Jan Brzechwa-Sen o siedmiu krasnoludkach.pdf

(122 KB) Pobierz
38552547 UNPDF
Jan Brzechwa
AKADEMIA PANA KLEKSA
SEN O SIEDMIU SZKLANKACH
Dzień pierwszego września obfitował w wydarzenia o niezwykłej doniosłości. Była
to niedziela i każdy z nas mógł robić, co mu się tylko podobało. Artur uczył swego
tresowanego królika rachować, Alfred wycinał fujarki, Anastazy strzelał z łuku,
jeden z Antonich, klęcząc nad wielkim mrowiskiem, obserwował życie mrówek,
Albert zbierał kasztany i żołędzie, ja zaś bawiłem się moimi guzikami i układałem z
nich rozmaite figury i postacie.
Pan Kleks był nie w humorze. W ogóle stracił humor od czasu owej kłótni z Filipem.
Nie przypuszczałem, że Filip może być kimś ważnym w życiu pana Kleksa i że ten
fryzjer i dostawca piegów ma prawo podnosić na niego głos i trzaskać drzwiami. Pan
Kleks nie mylił się, że Filip chyba zwariował. Jednak w Akademii od tego dnia coś się
zmieniło. Pan Kleks przygarbił się nieco, chodził zamyślony i po całych dniach zajęty
był reperowaniem swojej powiększającej pompki. Coraz częściej podczas wykładów
wyręczał się Mateuszem, w kuchni przez roztargnienie przypalał potrawy i malował
je na nieodpowiednie kolory, a na każdy odgłos dzwonka przy bramie podbiegał do
okna i nerwowo szarpał brwi.
Gdy owego dnia, który opisuję, ułożyłem z moich guzików pięknego zająca. pan
Kleks nachylił się nade mną i posypał ułożoną figurę brązowym proszkiem. Zając
nagle poruszył się, pobiegł w kierunku drzwi i uciekł unosząc z sobą moje guziki.
Panu Kleksowi spodobał się widać bardzo ten żart, gdyż zaczął się głośno śmiać,
natychmiast jednak posmutniał na nowo i rzekł:
- Cóż z tego, że znam się na kolorowych proszkach, na farbach i na szkiełkach, kiedy
nie mogę sobie poradzić z tym nieznośnym Filipem. Przeczuwam, że będę miał przez
niego mnóstwo zgryzot i przykrości. Po prostu uwziął się na mnie.
Zdziwiły mnie słowa pana Kleksa, gdyż nie wyobrażałem sobie, aby taki wielki
człowiek nie mógł sobie z kimkolwiek poradzić.
Pan Kleks, zgadując moje myśli, przybliżył się do mnie i dalej mówił szeptem:
- Tobie jednemu mogę to wyznać, bo jesteś moim najlepszym uczniem. Filip domaga
się, abym przyjął do Akademii dwóch jego synów. Powymyślał dla nich nowe
imiona, które zaczynają się na literę A, i grozi mi, że w razie ich nieprzyjęcia odbierze
nam wszystkie piegi. W dodatku ostatnio zwariował, robi mi na złość i nie przestaje
się śmiać. Zobaczysz, że ta historia bardzo żałośnie się skończy.
Po tych słowach wyjął z kieszeni garść guzików, rzucił je na podłogę tak zręcznie, że
same ułożyły się w figurę mego zająca, i wyszedł z pokoju kurcząc się i podskakując
na jednej nodze.
Ta rozmowa tak mnie zaintrygowała, że postanowiłem odszukać Mateusza i
wypytać go o szczegóły dotyczące stosunków pana Kleksa z Filipem.
Mateusz spędzał zazwyczaj niedziele w bajce o słowiku i róży, dokąd latał na naukę
słowiczego śpiewu. Udałem się więc do parku w nadziei, że dostrzegę go w chwili,
gdy będzie wracał do Akademii.
W parku uderzyło mnie jakieś osobliwe poruszenie i szelesty. Pożółkłe już nieco
podszycie parku wrzało, krzaki chwiały się, trawa się kołysała, nie ulegało
wątpliwości, że strumień niewidzialnych istot przesuwa się spodem parku, omijając
drogi i ścieżki.
Pobiegłem w kierunku owego ruchu i kiedy zbliżyłem się do stawu, zrozumiałem, co
zaszło. Cała woda była spuszczona, ryby trzepotały się rozpaczliwie na suchym dnie,
a nieprzejrzane szeregi żab i raków wyruszyły w świat w poszukiwaniu jakiejś
nowej, odpowiedniej siedziby.
Towarzyszyłem im przez pewien czas, podziwiając zwłaszcza żaby, które w
zgodnych podskokach, nie robiąc sobie nic z mojej obecności, zdążały za
przewodniczką. Kiedy podszedłem do niej, aby się przyjrzeć, zobaczyłem, że ma
złotą koronę na głowie, i domyśliłem się od razu, że to Królewna Żabka, którą już
niegdyś widziałem.
- Poznaję cię, chłopcze, byłeś niedawno w mojej bajce i zachowałam o tobie miłe
wspomnienie. Czy widzisz, co się stało? Pan Kleks z niewiadomych powodów zabrał
całą wodę ze stawu, pozostawiając wszystkie żaby, ryby i raki na pastwę losu.
Postanowiłam nieść im ratunek i dlatego opuściłam mój podziemny pałac. Chociaż
jestem z innej bajki, ale żaba łatwiej zrozumie żabę niż pana Kleksa. Nic też
dziwnego, że moje rodaczki z waszego stawu poszły za mną.
- A dokąd je prowadzisz, Królewno Żabko? - zapytałem wzruszony jej słowami.
- Nie jestem jeszcze całkiem zdecydowana - odrzekła. - Mogę zaprowadzić je do
jeziora z bajki o zaklętym jeziorze albo do stawu z bajki o zielonej wodnicy.
- My chcemy do stawu! - zarechotały chórem żaby. Skakały przy tym tak wysoko, że
pochód ich przypominał żabi cyrk, jeśli taki gdziekolwiek istnieje.
Raki wędrowały w milczeniu w pewnym odstępie.
Nie wydawały żadnych dźwięków, z trudem tylko powłóczyły kleszczami. Była ich
nieprzebrana wprost ilość, niemal tyleż co żab, a może nawet jeszcze więcej. Niektóre
spośród nich, zapewne z wysiłku i ze zmęczenia, porobiły się zupełnie czerwone,
jakby je kto polał wrzątkiem.
Nie mogłem oderwać oczu od tego widoku, przypomniałem sobie jednak o
nieszczęśliwych rybach, pozostawionych bez wody, przeprosiłem więc Królewnę
Żabkę i chciałem już odejść, lecz zatrzymał mnie jej błagalny głos:
- Adasiu, zaczekaj jeszcze! Czy pamiętasz, jak podczas twej bytności w moim pałacu
pozwoliłam ci zabrać ze skrzyni złoty kluczyk? Bez niego nie będę się teraz mogła
dostać ani do bajki o zaklętym jeziorze, ani do bajki o zielonej wodnicy, a przecież
tylko w bajce może się znaleźć miejsce dla moich żab i raków. Byłam już w wielkim
kłopocie z tego powodu, ale skoro los zesłał mi ciebie, błagam cię, zwróć mi złoty
kluczyk, a ocalisz wszystkie stworzenia, które tu widzisz.
- Kluczyk? - rzekłem. - Kluczyk? Ależ tak, oczywiście, chętnie ci go zwrócę,
królewno. Nie pamiętam tylko, gdzie go schowałem. Zdaje się, że zabrał go pan
Kleks. Poczekaj chwilę, zaraz do ciebie wrócę.
Nie wiedziałem, do czego wpierw mam się zabrać. Żal mi było żab, które słabły już
wskutek braku wody, ale bardziej jeszcze niepokoiłem się o ryby. Pobiegłem co sił do
Akademii, zebrałem kilku chłopców, którzy nawinęli mi się po drodze,
opowiedziałem im o tym, co zaszło, i namówiłem ich, aby zajęli się losem ryb.
Pana Kleksa żaden z nich nie widział, zacząłem go tedy szukać po całej Akademii.
Nie mogąc go znaleźć ani na dole, ani w jego pokoju, wpadłem do szpitala chorych
sprzętów.
Rozejrzałem się po sali. Tak. Pan Kleks był tam, ale to, co robił, przechodziło po
prostu ludzkie wyobrażenie. Nie większy od Tomcia Palucha, wisiał uczepiony
rękami i nogami u wahadła zegara i huśtał się na nim jak na huśtawce, powtarzając
raz po raz głośno:
- Tik-tak, tik-tak, tik-tak.
W tej samej chwili zegar zaczął wydzwaniać godzinę i pan Kleks zawtórował mu
dźwięcznym basem:
- Bim-bam-bom.
Na mój widok przerwał huśtanie, zeskoczył na podłogę, rozkurczył się, rozprostował
i jakby na poczekaniu urósł.
- Zawsze musicie mi przeszkadzać! - rzekł rozdrażnionym głosem. - O co chodzi?
Przecież widzisz, że uczę zegar mówić.
Natychmiast jednak opanował się i rzekł uprzejmie, jak zazwyczaj:
- Przykro mi, Adasiu, że robisz takie zdziwione oczy. Ach, to wszystko wina tego
podłego Filipa. Chce mnie po prostu zniszczyć. Wszystko się we mnie psuje i coraz
trudniej zachować mi normalny wzrost. Dosłownie maleję z dnia na dzień. A teraz
mam nowe zmartwienie: płomyki świec zaczęły mnie tak parzyć od pewnego czasu,
że dzisiaj musiałem powyrzucać je z kieszeni i zalać wodą ze stawu. Fatalne to
wszystko, fatalne! Nie opowiadaj tego nikomu, bo stracę do ciebie zaufanie. Czego
sobie życzysz ode mnie? Po co przyszedłeś?
Opowiedziałem panu Kleksowi, jak żałosne w swych skutkach było spuszczenie
stawu, powiadomiłem go o wymarszu żab i raków i poprosiłem wydanie mi złotego
kluczyka, który - jak domyślałem się - schował w bezdennych kieszeniach swych
spodni.
Pan Kleks sposępniał.
- Szkoda, wielka szkoda! - rzekł po chwili. - Żaby nie będą nam więcej układały
swoich wierszyków. Ale nie miałem przecież innego wyjścia. Musiałem ugasić
płomyki świec, w przeciwnym bowiem razie cała Akademia poszłaby z dymem.
Potrzebna mi jest koniecznie ogniotrwała kieszeń. A co się stanie z rybami? Może
uda mi się wymyślić jakiś ratunek dla nich... Aha, prawda! Chciałeś abym ci oddał
kluczyk... Zaraz...
Mówiąc to, pan Kleks zaczął skrupulatnie przeszukiwać kieszenie.
- Muszę ci wyznać - zauważył szeptem - że mam jeszcze jedną zgryzotę. Od czasu
kłopotów z Filipem pozarastała mi większość moich kieszeni. Nie mogę już wcale do
nich się dostać. Ale kluczyk szczęśliwie znalazłem. Masz, zanieś go Królewnie Żabce,
pozdrów ją ode mnie i przeproś za spuszczenie stawu.
Po tych słowach pan Kleks uczepił się znowu wahadła i jął się bujać na nim,
powtarzając za każdym odchyleniem:
- Tik-tak, tik-tak, tik-tak.
Pobiegłem z kluczykiem do parku i złożyłem go u stóp Królewny Żabki.
- Jestem ci niezmiernie wdzięczna - rzekła królewna. - Biorę ten kluczyk, ale nie sądź,
że będziesz pokrzywdzony. W zamian za to otrzymasz ode mnie Żabkę Podajłapkę.
Będzie ci ona pomocna we wszystkich sprawach, które przedsięweźmiesz.
Po tych słowach królewna powiedziała kilka słów po żabiemu i po chwili z tłumu
otaczających ją żab wyskoczyła żabka nie większa od muchy. Miała barwę
jasnozieloną i lśniła, jakby była pokryta emalią.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin