Jan Brzechwa-Arcymechanik.pdf

(84 KB) Pobierz
38552646 UNPDF
Jan Brzechwa
PODRÓŻE PANA KLEKSA
ARCYMECHANIK
Po zakończonej uroczystości Arcymechanik zaprosił gości do swego pałacu, gdzie
już przygotowane były dla nich obszerne apartamenty. Pan Kleks przede wszystkim
zatroszczył się o beczki z esencją atramentową i poprosił o przeniesienie ich do
pałacu.
- Dostojny gościu - rzekł na to ze smutkiem w głosie Arcymechanik - wiem, jak
zmartwi cię wiadomość, którą usłyszysz. Cokolwiek pochodzi z Abecji, umiera
natychmiast pod działaniem światła słonecznego. Tak samo mleko atramentowe traci
swą barwę i staje się białe. Wiem o tym dobrze, gdyż z Abecją utrzymujemy od
dawna bliskie stosunki sąsiedzkie. Zresztą sam przekonasz się o prawdzie moich
słów.
Natychmiast jeden z Patentończyków przytoczył na rozkaz Arcymechanika dwie
beczki z atramentowym płynem, ustawił je przed panem Kleksem i uderzeniem
potężnej pięści rozbił pokrywy. Z beczek wytrysnął biały płyn. Pan Kleks nie
dowierzał jeszcze swym oczom i zajrzał do wnętrza. Tak! Nie mogło być
wątpliwości: atrament stracił barwę i przeistoczył się w bezwartościowy płyn koloru
mleka. Pan Kleks zanurzył w nim dłoń, a potem przyglądał się w milczeniu białym
kroplom, które kapały z jego palców na szklany bruk. Nikt nie śmiał przerwać tego
wymownego milczenia.
W pewnej chwili oczy pana Kleksa spotkały się z oczami Pietrka, pełnymi łez. Pan
Kleks otrząsnął się, gwizdnął jak kos i rzekł:
- Trudno. Chodźmy. Ale podróż nasza nie jest jeszcze skończona. Nie możemy
wracać do Bajdocji z pustymi rękami.
Po tych słowach ujął pod ramię Patentoniusza XXIX i ruszył z nim w kierunku
pałacu. Za nimi podążali Bajdoci, Przyboczna Rada Mechaniczna oraz cała świta.
Tak. Trzeba przyznać, że pan Kleks był wielkim człowiekiem. Bowiem wielcy ludzie
nigdy nie tracą nadziei.
Wejście do pałacu prowadziło przez wysoką bramę. Kilkanaście wind stało w
pogotowiu, w oczekiwaniu gości. Charakterystycznym szczegółem budownictwa
patentońskiego był zupełny brak schodów. Schody w ogóle nie istniały.
Patentończycy wskakiwali na wyższe piętra, posiłkując się sprężynowymi
podeszwami, ale poza tym kto chciał, mógł korzystać z wind oraz szybujących foteli,
poruszających się we wszystkich kierunkach.
Sala, do której wprowadził gości Arcymechanik, była bardzo przestronna i zupełnie
pusta. Tylko kilka rzędów różnokolorowych guzików na srebrnej płycie wskazywało
na istnienie złożonego mechanizmu. Istotnie, za naciśnięciem odpowiednich
guzików, z podłogi z sufitu i ze ścian wyłaniały się przeróżne urządzenia i sprzęty,
zależnie od potrzeby.
Przede wszystkim za naciśnięciem guzików niebieskich, komnata przeobraziła się w
wykwintną salę jadalną, którą zapełniły stoły zastawione potrawami i dzbanami z
ananasowym winem. Na znak dany przez Arcymechanika rozpoczęła się uczta,
trwająca resztę nocy aż do rana. Do potraw domieszane były nieznane przyprawy,
których działanie polegało na usuwaniu znużenia, tak że Bajdoci, nie mówiąc już o
panie Kleksie, nie czuli zmęczenia ani senności.
Po uczcie Arcymechanik nacisnął czerwone guziki i natychmiast sala jadalna
przeistoczyła się w pracownię mechaniczną. Wypełniały ją precyzyjne aparaty,
instrumenty i narzędzia, przy których Arcymechanik opracowywał i doskonalił swe
wynalazki.
Arcymechanik ofiarował każdemu z gości po metalowym pudełeczku, które było
równocześnie radioaparatem, zapalniczką, latarką elektryczną, muchołapką i
maszynką do strzyżenia. Bajdoci nie mogli wyjść z podziwu na widok tego
skomplikowanego i genialnie pomyślanego instrumentu.
Natomiast pan Kleks, któremu okazywano nieustające oznaki czci, otrzymał ponadto
aparat do odgadywania myśli, skrzynkę zawierającą siedem sekretów Patentonii i
piętnaście świdrowców, mających służyć jemu i jego towarzyszom w dalszej
podróży. Wśród siedmiu sekretów Patentonii znajdował się między innymi sposób
odnalezienia tego kraju na mapie, model pompki powiększającej, spis wynalazków
Arcymechanika i jeszcze cztery, równie bezcennej wartości.
Pan Kleks w gorących słowach podziękował za hojne dary, ale nie omieszkał przy
tym w delikatny sposób zauważyć, że brak wśród nich tak pożądanego czarnego
atramentu.
Arcymechanik zasępił się bardzo, porozumiał się z Przyboczną Radą Mechaniczną,
po czym rzekł przytknąwszy wskazujący palec do swego długiego nosa:
- Atrament nigdy nie był nam potrzebny, albowiem posiadamy zdolność zachowania
raz na zawsze w pamięci wszelkich słów, cyfr i myśli. Pamięć nasza nigdy nie
zawodzi, dlatego też nie robimy żadnych notatek, nic nie zapisujemy ani nie
utrwalamy, choćby to były najbardziej złożone wykresy lub formuły matematyczne.
Ja, choć mam już dziewięćdziesiąt dziewięć lat, pamiętam z największą dokładnością
ponad sto tysięcy liczb, których uczyłem się, gdy miałem lat dziewięć. Nic więc
dziwnego, że nie wynaleźliśmy atramentu i nigdy go nie wynajdziemy. Zresztą, jak
już zaznaczyłem poprzednio, nie posiadamy siedmiu najważniejszych barwników.
Dziwię się tylko, że tak wielki uczony, jak pan Ambroży Kleks, nie zdobył się dotąd
na dokonanie podobnie łatwego wynalazku. Powtarzam: dziwię się - a dziwić się
wolno każdemu.
Pan Kleks pominął milczeniem tę uszczypliwość, gdyż doskonale umiał nad sobą
panować, ale zaczerwienił się po same uszy i przeraźliwie nastroszył brwi.
Tymczasem Arcymechanik, jak gdyby nigdy nic, zaproponował gościom
przechadzkę po ulicach miasta, podkreślając, że wkrótce już, ku jego ogromnemu
żalowi, będą musieli opuścić Patentonię. Po tych słowach ujął pana Kleksa pod ramię
i podskakując obok niego na swojej jedynej nodze, skierował się do wyjścia. Za nimi
szli Bajdoci i świta Arcymechanika.
Główna ulica, zawieszona wysoko nad ruchomą jezdnią, przypominała raczej
szeroki most wybrukowany szklaną kostką. Po obu stronach wznosiły się wysoko
stożkowate budowle, a z okien wyglądali Patentończycy, podobni jeden do drugiego
jak bliźnięta.
Wzdłuż ulicy stały nieprzerwanym szeregiem automaty zastępujące sklepy,
restauracje i kawiarnie. Arcymechanik demonstrował je po kolei, wprawiając ich
mechanizm w ruch przy pomocy stalowej iglicy.
Iglica Arcymechanika posiadała sto siedemdziesiąt siedem nacięć i pasowała do
wszystkich automatów. Im kto niższe zajmował stanowisko w zespole wynalazców,
tym niższej kategorii miał iglicę. Wynalazcy najmniej zdolni i pracowici posiadali
iglice o siedemnastu zaledwie nacięciach. Pozwalały one zaspokajać w automatach
tylko najprostsze potrzeby.
Arcymechanik demonstrował wszystkie automaty i rozdawał swym gościom owoce,
słodycze, części garderoby, przedmioty codziennego użytku, drobne praktyczne
wynalazki, a nawet ozdoby i klejnoty. Przy jednym z automatów Patentończycy
zatrzymali się nieco dłużej. Każdy wtykał do otworu swój długi nos, był to bowiem
automat przeciwkatarowy, najczęściej chyba używany w tym kraju, gdyż jego
mieszkańcy stale cierpieli na katar i kilka razy dziennie automatycznie
dezynfekowali sobie nosy.
- Kto ma duży nos, ten ma duży katar - zauważył filozoficznie Arcymechanik.
Były też automaty do mierzenia temperatury, do plombowania zębów, do cerowania
skarpetek, do zaplatania warkoczy oraz do wykonywania mnóstwa innych
niezbędnych czynności.
Bajdoci nie ukrywali podziwu dla wynalazczości Patentończyków, ale w głębi duszy
byli zdania, że zastąpienie sklepów przez automaty odbiera życiu znaczną część
uroku. O ileż piękniej wyglądały ulice Klechdawy, z rzęsiście oświetlonymi
wystawami sklepowymi, gdzie każdy mógł nabywać przedmioty stosownie do
swego upodobania i gustu! Natomiast wyroby Patentończyków, podobnie jak ich
stroje, wykonane były według jednego wzoru, posiadały jednolity kształt i barwę, co
sprawiało przygnębiające wrażenie.
Prowadząc tak swoich gości ulicą Automatów, Arcymechanik zatrzymał się w
pewnej chwili i rzekł:
- To, co ujrzycie teraz, niewątpliwie będzie dla was przykre, ale trudno, prawa
naszego kraju są surowe i dotyczą w równej mierze tubylców, jak i cudzoziemców.
Po tych słowach Arcymechanik dał kilka wielkich susów i zatrzymał się przed
postacią stojącą nieruchomo w szeregu automatów. Bajdoci podążyli za nim. Oczom
ich ukazała się postać Pietrka, który szklanym wzrokiem bezmyślnie patrzył przed
siebie. Ręce miał skrzyżowane na piersiach, a nogi przymocowane do chodnika
metalowymi klamrami.
- Chłopiec ten - rzekł Arcymechanik - wbrew zakazowi podpatrzył jeden z
najnowszych moich wynalazków i puścił w ruch jego mechanizm, ujawniając
przedwcześnie tajemnicę. Został za to ukarany. Przestał być człowiekiem, a stał się
automatem, automatem do lizania znaczków pocztowych. Mogę go wam
zademonstrować.
To mówiąc Arcymechanik wetknął swoją iglicę do otworu umieszczonego pod lewą
pachą Pietrka i przekręcił trzykrotnie.
Pietrek automatycznym ruchem otworzył usta i wysunął język. Patentończycy jeden
po drugim zbliżali się do automatu, przykładali do wysuniętego języka znaczki
pocztowe i nalepiali je na przygotowane zawczasu koperty. Po wyjęciu iglicy Pietrek
schował język, zamknął usta i nadal stał nieruchomo, patrząc przed siebie szklanym
wzrokiem.
Pan Kleks był głęboko wstrząśnięty tym widokiem. Wiedział, że dla Pietrka nie ma
już ratunku. Długo stał w milczeniu, a potem zbliżył się do nieszczęsnego chłopca i
złożył pocałunek na jego czole, które było zimne jak metal.
Odwrócił się wreszcie do Arcymechanika i rzekł drżącym głosem:
- Twarde jest prawo patentońskie, które zmieniło tego dzielnego chłopca w automat.
Ciekawość jego została ukarana zbyt surowo. Skoro nie możemy odwrócić tego, co
się stało, nie chcemy dłużej pozostawać w kraju, gdzie ludzie zamiast serc mają
stalowe sprężyny. Wypuśćcie nas stąd czym prędzej. Jest to nasze jedyne życzenie.
Bajdoci, do głębi oburzeni, otoczyli pana Kleksa i również domagali się
natychmiastowego opuszczenia tej posępnej wyspy. Tylko sternik stał na uboczu i
wołał:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin