscową florę. Jeśli będziesz chciała, mogę ci póź-

kazać kilka obrazków.

letnie obejrzę - przystała Joanna z ochotą. - Uwielbiam

kwiatów. Nawet mam przy sobie kilka... Zostawiłam w samo-

3. Prosto od ciebie jadę oddać je do oprawienia.

iektóre prace rzeczywiście warto oprawić... - April położyła

na stole. - Chodź, pokażę ci, co robiłam z otoczaków i muszli.

adły obie na kanapie, gospodyni otworzyła portfolio i kartka

tką pokazywała Joannie zdjęcia oraz szkice.

antastyczna! - wykrzyknęła Joanna, wskazując ścieżkę ogro-

; gładkich kamyków poukładanych starannie w zawiły wzór.

[nie też się podoba - przyznała April. - Jak widzisz, muszli

łam niewiele i to w większości na zewnątrz... Tarasy, ściany,

i, fontanny... Ale spora część moich prac jest dokładnie w tym

0 jaki ci chodzi. Najpierw ogólny zarys, potem wypełnienie go etnymi wzorami. Czasami z płytek ceramicznych, innym ra-

kamienia. Surowiec zależy wyłącznie od wymagań klienta, liosła wzrok na Joannę. - Dlatego mam pewność, że z otocza-muszli także potrafię stworzyć coś godnego uwagi. Zrobiłam

1 pokój mniej więcej w takim stylu, o jakim mówisz, ale nie zdjęć.

Dlaczego?

ń.6] zleceniodawca, prawdziwy krezus z Los Angeles, nie życzył

fotografowania gotowego dzieła. Nie chciał, żeby pomysły gdzieś

iekły", jak to ujął. Zdaje się, że miał na tym tle lekką obsesję.

Człowiek nigdy nie wie, na kogo trafi - zauważyła Joanna filo-

nie.

Fo prawda - zgodziła się April.

anna znów pochyliła się nad portfolio.

Tu styl neoklasyczny, tam barok, gdzieniegdzie nawet rokoko...

Klient płaci, klient wymaga - odparła April z uśmiechem.

: zawsze daję z siebie, ile tylko mogę. Staram się podsuwać

[wie najlepsze rozwiązania.

Bardzo mi się podobają twoje prace - oświadczyła Joanna.

głabym się nimi zachwycać od rana do wieczora, ale pewnie i tak

Czas na pożegnanie

19

nie powiedziałabym ci nic nowego. - Zamilkła, i upiła łyk herbaty.

- Czy zajmiesz się moją grotą? - spytała poważnie.

- Z przyjemnością. - April pokiwała głową. - Ale zanim zacznę na serio myśleć o projekcie, chciałabym obejrzeć budynek.

- Fantastycznie! - ucieszyła się Joanna. - Jestem pewna, że stworzysz ósmy cud świata! - Przeczesała włosy palcami, zapatrzyła się gdzieś w dal, ale szybko otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała na April przytomniejszym wzrokiem. - Od lat zbieram otoczaki i muszle, mam ich mnóstwo... nie do uwierzenia. - Zaśmiała się, odrzucając głowę do tyłu, i w jej fiołkowych oczach zatańczyło światło.

- Jak zobaczysz, ile ich jest, pewnie uznasz, że zwariowałam. Całe góry! Mimo to zaopatrzyłam się też w katalogi wysyłkowe, więc jeśli czegoś zabraknie, będzie można zamówić.

- Oczywiście wszystko okaże się na miejscu, ale bardzo możliwe, że katalogi się przydadzą. Pewnie trzeba będzie więcej materiału, niż się spodziewasz. Przede wszystkim jednak muszę obejrzeć budynek.

- Zajrzyj, kiedy zechcesz - zaproponowała natychmiast Joanna.

- Choćby jutro. Chciałabym ruszyć z pracami jak najszybciej. Oczywiście - zmitygowała się -jeśli jutro masz czas.

- Chodźmy do studia. - April podniosła się z kanapy. - Zerknę do kalendarza, a przy okazji rzucisz okiem na moje szkice roślin.

- Świetnie. - Joanna także wstała i poszła za gospodynią krótkim korytarzykiem.

Znalazły się w wysokim pomieszczeniu, które najwyraźniej zostało później dobudowane do właściwej bryły domu. Mogło pełnić funkcję oranżerii czy przeszklonej werandy albo czegoś na kształt ogrodu zimowego, połączonego z bawialnią czy pokojem wypoczynkowym. Miało trzy ściany ze szkła, ogromne drzwi balkonowe prowadziły wprost do ogrodu, a sufit także był niemal całkowicie przeszklony. Wyraźnie położono tu nacisk na zapewnienie jak największej ilości naturalnego światła. Pośrodku stał ogromny stół roboczy, zastawiony słoikami z najróżniejszymi narzędziami pracy artysty: pędzlami, ołówkami, piórkami, rysikami, węglem i podobnymi przyrządami. Arkusze papieru wszelkich rozmiarów leżały chyba wszędzie, gdzie tylko nie zajmowały miejsca imponujące sterty książek. W wysokich stojakach tkwiło mnóstwo zwiniętych w rolki projektów, a z każdego kącika wychylał się jakiś kwiatek w wazoniku. Na wielkich sztalugach tkwiła przypięta klipsem akwarelka, jeszcze nieskończona, a już ciesząca oko. Zarys subtelnego kwiatu.

Judith Gould

i tu miło! - zachwyciła się Joanna.

i pokój jest sercem mojego domu - oznajmiła April. Zajrza-rawionego w skórę terminarza. Kilka chwil z uwagą studio-tatki, wreszcie podniosła wzrok. - Jutro jestem wolna. Mogę lać o dowolnej porze.

ibec tego, koło południa - zaproponowała Joanna. - Obej-ludynek i zjemy razem lunch.

nch... - April wyraźnie się zawahała. Zaraz się jednak męła. - Właściwie... bardzo chętnie - uznała. - Czemu nie? takim razie przyjedź między dwunastą trzydzieści a pierw-trze? zyjadę.

oczywiście twoje dzieło? - upewniła się Joanna, wskazując : na sztalugach.

k, tak. Jak widać, jeszcze nie skończyłam... To chyba werbe-pisałam gdzieś pełną nazwę...

ęknie oddałaś szczegóły. - Joanna przyjrzała się obrazkowi i. - O, a na listku siedzi robaczek! Świetne! :ięki. - April się zarumieniła. - Zobacz, tu mam skończone

- Otworzyła na stole duży album, ma uważnie przyglądała się szkicom.

iesamowite - stwierdziła. - Najbardziej ujmuje mnie wy-ia. Potrafisz nie tylko wiernie odwzorować kwiat, ale jeszcze akiś drobiazg, który przyciąga wzrok, pobudza wyobraźnię. Ironka, tam kropla rosy... amalowanie samego kwiatu jest najłatwiejszym etapem two-

- zgodziła się April. - Znacznie trudniej wzbudzić zaintereso-patrzącego, przyciągnąć jego uwagę. Stąd te drobne dodatki, ardzo dobrze się składa, że lubisz malować kwiaty - uśmiech-ę Joanna - bo naprawdę zależy mi, żebyś uwzględniła w grożę orchidee.

oskonała myśl - przyznała April.

[iałam taką nadzieję - wyznała Joanna z mniejszą pewnością

- Nie wszystkie moje pomysły się sprawdzają, ale też Ingrid i zapewniła mnie, że jeśli nawet się na coś nie zgodzisz, to ijmniej mnie zrozumiesz.

fie przewiduję żadnych kłopotów - oznajmiła April z pro-ą miną.

a także nie. Widzę przecież ten dom, całe twoje otoczenie... bardzo podobny gust. A nieczęsto spotykam pokrewne dusze.

Czas na pożegnanie

21

- Dziwią cię nasze podobne upodobania? - zaśmiała się April.

- Trochę tak - przyznała Joanna otwarcie. - Ingrid wspomniała, że byłaś żoną Rogera Woodwarda, więc jadąc na spotkanie z osobą, którą wybrał sławny aktor, spodziewałam się poznać kogoś... sama nie wiem, jak to powiedzieć...

- Bardziej wyrafinowanego? - April zbyła kwestię lekkim wzruszeniem ramion. - Kogoś w hollywoodzkim stylu?

Joanna poczerwieniała lekko, ale uczciwie skinęła głową.

- Rzeczywiście. Okropna jestem, prawda?

- Nie, nie. Ludzie często mają wobec mnie podobne oczekiwania. Właściwie zawsze, jeśli tylko się dowiedzą, że byłam żoną Rogera. - Rzuciła Joannie poważne spojrzenie. - Nasze małżeństwo skończyło się przed wiekami. W poprzedniej epoce. Od dawna żyję własnym życiem i jestem całkowicie zadowolona ze swojego losu.

- To cudnie - rozpromieniła się Joanna. - Chyba mało kto mógłby coś takiego powiedzieć. - Zamilkła na chwilę. - Czas już na mnie. Cieszę się, że cię poznałam i mogłam obejrzeć twój dom.

- Bardzo mi miło. - April uśmiechnęła się lekko.

Razem wróciły do salonu. Joanna zarzuciła torbę na ramię.

- Zostawić ci zdjęcia czy zabrać?

- Jeśli możesz, zostaw. Chętnie je poprzeglądam.

- Dobrze. - Joanna podeszła do drzwi wyjściowych i w progu jeszcze się odwróciła. - Do jutra.

- Do zobaczenia.

- Dzięki za wszystko.

- Nie ma za co, naprawdę. - April zamknęła za gościem drzwi. Jakiś czas przyglądała się przez okno Joannie, która ostrożnie stawiała pierwsze kroki na wąskich deskach, kurczowo trzymając się poręczy.

Przemiła z niej kobieta, pomyślała. Chociaż trochę dziwaczna. A pomysły ma zaskakujące. Innymi słowy: przemiła dziwaczka.

Pokręciła głową w zamyśleniu.

Nawet nie podejrzewała, do jakiego stopnia nowa znajoma odmieni jej życie.

Joanna dotarła wreszcie do mercedesa, przechyliła się nad fotelem kierowcy i położyła torbę na miejscu dla pasażera. Otworzyła drzwi i z ulgą wsunęła się za kierownicę. Odrzuciła głowę do tyłu,

Judith Gould

lak tu miło! - zachwyciła się Joanna.

Pen pokój jest sercem mojego domu - oznajmiła April. Zajrza-Dprawionego w skórę terminarza. Kilka chwil z uwagą studio-lotatki, wreszcie podniosła wzrok. - Jutro jestem wolna. Mogę schać o dowolnej porze.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin