Robetrs Nora
Uczciwe złudzenia
Część pierwsza
„O, nowy, wspaniały
świat, w którym żyją tacy ludzie!”
William Shakespeare, „Burza” (w przekładzie S. Barańczaka)
ZNIKAJĄCA KOBIETA – stary magiczny trik, wzbogacony kilkoma nowymi pomysłami. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, zawiódł. Zawsze podczas tego numeru publiczność z wrażenia wstrzymywała oddech. A wytworni widzowie, zgromadzeni w waszyngtońskiej sali koncertowej, dawali się omamie równie łatwo jak ciemni wieśniacy na jarmarcznym widowisku.
Wstępując na piedestał, Roxanne czuła na sobie dziesiątki wyczekujących spojrzeń wyrażających ufność, a zarazem sceptycyzm pomieszany i zaciekawię nie m. Wszyscy obecni na sali pochylili się do przodu i wyciągnęli szyje. W tej chwili robotnik nie różni! się niczym od prezydenta.
Wobec magii wszyscy są równi.
To słowa Maxa – przypomniała sobie. Powtarzał je wiele, wieie razy.
Zalany jaskrawym światłem piedestał zaczął się unosić w kłębach mgły, majestatycznie obracając się wokół własnej osi przy dźwiękach „Błękitnej rapsodii” Gershwina. Powolny obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni ukazał widzom wszystkie strony gładkiej jak lód powierzchni piedestału z kobietą stojącą na jego szczycie i przykuł ich uwagę.
Efektowna prezentacja. Zawsze ją uczono, że właśnie to odróżnia artystę od szarlatana.
Roxanne miała na sobie ciemnogranatową iskrzącą się suknie ściśle przylegającą do jej gibkiej sylwetki – tak ściśle, że nie można było mieć wątpliwości, iż migotliwy jedwab opina nagie ciało. Jej włosy – płomienny wodospad spadający falami aż za talię – mieniły się tysiącami iskier.
Ogień i lód. Wielu już zdumiewało się, że jedna kobieta może pomieścić w sobie oba te przeciwieństwa.
Zamknęła oczy jak we śnie lub w transie. Przynajmniej tak się zdawało zachwyconym widzom. Jej subtelna twarz uniosła się ku usianemu gwiazdami sufitowi.
Potem podniosła powoli ramiona wysoko, ponad głowę – dla efektu wizualnego, a także dlatego, że wymagał tego trik.
To jedynie piękne złudzenie. Wiedziała o tym doskonale. Mgła, światła, muzyka, kobieta. A jednak pozwoliła się oczarować tej urzekającej iluzji. W głębi duszy czuła rozbawienie na myśl, że występuje w roli odwiecznego symbolu: piękna samotna kobieta wznosząca się ponad powszednie troski i trudy życia.
Urzekająca iluzja miała też inną, mniej czarowną stronę. Wszystkie ruchy Roxanne, wyliczone co do sekundy, wymagały pełnej koncentracji. Mimo to nawet widzowie z pierwszych rzędów nie zauważyli śladu napięcia na jej jasnej twarzy. Nikt nie miał pojęcia, ile nużących godzin spędziła, opracowując swój numer, doskonaląc każdy szczegół scenariusza najpierw na papierze, a później – w trakcie prób. Niekończących się wyczerpujących prób.
Powoli, w takt muzyki Gershwina, jej ciało zaczęło się obracać, giąć i kołysać. Samotny taniec trzy metry ponad sceną, płynne ruchy, migoczące barwy. Na widowni rozległy się szepty, gdzieniegdzie zerwały się oklaski.
Widzieli ją – przez błękitną mgiełkę i wirujące światła widzieli iskry rozsiewane przez ciemną suknię, fale płomienistych włosów, blask alabastrowej skóry...
I nagle w ułamku sekundy znikła im z oczu. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, co się stało, już jej nie było. Na jej miejscu pojawił się bengalski tygrys. Stał na tylnych nogach rycząc i bijąc przednimi łapami powietrze.
Przez chwilę na widowni zapadła cisza – najpiękniejszy komplement dla artysty, świadczący o tym, że wszyscy widzowie stracili z wrażenia dech w piersiach. A potem salą wstrząsnął ogłuszający grzmot oklasków. Piedestał zaczął się powoli opuszczać. Wielki kot zeskoczył na scenę, podszedł do hebanowej skrzyni i ponownie ryknął. Jakaś kobieta w pierwszym rzędzie zachichotała nerwowo. Cztery boki skrzyni opadły jednocześnie.
Oczom wszystkich ukazała się Roxanne. Nie miała już na sobie migotliwej granatowej sukni, lecz srebrny trykot. Ukłoniła się nisko, tak jak uczono ją niemal od urodzenia.
Zeszła ze sceny w burzy oklasków. Tygrys podążał za nią jak cień.
– Dobra robota, Oscar – powiedziała. Z głębokim westchnieniem podrapała go za uszami.
– Ładnie wyglądałaś, Roxy – rzucił wysoki krzepki pomocnik, przypinając smycz do błyszczącej obroży Oscara.
– Dzięki, Mouse – uśmiechnęła się, odrzucając do tyłu włosy. W kulisach krzątali się pracownicy obsługi.
Mogła spokojnie zostawić tu swoje rekwizyty wiedząc, że zostaną zabezpieczone przed wścibskimi natrętami. Wprawdzie ostatnio, odkąd wyznaczyła datę konferencji prasowej, przestała natykać się na dziennikarzy. Z przyjemnością pomyślała o butelce szampana mrożącego się w lodówce i kąpieli w wannie wypełnionej po brzegi gorącą wodą.
W samotności.
Nieświadomie zatarła ręce. Mouse powiedziałby, że nawyk ten przejęła od ojca.
– Jestem zdenerwowana – powiedziała i roześmiała się krótko. – I to przez cały wieczór. Mam wrażenie, jakby ktoś stal mi za plecami.
– Wiesz... tego... – Pomocnik spojrzał na nią niepewnie. Oscar ocierał mu się o kolana, łasząc się jak mały kotek. Mouse nigdy nie potrafił się ładnie wyrażać; teraz widać było, że z trudem szuka odpowiednich słów, by przekazać Roxanne nowinę. – Masz gościa, Roxy. W garderobie.
– Tak? – Ściągnęła brwi w odruchu zniecierpliwienia. Kto to?
– Ukłoń się jeszcze raz, kochanie. – Lily, asystentka i przybrana matka Roxanne podbiegła, by uścisnąć jej dłoń.
– Całkiem podbiłaś widownię. – Wyjęła chusteczkę i otarła oczy, uważając na sztuczne rzęsy, które nosiła zarówno podczas występów, jak i na co dzień. – Max byłby taki dumny.
Roxanne poczuła ostry skurcz. Nagle zachciało jej się płakać. O nie, nigdy. Nikt nie zobaczy jej łez. Ruszyła w stronę sceny; z widowni dobiegał grzmot oklasków.
– Kto na mnie czeka?! – krzyknęła jeszcze przez ramię, ale Mouse już zniknął.
Mistrz nauczył go, że dyskrecja to najlepszy ze staroświeckich przeżytków.
Dziesięć minut później Roxanne zaróżowiona i ożywiona sukcesem otworzyła drzwi swojej garderoby. Poczuła charakterystyczny zapach różu i szminki. Przyzwyczaiła się do niego od dziecka. Napawała się nim niczym świeżym górskim powietrzem. Ale zaraz potem napłynęła inna woń – aromat dobrego tytoniu. Elegancki, egzotyczny. Francuski. Jej dłoń zadrżała lekko na gałce drzwi.
Znała tylko jednego człowieka, który kojarzył się jej z tym zapachem. Tylko on palił cienkie francuskie cygara.
Kiedy go zobaczyła, nie odezwała się ani słowem. Nie mogła. Patrzyła tylko, jak wstaje z krzesła, na którym rozkoszował się swoim cygarem i jej szampanem. O Boże, to było wstrząsające – tak patrzeć na te cudowne usta wygięte w znajomym uśmiechu, spojrzeć w te nieprawdopodobnie błękitne oczy.
Nadal nosił długie włosy – hebanową falistą grzywę odgarniętą do tyłu. Był piękny już jako dziecko – smagły chłopczyk o oczach, które potrafiły palić jak ogień lub mrozić jak lód. Lata podkreśliły tylko jego urodę, wyszlachetniając tę urzekającą twarz o wystających kościach policzkowych i przedzielonym ledwie widocznym rowkiem podbródku.
Oto mężczyzna, za którym szaleją kobiety.
I ona też. O, tak.
To już pięć lat, odkąd po raz ostatni widziała ten uśmiech, kiedy ostatni raz zatopiła palce w tych gęstych włosach i poczuła palące dotknięcie tych nerwowych ust. Pięć lat płaczu, rozpaczy i nienawiści.
Dlaczego nie umarł? pomyślała i zmusiła się do pokonania odrętwienia. Zamknęła drzwi. Dlaczego nie okazał chociaż tyle przyzwoitości, żeby zginąć na jeden z wymyślonych przez nią sposobów?
I co, na miłość boską, ma teraz zrobić z tą okropną tęsknotą, która owładnęła nią na jego widok?
– Roxanne – lata treningu sprawiły, że głos Luke'a był zupełnie spokojny. Dziś wieczorem patrzył na nią, widział każdy jej ruch, stojąc w mroku kulis. Obserwując, oceniając. Pragnąc. A teraz kiedy tak stali naprzeciw siebie, wydała mu się tak piękna, że wprost nie mógł tego znieść.
– To był dobry występ. Bardzo efektowny finał.
– Dziękuję.
Ręka mu nie zadrżała, gdy nalewał szampana i podawał jej kieliszek. Oboje byli profesjonalistami z tej samej szkoły. Ze szkoły Maxa.
– Przykro mi z powodu Maxa. Spojrzała na niego spokojnie.
– Naprawdę?
Wiedział, że zasłużył na karę znacznie surowszą niż to smagnięcie ironii, więc pokiwał tylko głową i spuścił oczy. Przez jakiś czas przyglądał się musującemu szampanowi. Następnie spojrzał na Roxanne z uśmiechem.
– Rubiny z Calais to twoja robota?
Upiła mały łyk i wzruszyła niedbale ramionami. Srebrny kostium zamigotał.
– No pewnie.
– Aha. – Znowu skinął głową zadowolony. Teraz wiedział już na pewno, że nie straciła wprawy – zarówno jako artystka, jak i włamywaczka.
– Słyszałem pogłoski, że ktoś zwędził z Londynu egzemplarz pierwszego wydania „Zagłady domu Usherów” Poego.
– Masz dobry słuch, Callahan.
Nadal uśmiechnięty zaczął zastanawiać się, kiedy nauczyła się tak promieniować seksem. Pamiętał ją jako sprytne dziecko, następnie jako rozbrykaną nastolatkę, a w końcu kwitnącą młodą kobietę. Teraz kuszący kwiat osiągnął pełnię rozkwitu.
Luke poczuł znowu pożądanie, które łączyło ich kiedyś, przed laty. Wykorzysta to teraz, zrobi to z żalem, ale nie zawaha się. Cel uświęca środki. Jeszcze jedna maksyma Maximilliana Nouvelle'a.
– Chciałbym ci coś zaproponować, Rox.
– Tak? – Pociągnęła jeszcze jeden łyk i odstawiła kieliszek. Czuła w ustach gorzki smak.
– Propozycja ma charakter zawodowy – powiedział niedbale, wyrzucając niedopałek cygara. – A także osobisty. Brakowało mi cię, Roxanne.
Było to najszczersze wyznanie, na jakie mógł się zdobyć. Chwila uczciwości po latach oszustw, kłamstw i udawania. Porwany falą własnych uczuć, nie zauważył ostrzegawczego błysku w oczach Roxanne.
– Naprawdę, Luke? Tęskniłeś za mną?
– Bardziej, niż to umiem wyrazić.
Zbliżył się do niej oszołomiony wspomnieniami. Serce zaczęło mu bić szybciej, kiedy poczuł bliskość jej ciała. Zawsze liczyła się tylko ona. Choćby uciekł na koniec świata, nigdy nie wydostanie się z pułapki, w którą schwytała go Roxanne Nouvelle.
– Przyjdź do mojego pokoju w hotelu – szepnął ponad jej głową, kiedy kocim ruchem wsunęła się mu w ramiona. – Zjemy razem kolację. Pogadamy.
– Będziemy rozmawiać? – oplotła go ramionami. Pierścionki na jej palcach zalśniły, kiedy zanurzyła dłonie w jego włosach. Potrójne lustro na toaletce ukazywało powielone odbicia ich sylwetek. Ich przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Kiedy odezwała się znowu, jej głos przypominał mgłę, w której zniknęła na scenie. Był głęboki i tajemniczy.
– Czy właśnie to chcesz ze mną robić, Luke? Zapomniał o konieczności panowania nad sobą, zapomniał o wszystkim z wyjątkiem tego, że jej usta znajdują się o cal od jego warg.
– Nie. – Nachylił się, by ją pocałować. W tej samej chwili Roxanne z całej siły wymierzyła mu cios kolanem między nogi. Pod czaszką poczuł eksplozję bólu, który odebrał mu oddech. Kiedy zgiął się wpół, jej pięść wylądowała na jego szczęce.
Jęk zaskoczenia i łomot stołu, o który zawadził padając, sprawiły Roxanne olbrzymią satysfakcję. Róże wypadły ze stojącego na stole wazonu, woda rozprysnęła się na wszystkie strony. Kilka małych pączków upadło na leżącego na mokrym dywanie Luke'a.
– Ty... – Wyszarpnął z włosów zaplątaną w nie różę. Ta smarkula zawsze była podstępna, pomyślał. – Jesteś szybsza niż kiedyś, Rox.
Stanęła nad nim z dłońmi na biodrach: smukła srebrna wojowniczka, która nigdy nie porzuciła myśli o zemście.
– Nie tylko to się zmieniło.
Kostki palców paliły ją żywym ogniem. Zniosła to zadowolona, że ból zagłusza inne, o wiele większe cierpienie.
– A teraz, ty kłamliwy irlandzki sukinsynu, wynocha z powrotem tam, gdzie cię poniosło pięć lat temu. Zbliż się do mnie jeszcze raz, a przysięgam, że tym razem znikniesz na zawsze.
Odwróciła się na pięcie zachwycona swoją ostatnią kwestią. Nagle krzyknęła i upadła na dywan: Luke podciął jej nogi. Zanim zdążyła zareagować, przyparł ją do podłogi, pozbawiając możliwości ruchu. Zapomniała już, jaki jest silny.
„Błąd w obliczeniach” – powiedziałby Max. Oto co leży u podstaw wszelkich niepowodzeń.
– W porządku, Roxy. Możemy porozmawiać tutaj. Chociaż trudno mu było oddychać i ciągle czuł ból, uśmiechnął się. – Jak wolisz.
– Idź do diabła.
– Pewnie w końcu pójdę. – Jego uśmiech zniknął. Cholera, Roxy. Nigdy nie umiałem ci się oprzeć.
Ich usta spotkały się. Roxannc i Luke przenieśli się w przeszłość.
Rok 1973, okolice Portland, stan Maine
– Do nas, do nas, wstąpcie do nas! Zabawimy was, zaskoczymy was! Tylko tu macie szansę zobaczyć, jak Wielki Nouvelle drwi z praw natury! Za jednego dolara ujrzycie, jak zmusza karty, by tańczyły w powietrzu. Za jednego dolca Wielki Nouvelle na waszych oczach przepiłuje na pół kobietę przecudnej urody!
Słuchając jednym uchem przemowy naganiacza, Luke Callahan prześlizgiwał się przez rozbawiony tłum, pracowicie obszukując kieszenie. Miał szybkie ręce, zwinne palce i najważniejszą cechę dobrego złodzieja – zupełny brak skrupułów.
Właśnie skończył dwanaście lat.
Od sześciu tygodni był wciąż w drodze, bez chwili odpoczynku. Miał nadzieję, że zdąży dotrzeć na południe, zanim parne lato Nowej Anglii zastąpi lodowata zima.
„Nie zajadę daleko, jeśli nadal będzie mi się tak wiodło” – pomyślał, wyławiając z czyjejś wypchanej kieszeni zwitek banknotów. Tylko nieliczni przyszli tu z zamiarem zafundowania sobie kilku rundek na karuzeli czy spróbowania szczęścia w kole fortuny. Tylko nieliczni mieli przy sobie więcej niż parę wymiętych banknotów.
Jeśli tylko uda mu się dotrzeć do Miami, wszystko będzie wyglądać zupełnie inaczej. Za jednym ze straganów porzucił pusty już portfel z imitacji skóry i przeliczył zdobycz tego wieczoru.
Dwadzieścia osiem dolarów. Wspaniale!
Niech no tylko znajdzie się w Miami, w tym zakątku pełnym słońca, spienionych fal i nieustannej zabawy! Powetuje sobie wszystkie straty. Musi jednak jeszcze trochę popracować, by zebrać jakieś dwieście dolarów. Już niedługo będzie go stać na przebycie ostatniego odcinka trasy autobusem. Greyhoundem – pomyślał z krzywym uśmiechem. Należy mu się chociaż jedna spokojna podróż. Pora odpocząć od jeżdżenia autostopem w towarzystwie naćpanych hipisów i zboczeńców o tłustych paluchach. Chociaż kiedy jest się zbiegiem, nie można zanadto grymasić. Luke wiedział już, że ucieczka od szanowanego obywatela może skończyć się policyjnym raportem albo – co na jedno wychodzi – długim kazaniem o tym, co może spotkać małego chłopca z dala od rodziny.
I nie ma sensu tłumaczyć, że najgorsze może spotkać cię właśnie w domu.
Obrobił jeszcze kilku frajerów i cały łup upchnął w swoich zniszczonych butach. Chciało mu się jeść. Zapach gorącego tłuszczu już od godziny przyprawiał jego żołądek o tantalowe męki. Teraz wynagrodził to sobie, pożerając przypalonego hamburgera i trochę frytek.
Jak większość dwunastolatków, nie miałby nic przeciw przejażdżce na karuzeli, ale nawet jeśli coś go ciągnęło w stronę wirujących świateł, nie pozwolił sobie na przyznanie się do tej słabości. Te głupki myślą, że to straszna frajda, pomyślał z krzywym uśmiechem. Zaraz położą się grzecznie do łóżeczek, kiedy ja będę spał pod gołym niebem. A rano przyjdzie do nich tatuś i mamusia, i powiedzą im, co mają zrobić i w jaki sposób.
A jemu nikt niczego nie mówił.
I bardzo dobrze. Wetknął kciuki w kieszenie dżinsów i dumnie kroczył w stronę namiotów.
Znowu przeszedł koło tego plakatu – nadnaturalnej wielkości wizerunku magika, wielkiego Nouvelle'a z falą czarnych włosów, z sumiastymi wąsami i hipnotycznym spojrzeniem ciemnych oczu. Za każdym razem kiedy Luke w nie spoglądał, czuł, że przyciąga go niezrozumiała siła.
Te oczy zdawały się spoglądać z plakatu prosto na niego, jakby o wiele za dużo wiedziały o tym, co Luke Callahan
– wyruszywszy z Bangor w stanie Maine – robił w Burlington, Utica i Bóg wie gdzie jeszcze. Luke sam już nie pamiętał tych wszystkich miejsc.
Wydawało mu się, że za chwilę papierowe usta przemówią, a ręka trzymająca wachlarz kart złapie go za gardło i wciągnie w głąb plakatu. Zostanie tam, waląc pięściami w tekturową ścianę, tak jak w domu, kiedy dobijał się do zamkniętych drzwi. Ta wizja sprawiła, że poczuł ostry skurcz strachu. Skrzywił się pogardliwie.
– Banialuki – powiedział sam do siebie, ale na wszelki wypadek zniżył głos do szeptu. Serce biło mu mocno, kiedy patrzył wyzywająco na malowaną twarz. – Wielkie rzeczy – dodał, nabierając śmiałości. – Głupie króliki w głupich cylindrach. Durne karciane sztuczki.
Pragnął jednak zobaczyć te durne sztuczki nawet bardziej, niż przejechać się na karuzeli. Bardziej, niż objeść się po uszy frytkami z mnóstwem keczupu. Zawahał się, dotknąwszy jednego z dolarów wypychających mu kieszeń.
To może być warte dolca – zdecydował. Warto go wydać choćby po to, żeby przekonać się, że cudów nie ma. Choćby po to, żeby usiąść. Tam jest ciemno – rozmyślał, wyciągając pomięty banknot i płacąc za bilet. Na pewno nadarzy się okazja, żeby zapuścić zręczne palce do kilku kieszeni.
Łopocząca z tyłu namiotu klapa z ciężkiego płótna opadła, odcinając dopływ światła i powietrza z zewnątrz. Hałas uderzał w nią jak fale deszczu. Ludzie tłoczyli się na niskich drewnianych ławkach, szepcząc między sobą, kręcąc się i bezskutecznie próbując ochłodzić rozpalone twarze papierowymi wachlarzami.
Przez chwilę stał w głębi sali, przyglądając się badawczo wszystkiemu. Instynkt, przez ostatnie sześć tygodni wyostrzony jak brzytwa, kazał mu ominąć grupę dzieci, od razu oceniając je jako zbyt biedne, by opłacało się ryzykować. Zawsze bardzo starannie dobierał swoje ofiary. Teraz zdecydował się skoncentrować na kobietach, jako że większość mężczyzn po prostu siedziała na swoich portfelach.
– Przepraszam – powiedział grzecznie jak harcerzyk, wciskając się za jakąś babcię, całkowicie zajętą parą dzieci siedzących obok niej.
Kiedy usiadł, na scenie pojawił się Wielki Nouvelle. Ubrany był niezwykle elegancko; czarny smoking i wykrochmalona biała koszula wyglądały zgoła egzotycznie w przegrzanym namiocie. Jego wypolerowane buty lśniły jak lustro. Na małym palcu nosił złoty sygnet z czarnym kamieniem migoczącym w świetle reflektorów.
Kiedy zwrócił się wprost do widowni, wszyscy znieruchomieli, obezwładnieni bijącą od niego siłą.
Chociaż nie odezwał się ani słowem, cały namiot wypełnił się emanacją jego osobowości. Wyglądał równie niezwykle jak na plakacie, mimo iż w czarnej czuprynie srebrzyły mu się gdzieniegdzie siwe włosy. Podniósł ręce, zwracając je pustymi dłońmi w stronę widowni. Wykonał błyskawiczny ruch nadgarstkami i oto w jego palcach pojawiła się moneta. Następny ruch – następna moneta, i jeszcze jedna, aż wszystkie odstępy między palcami wypełniły mu się lśniącym złotem.
To zainteresowało Luke'a. Zwężonymi oczami śledził każdy ruch magika. Naturalnie wiedział, że to jedynie sprytny trik. Doskonale zdawał sobie sprawę, że świat jest pełen różnych sztuczek. Nie interesowało go, dlaczego się je robi; chciał wiedzieć – jak.
Monety stały się kolorowymi piłeczkami zmieniającymi wielkość i kolor. Przybywało ich i ubywało, pojawiały się i znów znikały ku radości widzów.
Luke z trudem zmusił się do oderwania oczu od fascynującego widowiska. Wyciągnięcie sześciu dolarów z torebki babci nie sprawiło mu trudności. Schowawszy zdobycz, prześliznął się nieznacznie na miejsce za blondynką, której słomkowy koszyk poniewierał się, beztrosko porzucony na ziemi. Kiedy kolejna magiczna sztuczka przykuła uwagę publiczności, Luke zdołał zgarnąć następne cztery dolary. Czuł jednak, że trudno mu się skupić. Postanowił, że odpręży się trochę, zanim zajmie się grubą kobietą z prawej strony. Usiadł spokojnie i zaczął obserwować przedstawienie.
Na parę chwil stał się zwyczajnym dzieckiem. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia, kiedy magik rozpostarł nagle talię kart tak, że zawisła w powietrzu. Eleganckimi ruchami zmuszał karty, by poruszały się jak żywe, opadały w dół i wracały. Publiczność zamarła, całkowicie pochłonięta podziwianiem widowiska. A Luke stracił szansę na obrobienie jeszcze paru kieszeni.
– Ty tam! – rozległ się głos Nouvelle'a. Luke znieruchomiał przyszpilony palącym spojrzeniem ciemnych oczu.
Wyglądasz na grzecznego chłopca. Potrzebuję sprytnego...
tu mrugnął – uczciwego dziecka do pomocy przy następnym numerze. Chodź tu. – Nouvelle zgarnął wiszące w powietrzu karty i skinął dłonią.
– Idź, mały. No, idź – czyjś łokieć wbił się między żebra Luke'a.
Chłopiec wstał zaczerwieniony po uszy. Wiedział, że nie jest bezpiecznie, gdy ludzie zwracają na niego uwagę. Ale gdyby odmówił, zapamiętaliby go jeszcze lepiej.
– Wybierz dowolną kartę – usłyszał, kiedy wdrapał się już na scenę. – Jaką chcesz.
Magik ponownie rozłożył talię, prezentując ją widowni tak, by nikt nie mógł posądzić go o oszustwo. Szybko i zręcznie potasował karty i rozłożył je na małym stoliku.
– Dowolną kartę – powtórzył i Luke, marszcząc w skupieniu brwi, wyciągnął jedną z nich.
– Pokaż ją naszej szanownej publiczności – rozkazał Nouvelle. – Trzymaj ją tak, żeby wszyscy ją dobrze obejrzeli. Dobrze, bardzo dobrze. Masz talent.
Śmiejąc się pod wąsem, Nouvelle wziął pozostałe karty, przerzucając je swoimi długimi nerwowymi palcami.
– A teraz – spojrzał chłopcu prosto w oczy – włóż ją z powrotem do talii. Byle gdzie. Doskonale.
Jego usta wygięły się w uśmiechu, kiedy podawał talię Luke'owi. – Potasuj je po swojemu.
Spojrzenie ciemnych oczu towarzyszyło chłopcu, kiedy niewprawnie przekładał karty.
– A teraz – ręka magika spoczęła na ramieniu Luke'a – połóż je na stole. Ty je będziesz pokazywał czy ja?
– Ja. – Luke położył rękę na talii pewien, że magik nie zdoła go oszukać. Nie teraz, kiedy patrzył na wszystko z tak bliska.
– Czy twoja karta leży na wierzchu? Chłopiec odwrócił ją, uśmiechając się.
– Nie.
Nouvelle wyglądał na zbitego z tropu.
– Nie? To może jest na spodzie?
Dostosowując się do wymogów przedstawienia, Luke uniósł talię i pokazał wszystkim ostatnią kartę.
– Nie. Chyba się panu nie udało.
– Dziwne, naprawdę dziwne – mruknął Nouvelle, lekko dotykając palcem wąsów. – Jesteś sprytniejszy, niż mi się wydawało. Zdaje się, że mnie nabrałeś. Twojej karty w ogóle nie ma na tym stoliku. Nie ma jej, ponieważ... – pstryknął palcami, dłońmi zatoczył kółko w powietrzu i nagle ósemka kier zmaterializowała się w jego dłoni – ...jest tutaj.
Luke wytrzeszczył oczy. Kiedy zachwycona publiczność biła brawo, Nouvelle korzystając z zamieszania, powiedział spokojnie:
– Po przedstawieniu przyjdź za kulisy.
Na tym się skończyło. Nouvelle odesłał go kuksańcem na miejsce.
Przez następne dwadzieścia minut chłopiec pochłonięty był dalszym ciągiem przedstawienia. Podziwiał tańczącą małą rudą dziewczynkę w błyszczących trykotach. Uśmiechnął się, kiedy ukryła się w wielkim cylindrze, z którego po chwili wyskoczył biały królik. Poczuł się jak dorosły, kiedy dziewczynka sprzeczała się zabawnie z magikiem, który kazał jej kłaść się spać. Mała potrząsała lokami i tupała nóżkami. W końcu magik westchnął, zarzucił na nią czarną pelerynę i machnął trzy razy różdżką. Materiał opadł na deski. Mała zniknęła.
– Rodzice – powiedział Nouvelle poważnie – muszą postępować stanowczo.
W finale Nouvelle przepiłował na pół skrzynię z zamkniętą w niej dziewczyną o bujnych jasnych lokach i równie bujnych kształtach opiętych trykotem. Obcisły kostium i piękne długie włosy wywołały burzę gwizdów i wiwatów. Jakiś rozochocony mężczyzna we wzorzystej koszuli i spodniach dzwonach wskoczył na scenę, wołając:
– Ty, Nouvclle, jeśli już skończyłeś, to wezmę sobie jedną połówkę!
Części skrzyni zostały rozdzielone. Na prośbę Nouvelle'a jego asystentka poruszyła palcami rąk i nóg. Następnie obie połówki zestawiono w całość. Nouvelle wyjął z nich stalowe przegrody, machnął różdżką i otworzył wieko.
Dziewczyna, w cudowny sposób przywrócona do dawnej postaci, obeszła scenę orzy wtórze frenetycznych oklasków.
Luke nie zdążył dobrać się do portmonetki grubej kobiety ale i tak miał uczucie, że dobrze zainwestował swojego dolara.
Kiedy publiczność zaczęła powoli opuszczać namiot, by poszukać innych rozrywek, przecisnął się w stronę sceny. Miał nadzieję, że Nouvelle pokaże mu, jak się robi sztuczkę ze znikającą kartą.
– Ty, mały.
Luke podniósł oczy. Z jego perspektywy człowiek, który oderwał się do niego, wyglądał na olbrzyma: dwa metry wzrostu i sto kilogramów wspaniale rozwiniętych mięśni. Miał gładko wygoloną okrągłą twarz z oczami jak dwa rodzynki. Spomiędzy jego warg zwisał papieros bez filtra.
Luke odruchowo przyjął postawę obronną: wysunął podbródek, zgarbił się, napiął mięśnie nóg.
– Co?
W odpowiedzi Herbert Mouse Patrinski trzepnął go w kark i ciężkim krokiem ruszył przed siebie. Po chwili wahania Luke podążył za nim.
Z bliska widać było, że większość krzykliwych uroków wesołego miasteczka jest już zszarzała i chyli się ku upadkowi. Przewodnik poprowadził Luke'a przez pożółkłą i zdeptaną trawę w stronę stłoczonych przyczep i ciężarówek.
Przyczepa Nouvelle'a wyglądała między nimi jak szlachetny rumak wśród dychawicznych chabet. Była długa i lśniąca, a jej czarne ściany lśniły łagodnie w słabym świetle księżyca. Na jednej z nich srebrne zakrętasy układały się w napis:
WIELKI NOUVELLE, NADZWYCZAJNY PRESTIDIGITATOR
Mouse zastukał krótko do drzwi. Kiedy je otworzył, Luke poczuł dziwny słodki zapach, przywodzący mu na myśl kościół. Rozglądając się nieufnie, wszedł do wnętrza przyczepy.
Wielki Nouvelle zdjął już swój sceniczny kostium. Leżał teraz na wąskiej sofie, otulony czarnym jedwabnym szlafrokiem. Cienkie strużki dymu kreśliły fantastyczne spirale nad sześcioma stożkami kadzidła. W tle rozlegały się dyskretne dźwięki sitaru. Magik obracał w dłoni kieliszek brandy.
Luke wetknął do kieszeni spotniałe nagle dłonie i rozejrzał się dokoła. Miał wrażenie, że znalazł się w jakiejś egzotycznej spelunce. Zapachy, jaskrawe kolory pluszowych poduszek piętrzących się w rozmaitych miejscach, małe misternie plecione maty porozrzucane niedbale po podłodze, jedwabne draperie w oknach, tajemniczo przyćmione i drżące światło świec...
I oczywiście sam Maximillian Nouvelle.
– Ach. – Podniósł kieliszek w stronę chłopca, uśmiechając się pod wąsem. – Miło mi, że przyszedłeś.
Luke wzruszył ramionami, starając się nie okazywać, jak bardzo jest poruszony.
– Niezłe przedstawienie.
– Komplementy zawsze mnie peszą – powiedział sucho Max i machnął ręką, zmuszając Luke'a do zajęcia miejsca. – Interesuje się pan magią, panie...
– Nazywam się Luke Callahan. Te sztuczki były warte mojego dolara.
– Rzeczywiście to dość wysoka cena – zgodził się Max. Sączył powoli brandy, nie spuszczając chłopca z oczu. – Ale opłaciło się, prawda?
– Opłaciło? – Luke zerknął na Mouse'a zagradzającego drogę do drzwi.
– Wyszedłeś bogatszy o parę dolarów. Można by to nazwać szybkim przyrostem kapitału.
Luke stał nieruchomo, nie dając po sobie poznać, jakie cierpi katusze. Spokojnie patrzył magikowi w oczy. Dobra robota – pomyślał Max. – Zupełnie niezła.
– Nie wiem, o co panu chodzi. Chciałbym już stąd wyjść.
– Siedź! – powiedział krótko Max, podnosząc w górę palec. Luke zesztywniał, ale posłuchał.
– Widzi pan, panie Callahan – albo Luke, jeśli pozwolisz. Ładne imię. Po łacinie „lucius” znaczy „światło”. – Zachichotał i pociągnął łyk brandy. – Pewnie nieładnie byłoby wypytywać cię, ile zgarnąłeś. Jako fachowiec w tych sprawach oceniam twoją zdobycz na osiem do dziesięciu dolarów.
– Uśmiechnął się miło. – Nieźle ...
katja.m