MICHAŁ BUŁCHAKOW.doc

(114 KB) Pobierz
MICHAŁ BUŁCHAKOW- MISTRZ I MAŁGORZATA- CYTATY

MICHAŁ BUŁCHAKOW- MISTRZ I MAŁGORZATA- CYTATY

 

Trzecim w tej kompanii był kocur, który nie wiadomo skąd się wziął, wyposażony w zawadiackie wąsy kawalerzysty, olbrzymi jak wieprz, czarny jak sadza lub gawron.

[mniam]

Iwan, zgubiwszy jednego ze ściganych, całą uwagę skoncentrował na kocurze i zobaczył, że dziwny ów kot podszedł do drzwi wagonu motorowego linii "A", który stał na przystanku, bezczelnie odepchnął wrzeszczącą kobietę, chwycił za poręcz i nawet wykonał próbę wręczenia konduktorce dziesiątaka przez otwarte z powodu upału okno.

Zachowanie się kota wstrząsnęło Iwanem do tego stopnia, że zastygł nieruchomo obok sklepu kolonialnego na rogu i wtedy zdumiał sie po raz drugi, i to znacznie silniej, tym razem za przyczyną konduktorki. Ta, skoro tylko zobaczyła włażącego do tramwaju kota, wrzasnęła dygocąc z wściekłości:

- Kotom nie wolno! Z kotami nie wolno! Psik! Wyłaź, bo zawołam milicjanta!

Ani konduktorki, ani pasażerów nie zdziwiło to, co było najdziwniejsze - nie to więc, że kot pakuje się do tramwaju, to byłoby jeszcze pół biedy, ale to, że zamierza zapłacić za bilet!

Kot okazał się zwierzakiem nie tylko wypłacalnym, ale także zdyscyplinowanym. Na pierwszy okrzyk konduktorki przerwał natarcie, opuścił stopień i pocierając monetą wąsy usiadł na przystanku. Ale gdy tylko konduktorka szarpnęła dzwonek i tramwaj ruszył, kocur postąpił tak, jak postąpiłby każdy, kogo wyrzucają z tramwaju, a kto mimo to jechać musi. Przeczekał, aż miną go wszystkie trzy wagony, po czym wskoczył na tylny zderzak ostatniego, łapą objął sterczącą nad zderzakiem gumową rurę i pojechał, zaoszczędziwszy w ten sposób dziesięć kopiejek.

Rozdział IV
Pogoń
Str. 70-71



Przerażony Stiopa uważniej spojrzał w głąb przedpokoju i znów się zachwiał, zobaczył bowiem w lustrze ogromnego czarnego kocura, który przeszedł przez przedpokój i także znikł.

Stiopa zatoczył się, serce w nim zamarło.

"Co się ze mną dzieje? - pomyślał - Czy aby nie oszalałem? Skąd te odbicia?!" - zajrzał do przedpokoju i z przerażeniem zawołał:

- Grunia! Co to za kot pęta się u nas? Skąd on się wziął? I jeszcze jacyś się tu kręcą!

- Proszę się nie obawiać, dyrektorze - odezwał się jakiś głos, ale nie był to głos Gruni, tylko gościa z sypialni. - To mój kot. Niech się pan nie denerwuje. A Gruni nie ma, wysłałem ją do Woroneża. Skarżyła się, że pan jej urlopu nie daje.

Słowa gościa były tak nieoczekiwane i pozbawione wszelkiego sensu, że Stiopa uznał, że się przesłyszał. Kompletnie oszołomiony, truchtem pobiegł do sypialni i - osłupiał. Włos mu się zjeżył, a czoło pokryły drobne kropelki potu.

Gość nadal przebywał w sypialni, ale już nie sam, tylko w towarzystwie - w drugim pokoju siedział typ, który przywidział się Stiopie w przedpokoju. Teraz było widać wyraźnie - pierzaste wąsiki, jedno szkło binokli połyskujące, a drugiego brak. Ale w sypialni działy się poza tym rzeczy znacznie okropniejsze: na pufie po jubilerowej rozwalił się w nonszalanckiej pozie trzeci kompan, przerażających rozmiarów kocur, z kieliszkiem wódki w jednej łapie i z widelcem - na który zdążył już nadziać marynowany grzyb - w drugiej.

Światło w sypialni, i tak słabe, zaczęło do reszty przygasać w oczach Stiopy. "A więc tak właśnie zaczyna się obłęd..." - pomyślał i złapał się za futrynę.

- Jak widzę jest pan nieco zdziwiony, najdroższy dyrektorze? - zapytał Woland szczękającego zębami Stiopę. - A tymczasem nie ma się czemu dziwić. To po prostu moja świta.

Kocur akurat wypił wódkę i dłoń Stiopy zsunęła się po futrynie.

- A dla mojej świty potrzebne mi jest miejsce - mówił dalej Woland - tak że o kogoś z nas jest w tym mieszkaniu za dużo. Wydaje mi się, że tym kimś jest właśnie pan.

- Oni, oni! - koźlim głosem zabeczał długi kraciasty, używając w stosunku do Stiopy liczby mnogiej. - W ogóle oni w ostatnim czasie paskudnie się świnią. Piją, wykorzystując swoje stanowisko śpią z kobietami, ni cholery nie robią, zresztą nawet nie mogą nic robić, bo nie mają zielonego pojęcia o tym, czym się zajmują. Mydlą tylko oczy zwierzchnikom.

- Służbowym samochodem rozjeżdża się bez skrupułów! - naskarżył zagryzając grzybkiem kot.

[mniam]

- Ja - włączył się do rozmowy nowo przybyły - w ogóle nie rozumiem, jak to się stało, że on został dyrektorem - rudy mówił coraz bardziej nosowym głosem. - Z niego przecież taki dyrektor, jak ze mnie arcybiskup.

- Ty nie przypominasz arcybiskupa, Azazello - zauważył kot nakładając sobie parówki na talerz.

- Przecież o tym właśnie mówię - oświadczył przez nos rudy i zwracając sie do Wolanada zapytał z szacunkiem: - Czy można, messer, przepędzić go z Moskwy do wszystkich diabłów?

- Won! - Jeżąc sierść ryknął nagle kot.

W tym momencie sypialnia zawirowała, Stiopa uderzył głową o framugę i tracąc przytomność pomyślał: "Umieram..."

Rozdział VII
Fatalne mieszkanie
Str. 112-114



- To pan, Iwanie Sawieliewiczu?

Warionucha drgnął, odwrócił się i zobaczył przed sobą niedużego grubasa, jak mu się wydało, z kocią fizjonomią.

- Powiedzmy, że ja - odpowiedział nieprzyjaźnie.

- Miło mi, naprawdę bardzo mi miło - piskliwym głosem powiedział kotopodobny grubas i nagle zamachnął się i zasunął go w ucho tak, że czapka spadła administratorowi z głowy i na wieki zniknęła w otworze klozetu.

Od uderzenia grubasa cały szalet rozjarzył się na sekundę migotliwym światłem, a w niebie rozległ się grzmot. Potem błysnęło ponownie i przed administratorem pojawił się jeszcze jeden - malutki, ale z barami atlety, rudy jak ogień, na jednym oku bielmo, w ustach kieł... Ten drugi, będąc najwidoczniej mańkutem, przygrzał administratorowi w drugie ucho. W odpowiedzi znów zagrzmiało w niebie i na drewniany dach szaletu runęła ulewa.

- Co wy robiecie, towarzy... - wyszeptał oszalały administrator i z miejsca zdał sobie sprawę, że słowo "towarzysz" ani rusz nie pasuje do bandytów, którzy napadają na człowieka w szalecie stanowiącym własność społeczną, zachrypiał więć: - obywate... - połapał się, że i na ten tytuł również nie zasługują, i tym razem nie wiadomo od którego otrzymał trzeci straszliwy cios, krew z nosa chlusnęła mu na koszulę.

- Co masz w teczce, gnido?- przenikliwym głosem wrzasnął podobny do kota. - Depesze? A uprzedzano cię przez telefon, żebyś ich nigdzie nie nosił? Uprzedzano czy nie, pytam ciebie?

- Uprzedza... dzano... dzano... - łapiąc oddech odpowiedział administrator.

- A ty musiałeś polecieć? Dawaj teczkę, pasożycie! - krzyknął drugi bandyta tym samym nosowym głosem, który administrator słyszał już w telefonie, i wyrwał teczkę z trzęsących się rąk Warionuchy.

Obaj ujęli administratora pod ramiona, wywlekli z ogródka i pomknęli wraz z nim po Sadowej.

Rozdział X
Wieści z Jałty
Str. 150-151



- Tak więc obywatele, byliśmy oto świadkami tak zwanej masowej hipnozy. Jest to ściśle naukowe doświadczenie, kóre dowodzi, że nie ma w magii żadnych cudów. Poprosimy teraz maestro Wolanda, żeby zechciał nam objaśnić to doświadczenie. Obecnie obywatele, zobaczycie, że te rzekome banknoty znikną równie szybko, jak się zjawiły.

I zaczął klaskać, ale klaskał w zupełnym osamotnieniu, jego śmiech wyrażał pewność siebie, ale w oczach nie miał tej pewności za grosz, patrzyły one raczej błagalnie.

Przemowa Bengalskiego nie przypadła publiczności do gustu. Zapadła zupełna cisza, którą przerwał kraciasty Fagot.

- A oto przypadek tak zwanego łgarstwa - gromko oświadczył koźlim tenorem - te pieniądze są prawdziwe, obywatele.

- Brawo! - wrzasnął krótko bas kędyś z wyżyn.

- Nawiasem mówiąc, obrzydł mi ten facet - tu Fagot wskazał Bengalskiego. - Pcha się ciągle tam, gdzie go nie proszą, psuje cały seans kłamliwymi komentarzami! Co z nim zrobimy?

- Głowę mu urwać! - surowo powiedział ktoś na jaskółce.

- Jak pan powiada? - Fagot natychmiast zareagował na te niegodziwą propozycję. - Urwać głowę? To jest myśl! Behemot! - zawołał kota. - Do roboty! Eins, zwei, drei!

I stała się rzecz niesłychana. Czarny kot zjeżył się i miauknął rozdzierająco. Potem sprężył sie i jak pantera dał susa prosto na pierś Bengalskiego, a stamtąd przeskoczył mu na głowę. Z pomrukiem wbił napuszone łapy w wątłą fryzurę konferansjera, dziko zawył, przekręcił tę głowę raz, przekręcił drugi i oderwał ją od pulchnego karku.

Dwa i pół tysiąca ludzi na widowni krzyknęło jak jeden mąż. Krew z rozdartych tętnic chlusnęła fontannami, zalała półkoszulek i frak. Ciało bez głowy bezsensownie poruszyło nogami i usiadło na podłodze. Na sali rozległy się histeryczne krzyki kobiet. Kot podał głowę Fagotowi, ten podniósł ją za włosy i ukazał publiczności, a głowa krzyknęła rozpaczliwie na cały teatr:

- Lekarza!

- Będziesz jeszcze plótł duby smalone? - groźnie zapytał płaczącą głowę Fagot.

- Już nie będę! - wychrypiała głowa.

- Na litość boską, przestańcie go męczyć! - nagle przekrzykując hałas, dobiegł z loży kobiecy głos i mag odwrócił się na ów głos.

- Więc jak, obywatele, darować mu czy nie? - zwracając się do widowni zapytał Fagot.

- Darować, darować! - rozległy się najpierw pojedyncze, przeważnie kobiece głosy, które zlały się następnie w jeden chór z głosami mężczyzn.

- Co rozkażesz, messer? - zapytał Fagot tego, który był w masce.

- No cóż - odparł w zadumie tamten. Ludzie są tylko ludźmi. Lubią pieniądze, ale przecież tak było zawsze... Ludzkość lubi pieniądze, z czegokolwiek byłyby zrobione, czy to ze skóry, czy z papieru, z brązu czy złota. Prawda, są lekkomyślni... No cóż... I miłosierdzie zapuka niekiedy do ich serc... Ludzie jak ludzie... W zasadzie są, jacy byli, tylko problem mieszkaniowy ma na nich zgubny wpływ... - I rozkazał dobitnie: - Włóżcie głowę.

Kot starannie przymierzywszy nasadził głowę na kark - trafiła precyzyjnie na właściwe miejsce, jakby się nigdzie nie oddalała. I, co najważniejsza, na szyi nie było nawet blizny. Kot strzepnął łapami frak i gors Bengalskiego i zniknęły z nich ślady krwi. Fagot podniósł siedzącego Bengalskiego, postawił go na nogi, wsunął mu do kieszeni fraka plik czerwońców i ze słowami: - Zjeżdżaj stąd, bez ciebie będzie weselej! - przepędził ze sceny.

Rozdział XII
Czarna magia oraz jak ją zdemaskowano
Str. 166-168

POWYŻSZE FRAGMENTY "MISTRZA I MAŁGORZATY" MICHAIŁA BUŁHAKOWA
POCHODZĄ Z WYDANIA OSSOLINEUM, WROCŁAW, 1990

 

 

Rozmowa o "Mistrzu i Małgorzacie" Michała Bułhakowa,

Po trzykroć romantyczny “Mistrz”

Rozmawiają

Jerzy Prokopiuk i Krzysztof Sierżęga

Zacząłbym od uzmysłowienia sobie i Czytelnikowi kontekstu, w którym powstał “Mistrz i Małgorzata". My sami też żyliśmy w tym kontekście (jakkolwiek w jego złagodzonej wersji) i skłonni jesteśmy o tym zapominać. Bułhakow mianowicie żył w kraju, który - mówiąc ezoterycznie - był najpotworniejszym totalitaryzmem, jaki kiedykolwiek zaistniał w historii (z wyjątkiem może starożytnej Asyrii), a mówiąc ezoterycznie - właściwie w Piekle sprowadzonym na Ziemię.

Niewiele się zmieniło.

Oczywiście. Mam jednak wrażenie, jak gdyby obecnie Piekło się wycofywało - oczywiście na inne “z góry upatrzone pozycje”.

A w tym wszystkim Bułhakow, dramaturg i szyderca z najgłębszych pokładów swej natury, który wszędzie dookoła siebie widział paradoksy systemu. Człowiek bardzo źle się czujący w otaczającym świecie, ponieważ nie potrafił pokonać samego siebie i dostosować twórczości do wymagań władzy komunistycznej.

Myślę, że wszyscy czuliśmy się źle, tylko niektórzy się zakłamywali. Ludzie jego klasy oczywiście tego nie robili. Bułhakow, jeśli nawet nie miał odpowiedniej wiedzy demonologicznej, jak gdyby wyczuwał, że żyje w kraju rządzonym - tu użyję terminologii antropozoficznej, która jest niezwykle precyzyjna - przez Arymana. To znaczy tego, jeśli można tak powiedzieć, Szatana “pozytywistycznego". Tego, który inspiruje materializm, scjentyzm jako pewną postawę i technologię (czy technicyzm właściwie). Człowiek wrażliwy, inteligentny, wychowany na modelu Dobra dawnego, chrześcijańskiego - jeśli to nawet była jakaś późna ortodoksyjna popłuczyna - taki człowiek, który widzi, że system “Arymaniczny" właściwie zwyciężył, nie może nie odczuć potwornego zawodu. Łączy się z tym jeszcze pewna beznadzieja i rozpacz. Zadajmy pytanie: jak reaguje taki człowiek? Niektórzy uciekli, inni próbowali jakichś form walki, ale zdawali sobie sprawę, że jest to walka beznadziejna. Dalej można mówić o pewnego rodzaju adaptacji. Złagodzonej lub wręcz oportunisłycznej.

Bułhakow – tak przynajmniej wynika z jego dzieł - na pierwszym miejscu stawiał fachowość. Doskonałość w wykonywaniu zawodu uważał za rzecz neutralną. To znaczy, że jako artysta, zawodowy pisarz, jest dzięki wysokiej jakości swojej pracy jak gdyby ponadpolityczny. Nie musi swoją twórczością nikomu służyć, ale też nie musi przeszkadzać. Jest na pewno lepszy od większości służalców właśnie poprzez to, że jest fachowcem. Tak rozumiem postawę osobistą autora “Mistrza i Małgorzaty" i takie jest jedno z przesłań zawartych w powieści.

Tak, ale była to nadzieja płonna. Ci fachowcy, swojego rodzaju “technokraci" w różnych zawodach - również literaci - byli albo wykorzystywani, albo zgoła manipulowani. Oni byli dobrzy, kiedy trzeba było napisać odę na cześć towarzysza Stalina. System potrzebuje dworaków. Tak więc dla Bułhakowa droga kariery poprzez fachowość była bez przyszłości. Ślepa uliczka.

Jednakże w “Mistrzu i Małgorzacie" na specjalistę od codziennego, upiornego bytu, nasyła autor również fachowca - Wolanda.

Dlaczego właśnie Wolanda? Jest to pytanie, bo wydawałoby się, że powinien przybyć albo wspaniały anioł, albo objawić się Chrystus. W moim przekonaniu Bułhakow musiał się bardzo tragicznie zawieść na ludzkich reprezentantach Chrystusa. Na Cerkwi, która, jak wiemy, szybko została złamana, a potem poszła na kolaborację. Przynajmniej ten jej główny urzędniczy trzon. Ale wołanie o pomoc pozostaje nadal. Skoro duchy młodości - duchy cerkiewne - nie pomagają, to kto pozostaje? W dualistycznym obrazie świata, w którym mamy tylko dobro i zło (tak zresztą tradycyjnym i do dzisiaj dominującym), nie ma trzeciej możliwości. Tymczasem wielki artysta dzięki swojej wspaniałej intuicji odnajduje trzecią możliwość. Pisarz odnajduje postać, która wprawdzie jest nazywana Szatanem, choć w nazewnictwie jest to fałsz, ale de facto jest ona Lucyferem, czyli Diabłem: Diabolos a nie Satanas. Są dwie postacie, które występują już w Starym i Nowym Testamencie, na ogół nie odróżniane. l tu jest Woland, czyli Latający. Jest to stare określenie Diabła. U schyłku starożytności często mówiono o duchach latających, o demonach, które żyją ponad ziemią, choć oczywiście ingerują w jej sprawy. W starej polszczyźnie używało się terminu “latawiec". To jest “Ten, Który Lata" (młodzi ludzie powiedzieliby dziś: odlotowy).

W “Mistrzu i Małgorzacie" wyraźna jest podwójność, a nawet potrójność znaczenia pojęcia “lot". Po pierwsze - najbardziej dosłowne - Woland i jego świta podróżują konno wśród przestworzy wraz z burzą, a sama Małgorzata po namaszczeniu bagiennym kremem, najzwyczajniej dosiada miotły i bezwstydnie goła polatuje sobie nad Moskwą. Po drugie - nie takie już oczywiste - Woland, a przede wszystkim jego świta, przemieszczają się w niepojęty sposób z miejsca na miejsce. Tutaj możemy się tylko domyślać, z braku innego wyjaśnienia, jakiejś formy lotu. No i wreszcie najbardziej pociągająca czytelnika i - jak można sądzić - autora także, wyraźna akcja, mająca na celu oderwanie bohaterów powieści od przyziemnych, poziomych spraw codziennej Moskwy. Akcja w pełni, ku powszechnej satysfakcji, udana. Piękny, porywający “odlot”.

Otóż właśnie. Przecież ta cała “Noc Walpurgii", którą Woland funduje Moskwie, a Mistrzowi i Małgorzacie przede wszystkim, jest bardzo wyraźną aluzją do “Fausta". Do klasycznej “Nocy Walpurgii" z drugiej części “Fausta" Goethego.

Chciałbym zauważyć w tym miejscu, że noc balu potrzebna jest jak gdyby samemu Wolandowi. Dopełnia niejako jego postać i uzasadnia przybycie do Moskwy.

Jest to Woland w akcji. Takiej, chciałoby się powiedzieć, akcji prywatnej, odbywającej się we własnym, szeroko pojętym kręgu. Bo mamy jeszcze przecież Wolanda w samej Moskwie. Walczącego.

Myślę, że sam Bułhakow bardziej potrzebował Wolanda i jego świty dla załatwiania spraw, których autor osobiście załatwić nie mógł. On się jednak w jakiś sposób rozliczał ze swoim światem, z otoczeniem, na kartach powieści. Robił to w sposób wybitny i sądzę, że gdyby był takim bandytą, jakim był pisarzem, to kroniki kryminalne byłyby dużo grubsze niż “Mistrz i Małgorzata".

Nie jest wykluczone, że by doszło do drugiego pożaru Moskwy. Nazwisko Bułhakowa padło w szczególnym kontekście: występuje on mianowicie jako Mistrz we własnym dziele. Nie twierdzę oczywiście, że to dokładny autoportret. Nigdy tak nie bywa - poza pamiętnikami - ale jest to na pewno jego literackie alter ego. l dzięki temu mamy w powieści pełną ilustrację zwątpienia, załamania, beznadziejności i opuszczenia rąk. Bo przecież autor nie może przebić się ze swoim dziełem przez koszmarny, arymaniczny mur biurokracji pseudoliterackiej. Z drugiej strony - i to jest bardzo ważne - gdzie on ląduje, gdzie się skrywa, dokąd ucieka? W zakładzie psychiatrycznym. To przecież jest ucieczka w świat halucynacji. Bardzo lucyferyczna, ponieważ Lucyfer, inspirując człowieka jednostronnie idealistycznie, chce go oderwać od ziemi. Robi to zresztą na wielu poziomach. Na najwyższym mogą być regresujące, przestarzałe, dziś nieaktualne dla Europy, religie pozaeuropejskie; na najniższym zaś choćby narkomania. Zresztą nie tylko, bo chodzi o obłęd z jakichkolwiek bądź powodów. Ta właśnie łucyferyczna pokusa - ucieczkowa, “odlotowa" - towarzyszy nie tylko Mistrzowi, nie tylko Małgorzacie, ale i samemu pisarzowi. Tkwi w nim, a co więcej, także w dużym odłamie rosyjskiej inteligencji, która przecież zaczęła popełniać samobójstwo moralne jeszcze przed rewolucją, a kiedy jej uległa, żyła tylko rozpaczą.

Biedny Mistrz jest postacią, z którą wielu mieszkańców tej strefy naszego globu może się z niewielkimi przybliżeniami utożsamiać. Zarysowany jest tak po mistrzowsku klarownie, że istotnie bez trudu można się w nim domyślać sylwetki pisarza, o którym skądinąd wiemy, że nie było mu lekko. To nie jedyny człowiek z krwi i kości, którego poznajemy, bo oto w drugim, jak gdyby równolegle biegnącym wątku “Mistrza i Małgorzaty" ukazuje się ktoś niezwykle interesujący: Jeszua Ha Nocri.

Tak. Statystyczna potowa powieści toczy się w czasach Chrystusa. Właściwie nie występuje on jako Bóg. Ma cechy boskie czy może nadludzkie, ale właściwie jest człowiekiem. Dla mnie osoba Chrystusa w ogóle, a jako bułhakowskiego Jeszui w szczególności, jest postacią reprezentującą jedyną skuteczną w walce ze Złem zasadę. Zasadę bezbronności. To bardzo ceniona postawa w tradycji grecko-prawosławnej i rosyjskiej. Totalna bezbronność bynajmniej nie polega na niesprzeciwianiu się Złu. To nie jest to samo. Moim zdaniem, na dłuższą metę, to jedyny sposób rozwiązania problemu Zła. Nie mówię: pokonania Zła, ale rozwiązania jego problemu. Nie chodzi o to, żeby je pokonać, bo już sam gest czy akcja ataku, lub kontrataku jest sposobem stosowanym właśnie przez Zło. Nie można użyć metody przeciwnika i nie znaleźć się po jego stronie, dotykamy tutaj problemu Zła w szerszym rozumieniu.

Bułhakow zdecydowanie jest przeciwko jednemu z protagonistów – Arymanowi. Nie tylko zresztą w tej powieści. W sztuce “Psie serce” Profesor wygłasza całą tyradę przeciwko porządkom, które zapanowały dzięki władzy Rad. Ilustruje to przykładem własnych kaloszy, które do niedawna stały przed drzwiami mieszkania, a po rewolucji w krótkim czasie zginęły. Myślę, że problem owych symbolicznych kaloszy nie dawał pisarzowi spokoju przez cale życie.

Wyraźnie nie jest on w stanie przyjąć postawy Ha Nocri - bezbronności - tego, jak się wydaje, jedynego sposobu rozwiązania problemu Zła - jakim jest przemiana. To znaczy - nie zawaham się użyć tego sformułowania - pokochania istoty złej. Jak w baśni ó Pięknej i Bestii: Bestia ulega przemianie wtedy, kiedy spotyka się z miłością.

Przyznam, że mnie zaskoczyłeś. Nie zauważyłem w Mistrzu, tym przecież alter ego autora ani jednego rysu, który mógłby świadczyć o zdolności do przyjęcia takiej postawy. Ba, z całym spokojem będę utrzymywał, że w “Mistrzu i Małgorzacie'* odbywa się rozprawa ze Złem na całego. Trudno powiedzieć, aby Mistrz darzył miłością swoich oprawców.

Bułhakow tego bynajmniej nie proponuje. On tylko uczciwie pokazuje taką możliwość. Na przykładzie Jeszui właśnie. Przecież Ha Nocni w rozmowie z Piłatem “dobrymi ludźmi" nazywa nawet największe ludzkie bestie. To oznacza, że już im wybaczył, bo nigdy nie miał “za złe".

Wiele miejsca i uwagi autor poświęca świcie Wolanda i jej wyczynom. Ci rycerze ciemności, jak ich określa, pomimo całej swej kuglarskiej wesołości ponurzy i bezwzględni, zaskakująco dobrze orientują się w radzieckich porządkach. Czują się w Moskwie jak ryby w wodzie. Wydaje się, że mają do wykonania nieco inną misję niż Woland. Behemot, Asasello i Korowiow zwany Fagotem. Ci słudzy Lucyfera mieszają w gospodarstwie Arymana z wielką znajomością rzeczy, wykorzystując do tego przedmioty i sytuację, będące niewątpliwą własnością szatańskiego gospodarza.

Oto i nowy wątek. Obserwujemy pewien sojusz między Lucyferem i Arymanem. Na pozór są oni po dwóch stronach: jeden na górze (idealizm), drugi na dole (materializm). Mało. Zrozpaczeni ludzie, tacy jak Bułhakow, myślą, że jeden da się przeciwstawić drugiemu. Że przy pomocy lucyferycznych cudów można unieszkodliwić arymaniczny obóz koncentracyjny. Między Lucyferem a Arymanem istnieje jednak tajemne porozumienie. Dwie skrajności mogą w siebie łatwiej przejść, niż “wyregulować" się na tej teoretycznej, centralnej linii. Jeśli ktoś ma oczy i może zobaczyć, to i dziś ujrzy wielką grę Demonów - Szatana i Diabła. Polega ona na tym, że Aryman stwarza sytuację nieznośną (to jego zadanie i jest on mistrzem w jego realizacji), w związku z czym znakomita część ludzi nie umiejących zdobyć się na Chrystusowy heroizm odpowiedzenia miłością na owo maksimum zniewolenia, ucieka do Lucyfera. Z chwilą, kiedy znajdziemy się w sytuacji nieznośnej, a nie potrafimy samych siebie przemienić jedynym istniejącym sposobem - przez miłość – mamy natychmiast pokusę, żeby uciec w ramiona Lucyfera. Uciekamy do jakiejś formy magii. Magii w tym rozumieniu, że chcemy, aby jak deus ex machina pojawił się Woland, wyczarował nam czerwońce, zamienił kogo trzeba w świnię. Krótko mówiąc emigrujemy do zupełnie innego świata. Szukamy jak gdyby wybawiciela z różdżką czarodziejską.

Zwróć uwagę na taką z pozoru marginalną, a jednak istotną oś, przebiegającą przez całe dzieło. Ma ona wiele powiązań z życiem samego Bułhakowa i z życiem Związku Sowieckiego. Mianowicie brak w tej powieści absolutnie jednoznacznego zła. Przyjrzyjmy się tajnym służbom. Oto Afraniusz, szef tajnej służby u Poncjusza Piłata, jest postacią, z punktu widzenia zarówno autora – czyli Mistrza, jak i nadautora – Bułhakowa, pozytywną. Następcami Afraniusza są ludzie polujący na Wolanda, którzy aresztowali Mistrza i rozdzielili go z Małgorzatą. Owi materialni spadkobiercy rzymskiego policjanta dali się również we znaki pisarzowi.

To bardzo ważny czynnik. Z tego mianowicie, co powiedziałeś, wyraźnie wynika, że Zło ma swoją historię. Ma historię w sensie przemiany swojej struktury i dynamiki. Innymi słowy: coś, co w pewnym okresie jest złem jeszcze tolerowanym, dopuszczalnym w pewnych kategoriach, rozwija się (jeśli staczanie się po równi pochyłej można nazwać rozwojem) jako Zło. Czyli staje się większe. Nie zbawione Zło jak gdyby czernieje, intensyfikuje się. Tak więc reprezentant Zła z czasów Piłata i jego odpowiednik z czasów Stalina i Berii stanowią dwie różne fazy Zła.

Występują także jako różne postacie. Przy czym wszystkie są nietykalne. Zauważ, ze ani Afraniuszpwi, ani wszystkim rozmyślnie przez autora nie nazwanym funkcjonariuszom, nic złego się nie przydarza. Inni ludzie, którzy mieli z siłą nieczystą kontakt o wiele cieńszy i mniej znaczący, ponoszą niesamowite konsekwencja. Że weźmiemy choćby Bezdomnego, który miał tylko to nieszczęście, że znalazł się na Patriarszych Prudach w niestosownym momencie.

Czy nie masz czasami wrażenia, jakby zło było nietykalne? Nie dlatego, że nie można go - że tak powiem - ugryźć choć oczywiście często jesteśmy na to za słabi. Popatrz jednak na historię biblijną: z chwilą, kiedy Bóg skazuje Kaina na karę wiecznej wędrówki, zakazuje go zabijać. Czyni go nietykalnym. Druga rzecz, która mi się nasuwa - jest to co prawda inny aspekt sprawy, ale mieści się w tym, o czym mówimy – to konstatacja, że Zło jest często silniejsze od Dobra, z którym aktualnie ma do czynienia.

Jeżeli przyjmiemy ekstremalne, biegunowe rozmieszczenie aspektów Zła, to układ sił w powieści będzie taki: na odsiecz tonącym w objęciach Arymana bohaterom, autor sprowadza Wolanda – przedstawiciela sił lucyferycznych. Ten wykonuje swoją pracę bardzo dobrze. Ale oto zaskakująca pointa: okazuje się, że Mistrz zasłużył tylko na spokój i Woland przenosi jego i Małgorzatę do miejsca, w którym co prawda będą zażywać odpoczynku, ale w gruncie rzeczy nie wiemy, na czym ta wieczna egzystencja ma polegać.

Jest to, prawdę mówiąc, podobne pseudorozwiązanie, jak pointa “Kandyda" wolterowskiego: uprawiamy na boku swój ogródek.

W każdym razie, w tym swoistym porozumieniu elit Zła, Mistrz funkcjonuje na zasadzie takiego rodzynka...

... raczej ofiary.

Przecież dostał nagrodę - spokój, cokolwiek to znaczy. No i uwolniono go ze szpitala psychiatrycznego przed - że tak powiem – ostatnią, morderczą serią elektrowstrząsów.

 

BIOGRAFIA MICHAŁA BUŁCHAKOWA

Kijów

1891-1913 Michaił Afanasjewicz Bułhakow przyszedł na świat 3 (15) maja 1891 roku jako najstarszy z siedmiorga rodzeństwa. Jego ojciec Afanasij Iwanowicz wykładał teologię w Kijowskiej Akademii Duchownej. Był znawcą europejskich ruchów religijnych i świetnie władał łaciną, greką, francuskim, niemieckim, angielskim, czeskim i polskim - po nim właśnie Michaił przejął pasję do języków obcych. Rodzina mieszkała około 20 lat w domu pod numerem 13 na ulicy Andriejewski Zjazd , który stał się pierwowzorem domu Turbinów z "Białej gwardii" . Wychowany w radosnej i serdecznej atmosferze domu, w którym mimo skromnych możliwości materialnych dzieci nigdy nie nudzą się, wspólnie muzykując (Michaił jest świetnym pianistą) czy wystawiając amatorskie spektakle. Później zaś często i chętnie uczestniczą w przedstawieniach teatralnych, operowych, koncertach symfonicznych, których w Kijowie owego czasu nie brakuje. W roku 1906 na nerczycę umiera ojciec pisarza. W czerwcu 1909 roku Michaił zdaje maturę i rozpoczyna studia medyczne w czasie których, mimo niezgody obydwu rodzin 11 kwietnia 1913 roku poślubia Tatianę Łappę swoją gimnazjalną miłość.

Wojna i rewolucja

1914-1919

Wybuch I wojny światowej zastaje Michaiła na 4 roku medycyny. Wraz z żoną przez dwa lata pracują w szpitalach w Kijowie i okolicy. We wrześniu 1916 otrzymuje dyplom ukończenia medycyny z notą bardzo dobrą, od razu zostaje zmobilizowany i skierowany do miejscowości Nikolskoje w guberni smoleńskiej. Z Tatianą prowadzą tam szpital w którym przez okres roku przyjmują 15 381 pacjentów walcząc z chorobami, ignorancją, przesądami, prymitywizmem. 18 września 1917 roku zostaje przeniesiony do Wiaźmy, gdzie zaczyna pisać. Opowiadanie, które ukończone w 1927 roku przyjmie tytuł "Morfina", opisany w nim nałóg bohatera, jego depresje, stany agresji to własne przeżycia Bułhakowa z tego okresu. Jednak potrzeba pisania oraz nieugięte przekonanie, że pewnego dnia będzie wielkim pisarzem sprawiają, że w końcu w przeciwieństwie do Poliakowa - bohatera "Morfiny" przezwycięża uzależnienie. 19 lutego 1918 roku Michaił zostaje zdemobilizowany, wraca do Kijowa i otwiera gabinet lekarski którego specjalnością jest leczenie chorób wenerycznych. Kijów, przez który wojna, potem rewolucja przetaczają swe wojska, staje się w tym okresie widownią niezliczonych zbrodni i rabunków - znajdują one później odzwierciedlenie w "Białej gwardii". Rok 1919 to praca nad "Zapiskami młodego lekarza", które w latach 1925-1927 będą ukazywać się w różnych czasopismach , głównie w "Miedicinskim rabotniku

".

 

Kaukaz

1919-1921

Jesienią 1919 roku Bułhakow wraz z żoną opuszczają Kijów by z armi Białych udać się na Kaukaz. Wcielony - niewykluczone, że pod przymusem - do armii Denikina pracuje w szpitalu polowym a także kontynuuje pisanie. Swoją postawę polityczną zawiera w opublikowanym w roku 1919 w dzienniku "Grozny" artykule. W publikacji tej pisarz bezwzględnie potępia rewolucję (nazywając ją hańbą, nieszczęściem i chorobą ), przy okazji surowo potępiając zbrodnie Białych. Bułhakow przykuty do łóżka przez tyfus pozostaje we Władykaukazie, kiedy w marcu 1920 roku biała armia opuszcza miasto pozostawiając je władzy radzieckiej. Całkowicie żegnając się z profesją lekarza Michaił zaczyna kierować sekcją literatury LITO, jednej z agend Ludowego Komisariatu Oświaty. Popularyzuje spektakle i autorów, organizuje dyskusje, wieczorki literackie i artystyczne, wygłasza odczyty. Rozpoczyna autobiograficzne "Notatki na mankietach". Pisze pięć sztuk teatralnych, które zniszczy w roku 1923 ponieważ wydały mu się zbyt okolicznościowe, pisane w pośpiechu.

 

Moskwa

1921-1924

We wrześniu 1921 roku Bułhakowowie przyjeżdżają do Moskwy. Trwa będący wynikiem porewolucyjnych zniszczeń i straszliwego głodu okres NEP-u (Nowyj Ekonomiczeskij Płan) przewidujący częsciowy i czasowy powrót kapitalizmu. Trzydziestoletni Michaił walcząc z ciągłym brakiem pieniędzy szuka pracy, o którą niezmiernie trudno. Jest konferansjerem w małym teatrzyku, współpracownikiem gazety "Raboczij", reporterem i kronikarzem "Torgowo - Promyszliennogo Wiestnika". Kontynuuje pisanie "Notatek na mankietach". 2 lutego 1922 roku dowiaduje się o śmierci matki, która ma decydujące znaczenie dla powiesci " Biała gwardia " zredagowanej ostatecznie w roku 1923 i pomyślanej przez pisarza jako pomnik ku pamięci matki. Opublikowana częściowo w 1925 roku w piśmie "Rossija" powiesć z racji złożonych kłopotów wydawniczych nie zrobi furory, jakiej autor oczekiwał. Z początkiem lat dwudziestych Bułhakowowie zostają zakwaterowani w lokalu nr 50 w kamienicy na ul.Bolszoj Sadowoj 10. Mieszkanie to utożsamiane ze słynnym mieszkaniem nr 50 z "Mistrza i Małgorzaty" staje się też inspiracją licznych opowiadań. Wiosną 1922 roku Bułhakow zaczyna regularna współpracę z pismem "Nakanunie" ( z Osipem Mandelsztamem, Sergiuszem Jesieninem, Walentynem Katajewem ) wydawanym w Berlinie, gdzie w latach 1922-24 publikuje fragmenty "Białej gwardii", "Zapisków młodego lekarza", wybór "Notatek na mankietach", reportaże. W 1924-25 powstają dwa utwory "science-fiction" - "Fatalne jaja" oraz "Psie serce". Ten ostatni początkowo przyjmuje do druku "Niedra", co jednak nie doszło do skutku tak jak i teatralna adaptacja utworu dla MChAT-u. "Psie serce" skonfiskowane podczas rewizji w mieszkaniu autora, zostało mu za wstawiennictwem Gorkiego zwrócone po dwóch latach - publikacji doczekało się dopiero w 1987 roku. Powstaje też i zostaje opublikowane w czasopiśmie "Nedra" fantastyczne opowiadanie "Diaboliada". Wiosną 1923 Bułhakow otrzymuje stałą pracę jako redaktor "Gudoka" - organu Związku Kolejarzy - do którego pisze około 100 felietonów. W tym okresie pisarz poznaje Lubow Jewgieniewnę Biełozierską, dla której opuszcza Tatianę w kwietniu 1924 roku.

 

Teatr

1925-1928

W kwietniu 1925 roku Michaił otrzymuje propozycję adaptacji scenicznej "Białej gwardii" dla Moskiewskiego Teatru Artystycznego (MChAT), której premiera pod tytułem "Dni Turbinów" odbywa się 5 października 1926 roku. Sztuka entuzjastycznie przyjęta przez publiczność zostaje bezwzględnie zaatakowana przez krytykę jako niewłaściwa politycznie "pochwała Białych". Napisana w tym samym czasie sztuka "Mieszkanie Zojki" miała swoją premierę 28 października w Teatrze Wachtangowa. Owacje publiczności w czasie każdego z dwustu przedstawień były krańcowo odmienne od reakcji ideowych krytyków którzy doszukali się w utworze apologii występku i kontrrewolucji. W maju 1926 wraz z rękopisem "Psiego serca" zostaje skonfiskowany "Dziennik" intymny Bułhakowa opublikowany w roku 1990. 11 grudnia 1928 roku wystawiona zostaje w Teatrze Kameralnym "Szkarłatna wyspa" - parodia uproszczonych spektakli "agitacyjnych" inspirowanych rewolucją, która stała się tematem ataków krytyki jako kpina z samej rewolucji. Od roku 1926 -1928 pisarz pracuje nad sztuką "Ucieczka" przeznaczoną dla MChAT-u. Utwór ten - egzystencjalna analiza człowieka w sytuacji krańcowej wszedł w próby, z których ostatnia ma miejsce 15 stycznia 1929 roku. Zakaz wystawienia sztuki był wynikiem zmian politycznych w kraju, końca NEP-u oraz zdławienia opozycji przez Stalina, którego całkowite zwycięstwo stało się początkiem nowej epoki.

 

Kryzys

1929-1932

W październiku 1929 roku grupa literatów - przyjaciół Bułhakowa zostaje aresztowana i skazana na zesłanie. Rozpoczyna się początek powszechnego terroru. Po osobistej publicznej wypowiedzi Stalina na temat sztuk Michaiła do końca czerwca "Dni Turbinów", "Mieszkanie Zojki" oraz "Szkarłatna wyspa" schodzą z afisza. Zaczynają mu ponownie doskwierać kłopoty finansowe, nigdzie nie znajduje pracy, cierpi na dolegliwości sercowe, zaburzenia nerwowe. Pisze trzy utwory : "Kopyto inżyniera" (rozdział nowej powieści mającej w końcu stać się ukoronowaniem jego twórczości pt. "Mistrz i Małgorzata"), "Tajemnemu przyjacielowi" (niedokończony) i "Zmowa świętoszków" ("Molier"). 18 marca 1930 roku Naczelny Komitet Repertuarowy ( Gławrepertkom ) nie dopuszcza do wystawienia " Zmowy świętoszków" - dramatu o prześladowaniu i zniszczeniu genialnego autora komedii i aktora przez partię religijną przy cichej aprobacie króla. Zdesperowany Bułhakow pisze do Stalina długi list. Opisuje w nim swoje obecne położenie, cytuje fragmenty recenzji jakie ukazały się w prasie na temat jego twórczości ( na 301 artykułów były 3 pozytywne ). Majac świadomość, że jego pisarstwo w ZSRR jest już rozdziałem zamkniętym, Bułhakow w długim liście z determinacją pisze do Stalina :

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin