Jan Brzechwa-Podróż w beczce(1).pdf

(105 KB) Pobierz
38552735 UNPDF
Jan Brzechwa
PODRÓŻE PANA KLEKSA
PODRÓŻ W BECZCE
O świcie kapitan ustawił marynarzy w dwuszereg i zameldował o tym panu
Kleksowi.
- Ma pan teraz bardzo ładne myśli, kapitanie - zauważył pan Kleks zaglądając do
swego aparatu.
Skoro podróżnicy opuścili rządową dziuplę, znaleźli się od razu przed szpalerem
dzieci, które każdemu wręczyły po bukiecie kwiatów. Droga do pałacu, gdzie stały
świdrowce, również usłana była kwiatami. Nadmakaron i Ważna Chochla powitali
gości, zamiatając ziemię brodami.
Jakież było przerażenie pana Kleksa, gdy okazało się, że ze świdrowców zostały
tylko mizerne szczątki, które tu i ówdzie poniewierały się w trawie. Miało się
wrażenie, że przez plac przeszedł huragan, który zmiażdżył kabiny, pogruchotał
silniki i wszystko obrócił w perzynę.
- Co to znaczy? - zawołał pan Kleks prychając z gniewu. - Kto ośmielił się zniszczyć
nasze samoloty?
- Wybacz - wymamrotał Nadmakaron. - To nasze dzieci... Nie mają żadnych
zabawek, a w świdrowcach tyle było różnych kółek, kółeczek i sprężynek... Biedne
dziatki nie mogły widocznie oprzeć się pokusie i rozebrały wszystko na kawałki...
Nie powinieneś gniewać się na nie za tę niewinną psotę. Nie przypuszczały, że
świdrowce będą wam jeszcze potrzebne. Teraz mają mnóstwo drobiazgów do
zabawy... Spójrz, czy to nie wzruszający widok?
Pan Kleks przypomniał sobie, że już poprzedniego dnia zauważył w rękach dzieci
równe metalowe przedmioty, co mu nasunęło pewne wątpliwości o najeździe
Metalofagów na Parzybrocję. Teraz ze zgrozą spoglądał na pogięte tłoki, na
połamane tryby, na pokrzywione stery i przekładnie, na pokręcone płaty
aluminiowej blachy, z których dzieci na skwerach budowały sobie domki.
- Jesteśmy zgubieni! - jęknął kapitan.
Bajdoci podnieśli rozpaczliwy lament. Marynarz Ambo rzucił się między dzieci i już
miał zacząć je okładać swoją bajdoliną, kiedy pan Kleks gwizdnął rozkazująco na
palcach.
- Proszę zachować spokój! - rzekł dobitnie. - Trzymać się mnie! Wiem, co należy
robić!
Wśród Bajdotów zapanowała cisza.
Nadmakaron stał z wyciągniętą prawą ręką, a palcami lewej przebierał frędzle swojej
makaronowej brody.
Pan Kleks zwrócił się do niego:
- Spotkało nas wielkie nieszczęście. Straciliśmy nasze świdrowce. Nie gniewamy się
na dzieci, bo nie wiedziały, że wyrządzają nam niepowetowaną szkodę. Niemniej
jednak musimy ruszyć w dalszą drogę . Liczymy na waszą pomoc. Dajcie nam statek
albo jakąś dużą łódź, abyśmy mogli jeszcze dzisiaj stąd odpłynąć.
Członkowie Ważnej Chochli pokiwali głowami i udali się na naradę. Nadmakaron
drapał się w nos i rozmyślał. Po chwili przywołał makaronowych dostojników i
długo półgłosem coś im perswadował. Wreszcie zwrócił się do pana Kleksa:
- Czcigodny panie, postanowiliśmy, oddać do waszej dyspozycji nasz najcenniejszy
budynek, naszą rządową dziuplę. Wprawdzie bardziej przypomina ona beczkę niż
okręt, ale zbudowana jest solidnie i można na niej popłynąć nawet na koniec świata.
Za godzinę dostarczymy ją na brzeg. Idźcie nad morze i czekajcie na nas.
Pan Kleks ze łzami w oczach uścisnął Nadmakarona i opanowując wzruszenie,
powiedział:
- Jesteście prawdziwie szlachetnym i wspaniałomyślnym narodem. Cieszymy się, że
dostarczyliśmy waszym dzieciom rozrywki i zabawy. Niech im nasze świdrowce
pójdą na zdrowie!
- Niech żyje pan Kleks! - zawołał z uniesieniem Nadmakaron.
A dzieci zaczęły skandować chórem:
- Gluk-glil-gle-gluk-glis! - i tłumnie odprowadziły podróżników na sam brzeg morza.
Niebawem w oddali rozległo się głuche dudnienie i na ukwieconym wzgórzu
ukazała się olbrzymia beczka. Toczyło ją czterdziestu czterech Parzybrodów, a za
nimi gromada dziewcząt niosła na tacach talerze z zupą szczawiową.
Z zachowaniem największej ostrożności beczkę spuszczono na wodę.
Po zjedzeniu zupy kapitan wydał komendę:
- Załoga na stanowiska!
Wkrótce zjawił się Nadmakaron i Ważna Chochla, a za nimi kilku tragarzy, którzy
przywieźli na taczkach zwoje lin wysmarowanych obficie żywicą.
Liny te ze szczytu beczki zarzucano do wody. Po chwili wynurzyło się stado
rekinów. Żarłocznie wpiły się zębami w liny. Po czym nie mogły się już od nich
uwolnić, bowiem gęsta żywica zlepiła im szczęki na podobieństwo ciągutek.
- To jest mój wynalazek - oświadczył z dumą Nadmakaron. - Rekiny będą was
holowały. A oto żerdź, która zastąpi wam ster.
Pan Kleks serdecznie pożegnał Parzybrodów, wdrapał się na szczyt beczki i wysunął
żerdź naprzód, pod same nosy, rekinów. Gdy załoga mocno przytwierdziła do
beczki jeden koniec żerdzi, wtedy do drugiego jej końca przywiązał się marynarz
Ambo sznurami, które kołysały go jak huśtawka.
Na widok tak smakowitego kąska rekiny szarpnęły pociągając liny i równocześnie
przywiązaną do nich beczkę, Im szybciej goniły upragniony żer, tym chyżej ślizgał
się po falach niezwykły statek. Załoga zeszła na dno beczki, a tylko pan Kleks stał na
wierzchu i spoglądał w stronę lądu.
"Znowu ruszam w drogę bez atramentu - myślał ze smutkiem. - Ale nie tracę nadziei.
O, nie!"
Tak, tak moi drodzy. Wielcy ludzie nigdy nie tracą nadziei.
Rekiny gnały przed siebie jak opętane, wściekle bijąc ogonami o wodę. Statek
oddalał się coraz bardziej od brzegów Parzybrocji. Na wzgórzu widniała jeszcze
przez pewien czas wysoka sylwetka Nadmakarona, ale niebawem i ona zniknęła z
oczu, a wąski skrawek ziemi zasnuła mgła.
Przez pierwsze dwa dni żegluga odbywała się nader sprawnie. Pogoda sprzyjała, a
pomyślna wieja popychała nawę zgodnie z przewidzianym kursem. Ambo kołysał
się na końcu żerdzi i podsycał żarłoczność rekinów, które nie szczędząc wysiłku
pruły fale i niosły statek z szybkością dwunastu supełków na godzinę. Pan Kleks
zagłębiał się w samoczynną mapę, stojąc na rękach. Obliczał odległości.
Równocześnie raz po raz wymachiwał w górze nogami, wskazując w ten sposób
właściwy kierunek żeglugi. Kapitan odpowiednio przesuwał żerdź w prawo lub w
lewo i w ten sposób sterował statkiem. Załoga miała jednak bardzo kwaśne miny.
Parzybrodzi zaopatrzyli bowiem statek w dwa zbiorniki zupy szczawiowej i ten
jednostajny posiłek przyprawiał marynarzy o mdłości. Toteż pan Kleks musiał co
pewien czas odrywać się od mapy i podnosić Bajdotów na duchu.
- Co za zupa! - wołał głaszcząc się po brzuchu. - Pyszności! Nigdy nie jadłem nic
równie smacznego. Trzeba być skończonym durniem, żeby nie delektować się tak
wybornym smakiem. Bodajbym do końca życia jadał taką zupę!
Po takich słowach oblizywał się wysuwając język niemal do połowy brody, po czym
pałaszował dla przykładu czubaty talerz zupy.
Tymczasem rekiny, pozbawione żeru, zaczęły stopniowo słabnąć. Po dwóch dniach
mogły zdobyć się już tylko na pojedyncze zrywy. Resztkami sił wyskakiwały nad
powierzchnię wody w nadziei, że zdołają wreszcie pochwycić Amba. Żarłocznie
szczerzyły zęby, po czym z pluskiem opadały na fale.
Trzeciego dnia o świcie, kiedy pan Kleks drzemał jeszcze w hamaku, pogwizdując
przez sen marsza krasnoludków, na dno statku zbiegł przerażony kapitan i zawołał:
- Wszyscy na stanowiska! Statek w niebezpieczeństwie!
Pan Kleks, nie przestając mruczeć i pogwizdywać, odbił się nogami od hamaka i dał
susa na pokład. Natychmiast otoczyła go wystraszona załoga. Dął straszliwy wicher.
Broda pana Kleksa rozwiewała się jak postrzępiony żagiel. Oszalałe z głodu rekiny
dostały kręćka i goniąc za własnymi ogonami, wprawiały statek w ruch wirowy.
Wśród huku zawiei parzybrodzka beczka kręciła się na wzburzonych falach jak
karuzela.
Załogę ogarnęła panika. Jeden z marynarzy zdjął buty i rzucił je w spienione nurty.
Inni odrywali guziki od marynarskich bluz i ciskali je rekinom w oczy. Wzmogło to
wściekłość wygłodniałych bestii do tego stopnia, że wparły się łbami w lewy bok
statku i usiłowały go wywrócić. Sytuacja stawała się rozpaczliwa.
Wtedy to właśnie rozległ się potężny głos pana Kleksa:
- Zachować spokój! Kto nie zastosuje się do moich rozkazów, zostanie wyrzucony za
burtę! Jestem z wami i potrafię was ocalić! Wszyscy na stanowiska!
Marynarze natychmiast opanowali trwogę. Nawet Ambo przestał szczękać zębami.
- Kapitanie! - grzmiał dalej głos pana Kleksa. - Zarządzam wylanie do morza całego
zapasu zupy szczawiowej!
Niezwłocznie na rozkaz kapitana ośmiu rosłych Bajdotów skoczyło w głąb statku. Po
chwili zupa z obu zbiorników spływała z burt na wzburzoną wodę. Zgęstniałe fale
opadły. Rekiny poczuły w pyskach smakowitą strawę i uspokoiły się. Pożywna zupa
szczawiowa sączyła się im przez zaciśnięte zęby do wygłodniałych żołądków.
Pan Kleks jedną ręką uchwycił się żerdzi i na wydętym przez wiatr surducie unosił
się nad wodą jak balon, badając sytuację. Po powrocie na pokład rzekł do kapitana:
- Na rekiny nie możemy już dłużej liczyć. Wszystkie zapadły na szczękościsk,
owrzodzenie żołądków, zanik nerek i puchlinę wodną. Zajrzałem im w oczy. Na
dnie oka każda z nich ma wypisaną swoją chorobę. Długo nie pociągną. Gdy dostaną
drgawek, zatopią nam statek. Zupa nie przywróci im sił ani zdrowia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin