May Julian - Trylogia galaktyczna 2 - Diamentowa maska.doc

(2305 KB) Pobierz

     

Julian May

 

Diamentowa Maska 

 

(Diamond Mask)

 

Tom II Trylogii Galaktycznej

 

Przekład Ewa Witecka

  

Data wydania oryginalnego 1994

Data wydania polskiego 1998

 

 

 

      Każda kultura ma taką magię, na jaką zasługuje.

      Dudley Young: „Początki sacrum”

     

      Maska mówi nam więcej niż odkryta twarz.

      Oscar Wilde: „Intencje”

     

      Sancta Illusio, ora pro nobis.

      (Święta Iluzjo, módl się za nami).

      Franz Werfel: „Gwiazda nienarodzonego

     

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

  

Prolog

     

      KAUAI, HAWAJE, ZIEMIA,

      12 SIERPNIA 2113

      Wiedział, że musi to być coś w rodzaju cudu - może nawet zaprogramowanego przez samego świętego Jacka Bezcielesnego. Mżawka nad moczarami Alakai ustała, zachmurzone przez cały dzień niebo przetarło się nagle, odsłaniając wspaniały błękit, nad szczytem Wasale, ale daleko na wschodzie wykwitła wielka tęcza... i zaczął śpiewać jakiś ptak.

      Batege! Czy to mógł być właśnie ten ptak? Po czterech dniach daremnych poszukiwań?

      Wysoki, chudy starzec padł na kolana w błoto, zsunął z ramion rzemienie plecaka, pozwalając, by poleciał w kępy ociekającej wodą trawy. Mamrocąc coś we francusko-kanadyjskim dialekcie pomocnej Nowej Anglii, drżącymi z podniecenia rękami wyciągnął mały audiospektrograf z wodoodpornego pokrowca i uderzył w klawisz z napisem ZAPIS. Ukryty ptak nadal śpiewał. Starzec nacisnął następny klawisz: SZUKAĆ. Komputer audiospektrografu porównał zarejestrowaną pieśń z trelami czterdziestu dwóch tysięcy czterystu dwudziestu dziewięciu ptasich gatunków (rdzennie ziemskich, egzotycznych, wprowadzonych, odtworzonych wymarłych oraz zmienionych za pomocą inżynierii genetycznej), które były wpisane do jego pamięci. Potem zamrugało słowo ZNALEZIONY i na maleńkim monitorze ukazało się zdanie:

      „O’O-A’A (MOHO BRACCATUS). TYLKO NA WYSP KAUAI, ZIEMIA. GAT. B. RZ.”.

      Mężczyzna mruknął:

      - Tak, rzeczywiście występujesz bardzo rzadko. Nawet rzadziej od tego piekielnego kozodoja lub miniaturowej sikorki! Ale wreszcie cię znalazłem, p’tit merdeux, ty mały zasrańcu!

      Pieśń urwała się i zamiast niej rozległo się głośne skrzeczenie. Czarny ptak z jaskrawożółtymi plamami wyleciał nagle z obwieszonych mchem krzewów na lewo od ścieżki, skierował się w stronę odległej o jakieś dwadzieścia metrów kępy karłowatych drzew lehua makanoe i zniknął wśród gałęzi.

      Starzec zdusił w sobie jęk winy. Quel bondieu d’imbecile! Na Boga, co ze mnie za dureń! - Spłoszył ptaka nierozważnym posłaniem telepatycznym! Wiedział, że za dnia nie zdoła odnaleźć ledwie wyczuwalnej aury życia zbiega swoim słabym metapsychicznym zmysłem poszukiwawczym. Teraz cała nadzieja w kamerze.

      Uważając, by emitować tylko najbardziej uspokajające i przyjazne wibracje, pośpiesznie schował audiospektograf, wyjął z futerału cyfrowy rejestrator obrazów z doczepionym termicznym samonaprowadzaczem i zaczął z niepokojem skanować korony drzew. Kłęby pary unosiły się do góry, przyciągane przez tropikalne słońce. Słodki anyżkowy zapach jagód mokihana mieszał się z odorem gnijącej roślinności. Moczary Alakai na wyspie Kauai w archipelagu Hawajów, płaskowyż leżący na wysokości tysiąca dwustu metrów, to niezwykłe miejsce, najbardziej wilgotne na ziemi, gdzie roczny poziom opadów często przekracza piętnaście metrów. Jest to jednocześnie ojczyzna jednych z najrzadszych ziemskich ptaków. Przyciąga ona odważnych ludzkich ornitologów z całego Imperium Galaktycznego.

      Starzec, nazwiskiem Rogatien Remillard, znał dobrze wyspę Kauai. Po raz pierwszy przybył na nią w roku 2052. Był to rok narodzin jego stryjecznego prawnuka Jacka, zwany przez niego Ti-Jean. Chłopczyk urodził się z ciałem, które wydawało się całkowicie normalne. Teresa, matka Jacka (niech jej nieszczęsna dusza spoczywa w pokoju), potrzebowała słonecznego miejsca, by odzyskać siły. Ukrywała się, bowiem długo w zasypanym śniegiem Rezerwacie Megapod w Kolumbii Brytyjskiej, a Kauai zapewniła doskonałe schronienie całej trójce.

      Od tej pory Rogi wielokrotnie powracał na gościnną wyspę - ostatni raz przed czterema dniami - z powodów, które wtedy wydawały się bardzo ważne.

      No cóż, może po prostu wypił ociupinkę za dużo Wild Turkey, gdy oblewał ukończenie następnej części swoich pamiętników...

      Po alkoholu zawsze miewał dobre pomysły. Postanowił, więc uciec z miasta, zanim jego lylmicka nemezis dogoni go i zmusi do dalszej pracy. Jak dotąd spisał się diabelnie dobrze, jeśli mógł tak powiedzieć sam o sobie. Ale chyba jednak miał do tego prawo, gdyż tylko jeden Bóg wie, kiedy jakaś inna ludzka istota zechce przeczytać to, co napisał.

      I chociaż Rogi spił się jak bela, zachował dość rozsądku, żeby wrzucić trochę ubrań i najniezbędniejsze rzeczy do latającego jajka, wgramolić się do środka i zaprogramować urządzenie nawigacyjne na automatyczny przelot z New Hampshire na Kauai. Dopiero wtedy stracił przytomność. Kiedy się obudził skacowany, stwierdził, że jego pojazd wisi nieruchomo nad wyspą. Nie miał jednak pojęcia, dlaczego jego podświadomość wybrała właśnie to szczególne miejsce. A przecież wcale się tym nie zaniepokoił. Od ponad dziesięciu lat zaniedbywał swoje największe niegdyś hobby, ornitologię, a teraz przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. Poleci na moczary Alakai, gdzie może zobaczy i sfotografuje jedyny rodzimy hawajski gatunek ptaka, którego jeszcze nigdy nie widział. Wylądował, zatem w Kokę Lodge, wypożyczył niezbędny ekwipunek i wyruszył w drogę.

      A teraz, gdy znalazł to płochliwe ptaszysko, miałby je zgubić przez własną głupotę? Czyżby wypłoszył ptaka w głąb bagiennych bezdroży, dokąd nie będzie mógł pójść jego śladem z obawy, że zabłądzi? Wiedział, że w najlepszym wypadku może uważać się za kiepskiego metapsychicznego operanta, pozbawionego ultrasensorycznych umiejętności poszukiwawczych, jakimi dysponowały znacznie od niego potężniejsze umysły. Mokradła Alakai są bezludne i leżą daleko od uczęszczanych szlaków. Jakże by się czuł poniżony i upokorzony, gdyby wpadł po pachy w jakąś pełną błota dziurę i musiał wzywać na pomoc pracowników rezerwatu. Jeżeli jednak zachowa ostrożność i oddali się tylko o kilka kroków od ścieżki, może uda mu się sfotografować uciekiniera.

      Minął jeziorko okolone brązowymi, białymi i pomarańczowymi porostami, a potem spojrzał przez okienko kamery. Lecz świetlisty krążek detektora termicznego na próżno świecił bladą, zieloną poświatą. W umyśle poszukiwacza rozpacz zajęła miejsce radości. Zgubił ostatniego ptaka z hawajskiej Listy Gatunków Zagrożonych tylko dlatego, że nie potrafi kontrolować swoich kulejących zdolności mentalnych...

      Ale nie! Dieu du Ciel, naprawdę jest! Uciekinier poruszył się dostatecznie szybko, by termiczny samonaprowadzacz na podczerwień, znając jego parametry, zdołał go odnaleźć. Ptak siedział ukryty za pniem miniaturowego drzewka. Oko detektora zapłonęło triumfalnym szkarłatem. Starzec wyłączył urządzenie, ostrożnie znów zmienił pozycję i wyraźnie zobaczył ptaka w wizjerze kamery. Było to klocowate czarne stworzenie, długie na dwadzieścia centymetrów; patrzyło na człowieka dzikim wzrokiem z gałęzi karłowatego drzewa lehua. Pęki jaskrawożółtych piór zdobiły górną część jego nóg jak damskie majtki, wystające spod znacznie ciemniejszego stroju. Ptak machnął ostro zakończonym ogonem, jakby się rozzłościł, że ktoś mąci mu spokój. Ornitologa-amatora zalała fala radości.

      Był to ostatni z autentycznych, nie zaś sztucznie odtworzonych hawajskich ptaków, a jego nazwa, trudne do wymówienia słowo o’o-a’a!, śmieszyła anglojęzycznych Ziemian.

      Nie posiadając się z radości, starzec pośpiesznie ustawił teleobiektyw, a potem przycisnął guzik aktywatora wideo. Zanim jednak zdążył zrobić drugie zdjęcie, ptak znów zaskrzeczał ostrzegawczo (człowiekowi wydało się, że słyszy szyderczą nutę w tym wołaniu), rozpostarł skrzydła i odleciał w kierunku góry Waialeale.

      Nowa ławica ciemnych chmur wytoczyła się ze wschodu i tęcza zniknęła. Za jakieś piętnaście minut słońce zajdzie za las koślawych karłowatych drzewek i hawajska noc zapadnie równie szybko i nagle jak zwykle.

      Starzec dotknął przycisku z napisem DRUK. Po kilku sekundach durofilmowa fotografia ze wspaniałymi kolorowymi szczegółami wysunęła się z kamery do jego ręki. Wtedy dziwnie obojętnie wpatrzył się w drogocenne zdjęcie, po czym z westchnieniem rozpiął swoją nieprzemakalną kurtkę i włożył trofeum do kieszeni koszuli.

      Jakiś głos przemówił do niego z przesyconego parą wodną powietrza:

      Co się dzieje, wuju Rogi? Po tak wielkim triumfie opanowała cię melancholia?

      Zaskoczony Rogatien Remillard podniósł wzrok, a potem odburknął bez entuzjazmu:

      - Merde de merde... - po czym przeszedł z francuskiego na angielski: - Nie pozwolisz mi obchodzić w spokoju moich sto sześćdziesiątych ósmych urodzin, co, Duchu?

      Głos odparł z łagodnym wyrzutem: Zrobiłeś to, i w dodatku otrzymałeś piękny prezent.

      - Nie, to niemożliwe! - wykrzyknął starzec z oburzeniem. - Nie ściągnąłeś tutaj tego biednego ptaszka tylko po to, żebym mógł go znaleźć...

      Oczywiście, że nie. Za kogo mnie uważasz?

      - Czyżby! Uważam cię za cholernego natręta, mon cherfantóme, i nie bez powodu. Nie minął jeszcze tydzień, odkąd wyłączyłem transkryber, a ty już nie dajesz mi spokoju. No, zaprzecz, że chcesz mnie nakłaniać, bym wrócił do pisania pamiętników.

      - Nie zaprzeczam, wuju Rogi. I zdaję sobie sprawę, że ciężko ci to idzie. Ale nie wolno ci przerywać pisania kroniki rodzinnej. Musisz ją zakończyć jeszcze w tym roku.

      - Co ci tak spieszno? Czy twoja przeklęta lylmicka kryształowa kula przewiduje, że kopnę w kalendarz przed Nowym Rokiem? To dlatego tak mnie poganiasz? Podejrzewałem to już od ukończenia rozdziału o Interwencji. Ty i twoje wielkie plany! O co chodzi rym razem? Zamierzasz wycisnąć mój biedny stary mózg jak cytrynę, a potem wyrzucić go na śmietnik, gdy osiągniesz to, co chcesz?

      Bzdura. Ile razy mam ci powtarzać? Nie podlegasz normalnemu ludzkiemu procesowi starzenia się i degeneracji organizmu. Posiadasz kompleks samoodmładzających się genów, tak jak wszyscy inni Remillardowie.

      - Z wyjątkiem Ti-Jeana! - warknął Rogi. - Zresztą... zawsze mogę zginąć w jakimś wypadku, który ty i twoja banda wścibskich galaktycznych szperaczy przewidujecie, i stąd taki szalony pośpiech.

      Ciemne chmury znów przesłoniły niebo. Wiechy turzycy i trawy makaloa zafalowały w potężniejącym wietrze. Niedługo ponownie lunie deszcz. Rogi odwrócił się plecami do strony, z której dobiegał bezcielesny głos i poszedł po swój plecak, z chlupotem brodząc w błocie. Podniósł obryzgany błotem, ociekający wodą bagaż.

      - Ty cholerny poganiaczu niewolników! Gdybym naprawdę cię obchodził, zrobiłbyś coś z tym świństwem! - warknął.

      Plecak w jednej chwili znów był czysty, suchy, sztywny i tak kolorowy, jak w dniu, w którym Rogi kupił go w sklepie ze sprzętem sportowym w Hanowerze, w New Hampshire, przed osiemdziesięcioma czterema laty. Inicjały właściciela znowu zdobiły klamrę ze zwyczajnego czarnego plastiku, która teraz sprawiała wrażenie odlanej z czystego złota.

      - To prawdziwy popis! - Starzec wybuchnął śmiechem. - Ale i tak ci dziękuję.

      Duch odparł: De rien, nie ma za co! Uznaj to za niewielką przysługę. Prezent urodzinowy. Hau ‘oli la hanau.

      Rogi jednak spochmurniał.

      - Mówiąc poważnie, tyle czasu poświęcam na pisanie, że moja księgarnia może zbankrutować. Chcę ci też powiedzieć, że ponowne przeżywanie tej zamierzchłej historii wprawia mnie w coraz głębszą depresję. Są tam rzeczy, o których wolałbym zapomnieć. A gdybyś ty miał, choć odrobinę dumy, zrobiłbyś to samo.

      Istota znana Rogiemu jako Duch Rodziny Remillardów, a Imperium Galaktycznemu jako Atoning Unifex, Władca Lylmików, przez kilka minut milczała.

      Chodzi o to - podjęła w końcu - że prawda o Remillardach i ich najbliższych współpracownikach musi być dostępna dla wszystkich umysłów w Galaktyce. Od samego początku usiłowałem ci to wyjaśnić. Jesteś wyjątkową osobą, wuju Rogi. Wiesz o sprawach, których istnienia historycy Imperium Galaktycznego nawet nie podejrzewają, o sprawach, o których ja sam nie mam pojęcia... na przykład, kim był złowrogi umysł zwany Fury.

      Starzec, który w czasie tej przemowy poprawiał rzemienie plecaka, znieruchomiał i spojrzał z niedowierzaniem przez ramię.

      - Nie wiesz, kim był Fury? Więc jednak nie jesteś wszechwiedzący?

      Rogi, Rogi, ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem Bogiem, ani nawet jakimś metapsychicznym aniołem-kronikarzem - pomimo głupiego przydomku, jakim mnie obdarzono! Jestem tylko Lylmikiem, który sześć milionów lat temu był człowiekiem. I pozostało mi bardzo mało czasu.

      - Jesus! - Rogi otworzył szeroko oczy, bo nagle wszystko zrozumiał. - Ty! To wcale nie ja. Ty...

      Ponownie zaczęło padać, ale tym razem nie była to łagodna mżawka, która zazwyczaj siąpi nad moczarami Alakai, ale prawdziwa tropikalna ulewa. Rogi stał nieruchomo jak posąg pod strugami deszczu, oszołomiony słowami niewidzialnego rozmówcy. Zapomniał nawet naciągnąć na głowę kaptur nieprzemakalnej kurtki. Strumienie wody spływały mu po mokrych siwych włosach do oczu.

      - Więc to ty - powtórzył. - Ach, monfils, dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej, kiedy przybyłeś do mnie podczas zimowego karnawału, po tylu latach milczenia? Czemu pozwoliłeś mi się wściekać, opierać twoim życzeniom, robić z siebie durnia?

      Umysł Władcy Lylmików wzniósł przezroczysty psychokrearywny parasol nad Rogim, ale zmieszane z deszczem łzy nadal spływały po policzkach starca. Niezdarnie wyciągnął rękę w puste powietrze.

      Duch zaproponował: Jaskinia Keaku jest w pobliżu. Schrońmy się tam.

      Rogi nie wyczuł najmniejszego poruszenia, ale nagle znalazł się w pieczarze, której wejście kryła zasłona z paproci. Siedział na zwietrzałym bloku lawy naprzeciwko małego, płonącego jasno ogniska z gałązek hapu ‘u. Na zewnątrz nad wysokim płaskowyżem szalała burza tropikalna, ale starzec znów był całkiem suchy. Co więcej, ogromny żal, który dotąd ściskał mu serce, zniknął i ogarnął go głęboki spokój. Zdał sobie sprawę, że niezwykła istota, która go nawiedzała, odkąd skończył pięć lat - istota, którą kochał i której się obawiał jednocześnie - jeszcze raz wywarła wpływ na jego umysł, usuwając emocje, mogące pokrzyżować jej plany.

      Lawowa pieczara, do której przeniósł go Duch, miejsce starożytnych misteriów, świętych dla rdzennych Hawajczyków, była niemal niedostępna dla piechurów. Żaden turysta, ornitolog czy botanik-hobbysta, który przybywał na moczary Alakai, nigdy nie odważył się odwiedzić tego miejsca. Było ono kapu - zakazane - i podobno chronione przez potężnych hawajskich operantów, wywodzących się od czarowników kahuna przybyłych tu ze starożytnej Polinezji.

      Dotychczas Rogi tylko raz wszedł do Jaskini Keaku, niecałe pięćdziesiąt dziewięć lat temu. Tamtego jesiennego dnia 2054 roku, tuż po uzyskaniu przez Państwo Ludzkości pełnego członkostwa w federacji galaktycznej, Rogi wraz z kilkunastoletnim wtedy Markiem Remillardem i młodym Jackiem Bezcielesnym polecieli na Alakai rhostatkiem w towarzystwie kahuny Malamy Johnson. Zamierzali zabrać stąd prochy matki chłopców, które zostały ukryte przed rokiem zgodnie z uroczystym nakazem Malamy. Rogi i chłopcy znaleźli pieczarę udekorowaną wieńcami przepięknych hawajskich kwiatów i pachnących jagód. Skrzynka z prochami Teresy Kendall była tak czysta i sucha jak wtedy, gdy ją tam pozostawili.

      Siedząc teraz w świętej jaskini, wiedząc, że niewidoczny Władca Lylmików jest gdzieś w pobliżu, starzec znów poczuł anyżkową woń moldhany. Przypomniał sobie Marca, silnego, zdrowego szesnastolatka, i Ti-Jeana, pozornie tylko nad wiek rozwinięte dziecko, klęczących przed wypolerowaną skrzyneczką z sosnowego drewna. Poprosili Rogiego, by zaniósł urnę do czekającego rhostatku, ponieważ to on opiekował się ich matką podczas największego kryzysu w jej życiu.

      Rozsypali prochy nad porośniętymi tropikalną roślinnością górami i wąwozami. Tego dnia niebo zdobiły olśniewające tęcze. W późniejszych latach Bezcielesny Jack często wracał na wyspę Kauai, by odwiedzić swoją serdeczną przyjaciółkę Malamę, aż wreszcie tam zamieszkał. Sprowadził też do tego miejsca na Ziemi, które ukochał nad wszystko, świeżo poślubioną małżonkę. Natomiast noga Marca Remillarda już nigdy nie postała na Kauai.

      - Cieszysz się? - zapytał nagle Rogi. - Cieszysz się, że zbliża się kres twojego życia?

      Po dłuższym milczeniu duch odpowiedział: Obawiałem się, że będę musiał żyć aż do końca czasów. Na szczęście do tego nie doszło, choć Bóg wie, że naprawdę na to zasłużyłem.

      - Bzdury! Przecież szczerze wierzyłeś, że Rebelia Metapsychiczna była moralnie usprawiedliwiona. Do diabła, ja również! Wtedy wielu porządnych ludzi miało poważne wątpliwości, co do Wspólnoty. Może nie tak wielkie, by wypowiedzieć jej wojnę, ale...

      Główny powód, dla którego stanąłem na czele Rebelii, nie miał nic wspólnego z kontrowersjami, jakie budziła Wspólnota. Rozpocząłem wojnę międzygwiezdną, ponieważ Imperium potępiło mój plan Człowieka Mentalnego... ponieważ odrzuciło moją wizję przyśpieszenia mentalnego i fizycznego rozwoju ludzkości. Ze mną Wspólnota byłaby tylko jednym z kilku możliwych rozwiązań.

      Zaskoczony Rogi oderwał wzrok od ogniska.

      - To prawda! Wiesz, że nigdy dokładnie nie wiedziałem, o co chodziło z tym Człowiekiem Mentalnym.

      Duch odparł ironicznie: Ani większość z moich towarzyszy-rebeliantów. Gdyby wiedzieli, może by za mną nie poszli.

      - A projekt Człowieka Mentalnego był... był tak błędny, że... Nie błędny, Rogi. Zły... A to duża różnica. Upłynęło wiele lat, zanim zdałem sobie sprawę, jak potworny był mój plan, nim zrozumiałem, jak wielką katastrofę moja duma i arogancja mogły ściągnąć na galaktykę.

      - Do tego nie doszło - powiedział bardzo cicho Rogi.

      Nie. Ale odczuwałem ogromną potrzebę odpokutowania za krzywdę, jaką wyrządziłem ewoluującemu Umysłowi Wszechświata. Mój pobyt w Galaktyce Duat był częściową rekompensatą, lecz niepełną. Zło dokonało się tutaj, w Drodze Mlecznej. Praca w tamtej galaktyce podniecała mnie, dawała mi satysfakcję - a nawet sprawiała mi radość - ponieważ Elizabeth dzieliła ją ze mną i pomogła mi zrozumieć w pełni moje własne serce. Moja jaźń nie była zintegrowana przed spotkaniem Elizabeth; tak naprawdę nie miałem pojęcia o miłości.

      - Nie zgadzam się z tobą - odparł uparcie starzec. - Jack też by się nie zgodził.

      Ale Duch nie pozwolił się pocieszyć.

      Kiedy zakończyliśmy pracę w Galaktyce Duat, Elizabeth była zmęczona i gotowa do odejścia, ciągnął. Prosiła mnie, żebym wyruszył wraz z nią do spokoju i światłości Kosmicznej Wszechjedności... ale nie mogłem się na to zdobyć. Coś kazało mi wrócić tu, na Ziemię. Zupełnie sam, odcięty od wszystkich kochających mnie umysłów i kojącej Wspólnoty, którą poznałem w Galaktyce Duat, podjąłem się zadania, które uznałem za moją prawdziwą pokutę: asystowania przy dojrzewaniu naszego własnego Umysłu Galaktycznego. Przez te wszystkie lata, które zdawały się nie mieć końca, wyprowadzałem jedną obiecującą planetę za drugą ze stanu barbarzyństwa do cywilizacji, z dzikości do altruizmu. Oczywiście nie mogłem do niczego zmusić rozwijających się ras z Drogi Mlecznej. Pomagałem tylko w nieuniknionym rozwoju Umysłu Światowego, który zawsze towarzyszy ewolucji życia. Popełniłem wiele fatalnych błędów. Rogi, czy możesz zrozumieć nękające mnie wątpliwości, lęk, iż zaślepiła mnie jeszcze większa pycha niż przedtem? Nie... widzę, że nie jesteś w stanie tego zrozumieć. Zresztą, to nieważne, mon oncle. Tylko uwierz mi. To były straszne czasy. Le Bon Dieu był tak samo milczący i niewidoczny dla mnie, jak dla każdej innej materialnej istoty. Zadawałem sobie pytanie, czy nie popełniam nowego grzechu pychy uważając, że moja pomoc jest komukolwiek potrzebna. Czy pomagałem Umysłowi Galaktycznemu, czy po prostu wtrącałem się w proces ewolucji tak samo jak wtedy, gdy usiłowałem stworzyć Człowieka Mentalnego?

      W naszej galaktyce jest tyle planet zamieszkanych przez istoty myślące! A przecież tak niewiele - tak żałośnie mało - zdołało osiągnąć społeczną i mentalną dojrzałość pod moim przewodnictwem, a jeszcze mniej uzyskało wyższe moce mentalne prowadzące do Wspólnoty. W końcu jednak, może raczej wbrew moim wysiłkom niż w ich rezultacie, odniosłem sukces. Lylmicy byli pierwszymi umysłami, które się Zrosły, ja zaś uznałem tę rasę za swoją własną. A potem, po wielu latach, Krondaku również osiągnęli ten sam poziom rozwoju. Po tym wszystkim powstał ogromny rozziew między nimi a pozostałymi rasami. Zląkłem się, że moje raczkujące Imperium Galaktyczne jest skazane na stagnację i śmierć. Lecz le divin humoriste, Boski Żartowniś, mimo że to wcale nie było łatwe, wyniósł pomyślnie rozwijającą się rasę Gi do metapsychicznej operatywności, czym Krondaku byli głęboko zgorszeni, a niedługo potem Umysł małych, miłych Poltrojan również dojrzał. Simbiari zostali przyjęci do Imperium jako następni, chociaż byli niedoskonale Zrośnięci. Potem nagle wydawało się, że nastąpiła istna eksplozja istot rozumnych, dojrzewających na planetach. Wprawdzie nie były jeszcze gotowe do tego, aby stać się członkami Imperium, ale poczyniły wielkie postępy. Jednym z mniej prawdopodobnych kandydatów z tej grupy był rodzaj ludzki.

      Mając własne informacje, unieważniłem decyzję wstrzymującą Interwencję na Ziemi. W rezultacie wybuchła Rebelia Metapsychiczna, katastrofa, która zamieniła się w sukces. A teraz Umysł tej galaktyki stoi u progu nowej, wielkiej ekspansji, której nawet nie możesz sobie wyobrazić...

      - Opowiesz mi o niej? - zapytał Rogi.

      Nie mogę. Odegrałem już swoją rolę w tym dramacie niemal do końca i widzenie proleptyczne zawodzi mnie coraz częściej, gdyż zbliża się kres mego istnienia. Pomoc w napisaniu historii twojej rodziny jako przestrogi dla przyszłych pokoleń, będzie ostatnią cząstką mojej osobistej interwencji. Od tej pory inni będą kierować losem Umysłu Galaktycznego i doprowadzą go do pełnej Wspólnoty, która jest tak bardzo, bardzo blisko.

     

      Atoning Unifex umilkł. Starzec dorzucił do ognia naręcze pędów drzewiastych paproci. Wydawało się, że kłęby dymu odsuwają się od pewnego miejsca w pobliżu wejścia do jaskini. Kątem oka (gdyż jego mentalny wzrok nic nie postrzegał) Rogi od czasu do czasu zauważał stojącą tam widmową postać.

      - Co dalej, mon fantóme! Chcesz mnie przenieść do New Hampshire przez szarą otchłań, tak jak ostatnim razem, na Denali?

      A może wolałbyś napisać historię Diamentowej Maski tu, na Kauai?

      - Wiesz, że tak! - rozpromienił się Rogi. - Przecież ona i Ti-Jean właśnie tu spędzili swój miesiąc miodowy.

      Duch zauważył:, Ale atak Hydr też wydarzył się tutaj.

      Rogi zmarszczył czoło.

      - Cholera jasna! Musiałeś mi o nich przypominać?! - Poszperał na oślep w bocznej kieszeni plecaka, wyjął starą manierkę w skórzanym futerale i pociągnął duży łyk whisky. - Żeby dobrze opisać początki życia Dorothee, będę musiał opowiedzieć o tych cholernych zboczonych łajdakach. Na samo wspomnienie o nich robi mi się niedobrze. - Wypił jeszcze.

      Duch powiedział: Mogę wyleczyć twoje zaburzenia gastryczne znacznie lepiej niż alkohol, jeśli oczywiście mi na to pozwolisz.

      Rogi zaśmiał się nerwowo.

      - I będziesz mógł też napełnić mi czaszkę snami o Furym, prawda?

      Duch odparł sucho: Sam miałem z nimi do czynienia, o ile sobie przypominasz. Otoczę cię mentalną tarczą ochronną...

      - Ej! Do cholery, zaczekaj chwilę!

      Mogę to zrobić, kiedy będziesz spał, żebyś nie poczuł wtargnięcia moich myśli. Nawet nie tknę wszystkich twoich cennych neuroz, musisz jednak pozwolić mi na wprowadzenie filtra snów. Okazałbym się największym z niewdzięczników, gdyby twoje pisarskie wysiłki ściągnęły na ciebie niepokój i znowu zmusiły cię do nadużywania alkoholu. Nie będziesz miał koszmarów, obiecuję ci to. My, Lylmicy, jesteśmy najlepszymi redaktorami we wszechświecie.

      - Czyżby? W takim razie, gdzie się podziewaliście w tamtych gorących dniach, kiedy Fury i jego Hydry pasożytowały na naszych umysłach jak wampiry?

      Nasza interwencja byłaby wówczas niewskazana. Zbrodnie tamtych istot, choć ohydne, okazały się niezbędne do ewolucji Wyższej Rzeczywistości, tak samo zresztą jak Rebelia Metapsychiczna.

      - Mam w nosie Wyższą Rzeczywistość albo Niższą - oświadczył zmęczonym tonem starzec, podnosząc znów do ust manierkę.

      Rogi...

      - W porządku! Rób swoje i doprowadź mój mózg do porządku, żebym się nie zafajdał po wywleczeniu tamtych strasznych wspomnień. Nie waż się jednak ułatwiać mi pracy, podłączając mnie do programów Wspólnoty czy innych lylmickich głupstw.

      Zjawa, tkwiąca dotąd przy pociemniałym wejściu do pieczary, zbliżyła się do ogniska. Zafascynowany Rogi patrzył, jak dym owija się wokół jej niewidzialnej postaci. Kiedy lylmicki umysł przemówił do niego uspokajająco, a whisky zrobiła swoje, starcowi nagle zaparło dech w piersi. Wydało mu się, że na moment dojrzał przelotnie twarz pewnego mężczyzny - twarz, którą pamiętał aż za dobrze. Zerwał się na równe nogi, wykrzykując czyjeś imię i próbując wziąć w ramiona blednący kształt, ale objął tylko kłąb dymu. Zapiekły go oczy. Sięgnął, więc do kieszeni po kolorową chusteczkę do nosa, wysmarkał się, po czym znowu opadł na skaliste podłoże.

      Duch powiedział: Vas-y doucement, mon oncle bien-aime! Spokojnie, drogi wujaszku! Myśl tylko o swoich pamiętnikach. Kiedy je skończysz, będę mógł odejść w pokoju.

      Starzec przetarł oczy.

      - Batege! Kto by pomyślał, że będę się rozczulał nad tobą? Nad przeklętym wymysłem mojej zapijaczonej wyobraźni! Denis i Paul zawsze twierdzili, że nie jesteś niczym innym. Merde alors, to ma dla mnie więcej sensu niż te kosmiczne bzdury, które mi tu serwowałeś.

      Uwierz w nie, jeśli poprawi ci to humor.

      - To ja zadecyduję, w co będę wierzył! - mruknął przewrotnie Rogi, po czym zapytał: - Jak ci się zdaje, gdzie miałbym zabrać się do pisana? W starym domu Kendallów w Poipu?

      Mam lepszy pomysł. Co powiesz na chatę Elaine Donovan w pobliżu Pohakumano? Stoi na tyle wysoko, żeby nie dokuczał ci upał, a nie spotkasz tam żadnych spędzających urlop Remillardów, którzy mogliby ci przeszkadzać? Dom znajduje się na odludziu, jest w doskonałym stanie - pełnomocnicy już się o to postarali - choć Elaine nie była w nim od wielu lat. Będzie ci tam bardzo wygodnie i znacznie spokojniej niż w Hanowerze w lecie.

      - Elaine... - Twarz Rogiego stężała. - Nie wiedziałem, że ma domek letniskowy na Kauai. No tak, przecież to babka Teresy.

      Sprowadzę z New Hampshire twój transkryber i inne rzeczy osobiste, których możesz potrzebować. Nawet twojego kota Marcela, jeśli zechcesz.

      - Ja... wolałbym nie pracować w chacie Elaine.

      Duch spytał: Myśl o niej nadal sprawia ci ból?

      - Nie, już nie.

      Więc zamieszkaj w jej domku. Wiesz, że nie miałaby nic przeciwko temu.

      Starzec westchnął. Zresztą, jakie to teraz ma znaczenie?

      - W porządku. Zrobię, co zechcesz. Przetransportuj moje rzeczy, starego Futrzaka również. Oraz prowiant i trunki. - Przeciągnął się, by ulżyć obolałym mięśniom. Na zewnątrz było ciemno, choć oko wykol i lał deszcz. - Jak myślisz, mógłbym spędzić noc w tej jaskini?

      A chcesz?

      - Dobrze się tu czuję. Metabezpiecznie! - Rogi wzruszył ramionami. - Jeżeli mam zostać na wyspie, będę chyba musiał poprosić Malamę Johnson, żeby opowiedziała mi o niej coś więcej. To dziwne, ale kiedy przywieźliśmy tu prochy Teresy po mszy żałobnej w St. Raphael na polach trzciny cukrowej, Malama myślała, że już tu kiedyś byłeś.

      [Śmiech]. Ci kahuna za dużo wiedzą. Są nienormalnym typem ludzkiego metapsychicznego operanta, jak powie ci każdy ewaluator Krondaku... A t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin