Smith Wilbur - Saga rodu Ballantyneów- 2 - Twardzi ludzie.pdf

(1296 KB) Pobierz
35825405 UNPDF
WILBUR SMITH
TWARDZI LUDZIE
Przekład
PIOTR SZAROTA JAROSŁAW BIELAS
AMBER
Tytuł oryginału MEN OF MEN
Ilustracja na okładce STEVE CRISP
Redakcja merytoryczna
ELŻBIETA MICHALSKA-NOVAK
ANDRZEJ CIĄŻELA
Redakcja techniczna LIWIA DE
Po raz pierwszy wydana w 1981 roku
pod tytułem „Men of Men" przez William Heineman House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB
Copyright © 1981 by Wilbur Smith Ali rights reserved
For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7169-292-7
WYDAWMICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62
Warszawa 1997. Wydanie I
Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku
Ponowna oprawa: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal w Inowrocławiu
Książkę dedykuję żonie, Danielle, razem z całą moją miłością na wieczność.
Akc.
'•* ¦>
N,
ie wystawiony na światło dzienne, odkąd, przed dwustu milionami lat, uzyskał swą obecną formę,
wydawał się uwięzionym promieniem słonecznym.
Zrodziło go ciepło tak wielkie jak żar słonecznej tarczy, powstał w czeluściach Ziemi, w
tryskającej z samego jej jądra płynnej magmie.
Piekielne temperatury wypaliły w nim wszelkie zanieczyszczenia, pozostawiając jedynie atomy
czystego węgla stłoczone pod ciśnieniem, które mogłoby rozsadzić góry.
Zagęszczony jak żadna inna substancja na Ziemi, mały pęcherzyk ciekłego węgla unosił się w
powolnym nurcie podziemnego strumienia lawy, który przeciskał się poprzez drobne pęknięcie w
skorupie ziemskiej, aż osłabł nagle i zatrzymał pod samą jej powierzchnią.
Lawa zastygła wówczas na następne tysiąclecie; zmieniwszy stan skupienia stała się cętkowaną
niebieskawą skałą złożoną z luźno związanych żwirowatych elementów. Nie połączyła się jednak z
otaczającą ją rodzimą skałą, lecz wypełniła głęboki okrągły otwór, którego wylot miał kształt leja o
średnicy prawie półtora kilometra, a dno znajdowało się znacznie niżej, gdzieś w niedosiężnych
głębiach Ziemi.
Podczas gdy lawa powoli stygła, oczyszczony pęcherzyk węgla przechodził jeszcze bardziej
niezwykłą transformację. Zaczaj się on zestalać w ośmiofasetowy kryształ o doskonałej symetrii,
tak duży jak świeży owoc figi i tak dokładnie oczyszczony w diabelskim palenisku jądra Ziemi, że
stał się przezroczysty niczym promień słońca. Dzięki temu, że poddany był działaniu potężnych
ciśnień,
nie pękał, zachowując idealną strukturę, a jednocześnie równo- l miernie stygł. Był doskonały.
Płomyk chłodnego ognia, tak białego, że w odpowiednim świetle sprawiałby wrażenie błękitu
indygo, ognia jak dotąd nie zbudzonego, gdyż przez tysiąclecia więziony był w absolutnej
ciemności, nie rozświetlonej nigdy promieniem słońca. Jednak przez miliony lat światło nie
znajdowało się wcale daleko, odległość wynosić mogła najwyżej sześćdziesiąt metrów, co było
niczym w porównaniu z głębią, gdzie rozpoczęła się wędrówka.
Teraz jednak warstwa tak przemienionej lawy była nieustannie rozdzierana i obciosywana, a
spustoszenia dokonywała kolonia stworzeń zorganizowanych na podobieństwo mrówek. Ich
przodków nie było jeszcze na Ziemi, gdy czysty kryształ osiągnął swą doskonałą strukturę.
Z każdym dniem powierzchniowa warstwa stawała się coraz cieńsza — nąjmerw sześćdziesiąt
metrów, później trzydzieści, piętnaście, wreszlie pięć. Wkrótce już tylko centymetry odzielały
kryształ od świecącego słońca, które miało wkrótce rozniecić jego uśpione płomienie.
Major Morris Zouga Ballantyne stał na krawędzi wiszącego mostu wysoko nad głęboką przepaścią.
W dole rozciągał się ponury, płaski krajobraz z jednym zaledwie pagórkiem.
Nawet w czasie najgorszego upału nosił na szyi jedwabną chustę, a jej koniec wsuwał pod kołnierz
flanelowej koszuli, która, choć świeżo uprana i wyprasowana, zdążyła już nabrać niemożliwego do
wywabienia czerwonawego koloru ochry, barwy afrykańskiej ziemi, która w miejscach, gdzie
rozcinały ją okute żelazem koła wozów albo łopaty poszukiwaczy, była niemal tak czerwona jak
surowe mięso; poruszona ciepłym, suchym wiatrem, zamieniała się w chmury gęstego czerwonego
kurzu, pod strugami deszczu zaś w kleisty czerwony muł.
Czerwień była także kolorem kopalni. Rdzawym pyłem osiadała na sierści psów i zwierząt
pociągowych, na ubraniach ludzi, ich brodach i ramionach, brezentowych namiotach, na
zbudowanych z blachy falistej barakach.
Przepaść ziejąca pod stopami Zougi była natomiast ciemnożółta. Miała średnicę ponad półtora
kilometra, krawędź niemal doskonale okrągłą, głębokość zaś ponad sześć kilometrów. Ludzie
pracujący
8
na dole niczym pająki utkali przepastną sieć, która połyskiwała jak srebrzysta chmura ponad
wykopami.
Zouga zatrzymał się na chwilę i uniósł spiczasty kapelusz z szerokim rondem, pobrudzony u góry
czerwonym pyłem. Delikatnie wytarł kropelki potu z bladej, gładkiej skóry poniżej linii włosów, a
kiedy dotknął wilgotnej czerwonej plamy na jedwabnej wstążce, skrzywił się z niesmakiem.
Kapelusz chronił jego gęste kręcone włosy przed nieznośnym afrykańskim słońcem i dzięki temu
zachowały one jeszcze swój ciemnomiodowy kolor. Broda jednak zmieniła barwę na jasnożółtą, a
wiek przydał jej dodatkowo srebrzystych pasm.
Na ciemnej, wypieczonej jak skórka świeżego chleba twarzy białą smugą odcinała się blizna. Przed
wielu laty, w czasie polowania na słonie, strzelba wybuchła mu w ręku, raniąc go dotkliwie.
Pod oczami drobną siecią rysowały się zmarszczki — często przecież mrużył oczy od słońca,
badając odległy horyzont — policzki zaś, począwszy od brzegu nosa aż do brody, przecinały
głębokie bruzdy. Kiedy Zouga spojrzał w dół, w przepaść, jego zielone oczy przesłonił smutek.
Przypomniał sobie, co go tu sprowadziło, swoje wielkie nadzieje i oczekiwania. Minęło dziesięć
lat, a wydawało się, że to cała wieczność.
Wzgórze Colesberg — tę nazwę usłyszał po raz pierwszy, wysiadając ze statku dowożącego
prowiant w zatoce u podnóża wielkiego kwadratowego monolitu Góry Stołowej, i na sam jej
dźwięk włosy zjeżyły mu się na karku, a po skórze przeszło mrowienie: „Na Wzgórzu Colesberg
znaleźć można diamenty wielkie jak kartacze i tak grube, że zedrą ci podeszwy, gdy będziesz po
nich chodzić!"
Wtedy doznał proroczej wizji i pojął, że tam właśnie, do Wzgórza Colesberg, zaprowadzi go
przeznaczenie. Zdał sobie sprawę, że ostatnie dwa lata, które spędził w Anglii, były jedynie
wyczekiwaniem na tę właśnie chwilę.
Droga na północ rozpoczynała się w diamentowych pokładach Wzgórza Colesberg. Był tego
pewien, gdy tylko usłyszał tę nazwę.
Został mu zaledwie jeden wóz i wyczerpany jazdą zaprzęg pociągowych wołów. Czterdzieści
osiem godzin brnęli w głębokim piasku, który pokrywał szlak ciągnący się prawie tysiąc
kilometrów przez niziny', aż do wzgórza, poniżej rzeki Yaal.
W wozie znajdował się cały jego dobytek, w tym zaledwie kilka naprawdę cennych przedmiotów.
Niemal cały majątek strawiły przygotowania do realizacji wielkiego marzenia trwające dwanaście
lat. Wysokie honorarium za książkę napisaną po powrocie z wyprawy na dziewicze tereny w dole
Zambezi, złoto i kość słoniowa, które przywiózł wtedy ze sobą, jak również kość słoniowa z
czterech kolejnych wypraw łowieckich — wszystko to przepadło. Tysiące funtów, dwanaście lat
udręki i ciągłych zawodów — by w końcu wielkie marzenie przysłoniły zniechęcenie i gorycz.
Jedyne, co pozostało, to wystrzępiony kawałek pergaminu — „Koncesja Ballantyne'a" — na
którym atrament zaczął już żółknąć, a miejsca zagięć przetarły się prawie na wylot, tak że trzeba go
było podkleić.
Koncesja była wystawiona na tysiąc lat i upoważniała do korzystania ze wszystkich bogactw
mineralnych na olbrzymim obszarze afrykańskiej głuszy, obszarzf wielkości Francji, który
Ballantyne wyłudził od dzikiego czarnego władcy. Tam właśnie Zouga odkrył złoto.
Była to bogata kraina i wszystko tu należało teraz do niego, potrzebował jednak kapitału,
olbrzymich zasobów finansowych, aby mógł wziąć ją w posiadanie i zdobyć skarby leżące pod
powierzchnią.
Połowę swego dorosłego życia spędził walcząc o zdobycie tych zasobów — walcząc bezowocnie,
nie udało mu się bowiem jak dotąd znaleźć choćby jednego człowieka, z którym mógłby
urzeczywistnić swą wizję i marzenia. Zdesperowany zdecydował się w końcu zaapelować do
brytyjskiego społeczeństwa. Raz jeszcze wyjechał do Londynu, aby zainteresować inwestorów ideą
założenia Górniczego Towarzystwa Krajów Środkowoafrykańskich, które eksploatowałoby tereny
objęte jego koncesją.
Zaprojektował i wydał efektowną broszurę wychwalającą bogactwa kraju, który nazwał Zambezją.
Ozdobił ją własnoręcznymi rysunkami bujnych lasów i równin pokrytych trawą, pełnych słoni i
rozmaitej zwierzyny łownej. Dołączył też kopię oryginału koncesji z wielką pieczęcią Mzilikazi,
króla kraju Matabele. Broszura ta rozesłana została do najdalszych nawet zakątków Wysp
Brytyjskich.
Ballantyne tymczasem podróżował od Edynburga do Bristolu, organizując wykłady i publiczne
wystąpienia, a kampanii tej towarzyszyły całostronicowe ogłoszenia w „Timesie" i innych
poważnych gazetach.
10
Te same gazety, które przyjęły pieniądze za ogłoszenia, ośmieszały jednak jego projekt, uwaga zaś
potencjalnych inwestorów skupiona była na powstających właśnie południowoamerykańskich
towarzystwach kolejowych, których promocja zbiegła się nieszczęśliwie z kampanią Zougi. Kiedy
zapłacił za druk i dystrybucję broszury, uregulował rachunki za ogłoszenia i pokrył koszty podróży,
z całego bogactwa pozostało mu zaledwie kilkaset suwe-renów... i zobowiązania.
Zouga obejrzał się do tyłu i popatrzył na żonę.
Aletta siedziała na wozie. Jej włosy wydawały się jasnożółte i jedwabiste w blasku słońca,
spojrzenie było jednak surowe, usta zaś straciły dawną słodycz i miękkość, tak jakby nastawiła się
już na trudy i niewygody, które miały ją jeszcze spotkać.
Patrząc na nią, nie chciało się wierzyć, że była kiedyś ładną, beztroską, delikatną jak motyl
dziewczyną, rozpieszczoną ulubienicą bogatego ojca, nie myślącą o niczym innym tylko o nowych
strojach, które właśnie nadeszły z Londynu, i przygotowaniach do kolejnego balu w kręgu
snobistycznej południowoafrykańskiej socjety.
Zafascynowała ją otaczająca młodego majora Zougę Ballantyne^ aura tajemniczości i niezwykłości
— był podróżnikiem i poszukiwaczem przygód w najodleglejszych miejscach Afryki — legenda
wspaniałego łowcy słoni i splendor książki, którą właśnie opublikował w Londynie. Śmietanka
towarzyska Kapsztadu oczekiwała go z niecierpliwością i zazdrościła Aletcie, że nią wjaśnie się
zainteresował.
Było to jednak dawno temu i legenda zdążyła się już rozwiać. Wychowanie, jakie odebrała Aletta, i
dostatnie, pozbawione trosk życie, które prowadziła w rodzinnym domu, nie przygotowały jej do
trudnej egzystencji w dzikim afrykańskim interiorze. Szybko uległa tropikalnej gorączce i
epidemiom, które osłabiły ją do tego stopnia, że kolejne ciąże kończyły się poronieniami.
Przez całe dotychczasowe życie małżeńskie leżała albo w połogu, bądź nieprzytomna w
malarycznej gorączce, wciąż wyczekując ubóstwianego mężczyzny powracającego zza oceanu lub
z kolejnej wyprawy w głąb czarnego lądu, w której nie mogła mu już towarzyszyć.
11
Także teraz rozpoczynając swoją wyprawę do diamentowych złóż, Zouga był pewien, że Aletta
zostanie w Kapsztadzie w domu ojca, aby podreperować zdrowie i opiekować się dwoma synami,
jedynymi dziećmi, które udało jej się szczęśliwie urodzić. Wbrew oczekiwaniom wykazała jednak
niezwykłą determinaqę, nie uległa namowom i nie pozostała w mieście. Niewykluczone, że już
wtedy przeczuwała to, co miało wkrótce nastąpić. „Zbyt długo byłam sama", odpowiadała
łagodnie, ale stanowczo.
Ralph, starszy z chłopców, był wystarczająco dorosły, aby jechać wraz z ojcem na przedzie
zaprzęgu i ścigać się ze stadami gazeli, które pierzchały jak jasnobrązowa smuga po pokrytej
zaroślami kotlinie Karru. Jak mały huzar potrafił też dosiąść swego narowistego kucyka Basuto.
Młodszy, Jordan, niekiedy pomagał przy powożeniu zaprzęgiem, a niekiedy oddalał się na chwilę,
aby zerwać dziko rosnący kwiat lub gonić motyle. Większość czasu spędzarjednak na wozie,
słuchając z przyjemnością matki, która czytała mu wiersze z małego oprawnego w skórę zbiorku
poezji romantycznej. Choć nie mógł ich jeszcze zrozumieć, jego zielone oczy błyszczały z
podniecenia.
Niemal tysiąc kilometrów dzieliło ich już od Przylądka Dobrej Nadziei. Podróż zabrała osiem
tygodni. Każdej nocy obozowali w odkrytym stepie, pod nocnym niebem, zimnym i lśniącym od
gwiazd świecących jak diamenty, które spodziewali się znaleźć u kresu podróży.
Siedząc wraz z synami przy obozowym ognisku, Zouga swym magnetycznym, urzekającym
głosem potrafił sprawić, że obaj wprost nieruchomieli zasłuchani. Opowiadał im o polowaniach na
słonie i o ruinach starożytnych miast pamiętających czasy dawnych bóstw. Kreślił obrazy
północnej krainy czerwonego złota, krainy, do której obiecał ich kiedyś zabrać.
Aletta, otulona szalem chroniącym od nocnego chłodu, siedziała z drugiej strony ogniska,
przysłuchując się opowieściom męża. Tak jak kiedyś, przed laty, oczarowana była ich
romantyzmem. Po raz kolejny zastanawiała się nad swym życiem, a także nad niezwykłym
urokiem, jaki roztaczał ten mężczyzna, który, będąc jej mężem od tak dawna, wydawał się czasem
zupełnie obcym człowiekiem.
Słuchała, jak obiecuje chłopcom, że wypełni ich czapki lśniącymi,
12
okrągłymi diamentami, a później wyruszą razem na pomoc. Uwierzyła we wszystko, co mówił,
choć w przeszłości nieraz ją już rozczarował. Był tak przekonywający, tak pewny swoich racji, że
wszelkie popełnione kiedyś pomyłki, wszelkie zawiedzione nadzieje wydawały się bez znaczenia,
niczym kolejne przystanki na drodze, którą wytyczył przed nimi los.
Dni mijały odmierzane obrotem kół zaprzęgu i zamieniały się w tygodnie, kiedy to przemierzali
wielkie spalone słońcem i poprzecinane korytami wyschniętych strumieni równiny. Rosły na nich
ciemnozielone drzewa o gałęziach uginających się pod ciężarem tysięcy olbrzymich gniazd tkaczy,
ptaków zamieszkujących te wyschnięte tereny. Gniazda wielkości stogów siana rozrastały się
dopóty, dopóki gałęzie drzew mogły je utrzymać.
Monotonną linię horyzontu czasami tylko urozmaicały wzgórza — afrykańskie kopje. Ku jednemu
z nich właśnie się kierowali. Wzgórze Colesberg. Zaledwie kilka tygodni po przybyciu w tamte
strony Zouga usłyszał historię odkrycia tego diamentowego złoża.
Kilka kilometrów na pomoc od Wzgórza Colesberg równinę przecinało koryto płytkiej, szerokiej
rzeki. Wzdłuż jej brzegów drzewa były wyższe i bardziej zielone. Burowie nazywają ją Vaal, co w
ich języku znaczy „szara rzeka", gdyż taki właśnie ma kolor. Niewielka kolonia poszukiwaczy
diamentów przez wiele lat znajdowała swe błyszczące skarby w jej korycie oraz w naniesionym
przez jej nurt żwirze.
Była to ponura, mozolna praca i z pierwszej fali poszukiwaczy pozostali wkrótce tylko najsilniejsi.
Drobne diamenty pośledniejszego gatunku znajdowano od lat nawet pięćdziesiąt kilometrów na
południe od rzeki. Pewien sędziwy Bur nazwiskiem De Beer, posiadający tam swoje grunty,
sprzedawał koncesje na ich wykorzystanie. Chętniej jednak udzielał tych koncesji poszukiwaczom
z własnego kraju, czując niechęć do Anglików.
Z tych właśnie powodów, a także z uwagi na lepsze warunki, jakie znaleźli nad rzeką,
poszukiwacze nie byli speqalnie zainteresowani suchymi terenami na południu.
Pewnego dnia służący jednego z poszukiwaczy, tubylec, Hoten-tót, upił się do nieprzytomności
mocną kapsztadzką brandy zwaną Cape.Smoke i podpalił niechcący namiot swego pana.
13
Kiedy wytrzeźwiał, pan wychłostał go dotkliwie biczem ze skóry nosorożca, tak że tamten nie
mógł ustać na nogach, i okrytego niesławą wysłał do Suchej Krainy, gdzie miał kopać tak długo, aż
natrafi na diamentowe złoże.
Ukarany sługa wziął łopatę, spakował tobołek i odszedł kulejąc. Po dwóch tygodniach powrócił
jednak niespodziewanie, przynosząc pół tuzina drogocennych kamieni, z których największy był
wielkości laskowego orzecha. „Gdzie?", spytał Fleetwood Raws-torne. Było to jedyne słowo, jakie
zdołał wydusić przez ściśnięte gardło.
Kilka minut później Fleetwood pognał galopem z obozu, zostawiając nietkniętą furę wypełnioną
żwirem i piaskiem z koryta rzeki oraz sito z częściowo przesianą zawartością. Daniel, jego sługa,
uczepiony strzemienia, dotykał bosymi nogami ziemi, wzniecając chmury kurzu.
Widok ten wywołał gwałtowne poruszenie w oboziAywalizują-cych ze sobą na każdym kroku
poszukiwaczy diamentów. Nie minęła godzina, a uformowała się długa kolumna. W tumanach
czerwonego pyłu prowadzili ją galopujący jeźdźcy, za nimi z turkotem podążały wozy, na końcu
zaś potykając się i grzęznąc w głębokim piasku biegli ci, którzy mogli liczyć tylko na własne nogi.
Mieli do pokonania ładnych kilka kilometrów, dzielących koryto rzeki od położonej na południu
małej, nieurodzajnej i trudnej do odnalezienia farmy starego De Beera. Na niej to właśnie wznosiło
się pewne kamieniste wzgórze, podobne do tysięcy innych w okolicy.
Działo się to ponurą, suchą zimą 1871 roku; jeszcze tego samego dnia diamentowe wzgórze
nazwane zostało Wzgórzem Colesberg, Colesberg bowiem był miejscem narodzin Fleetwooda
Rawstorne'a. Wkrótce z odległych, pokrytych pyłem i spalonych przez słońce okolic miał przybyć
tam tłum poszukiwaczy, założycieli osady New Rush.
Ściemniało się już, gdy Fleetwood dotarł do wzgórza, nieznacznie tylko wyprzedzając podążającą
za nim kolumnę. Jego koń był krańcowo wyczerpany, służący zaś trzymał się strzemienia.
Obaj mężczyźni pobiegli szybko w kierunku wzgórza. Ich szkarłatne czapki wystające ponad
ciernistymi zaroślami można było dostrzec z dużej odległości.
14
Na szczycie służący wbił drewniany kołek, który wszedł w ziemię na głębokość trzech metrów. W
szaleńczym pośpiechu, spoglądając z przerażeniem w kierunku nadjeżdżającej hordy, Fleetwood
poprowadził średnicę wytyczonej przez siebie działki przez płytkie wyżłobienie terenu wokół
kołka.
Wkrótce zapadła noc i na wzgórzu rozgorzała walka. Poszukiwacze przeklinając się nawzajem i
okładając pięściami starali się wytyczyć jak najkorzystniejsze działki. Kiedy następnego dnia w
południe stary De Beer przyjechał wypisywać swe koncesje (brięfies w języku holenderskich
Zgłoś jeśli naruszono regulamin