Siedem bram - Naja Snake.doc

(272 KB) Pobierz

SIEDEM BRAM

If you're looking for trouble
You came to the right place
If you're looking for trouble
Just look right in my face
I was born standing up
And talking back
My daddy was a green-eyed pirate jack
Because I'm evil, my middle name is misery
Well I'm evil, so don't you mess around with me
I've never looked for trouble
But I've never ran
I don't take no orders
From no kind of man
I'm only made out
Of flesh, blood and bone
But if you're gonna start a rumble
Don't you try it on alone
Because I'm evil, my middle name is misery
Well I'm evil, so don't you mess around with me
I'm evil, evil, evil, as can be
I'm evil, evil, evil, as can be
So don't mess around don't mess around don't mess around with me
I'm evil, I'm evil, evil, evil
So don't mess around, don't mess around with me
I'm evil, I tell you I'm evil
So don't mess around with me
Yeah!

Mordred la Fey rozpoczął wieczór tradycyjnie – nie zjadł kolacji, bo było mu niedobrze, dłonie mu się trzęsły, a noga dawała o sobie znać. Jakkolwiek możliwości regeneracyjne jego organizmu były ogromne, tym razem nie wyglądało na to, że dolegliwości ustąpią po paru dniach, tym bardziej, że la Fey nie zamierzał odpoczywać. Nie mógł – oszalałby, leżąc w łóżku i rozmyślając. Zresztą najbardziej dokuczało mu poczucie winy, a nie połamane kości. Na poczucie winy najlepiej zaś było zaordynować zrobienie czegoś pożytecznego. Właśnie. Słońce już zaszło, należało wziąć się do pracy - Branwen czekała.
Mordred szedł korytarzem, rozmyślając o możliwych strategiach upolowania Branwen. Potrzebował do tego Psa i Łańcucha. A propos - Garm von Tronje wciąż warował pod jej drzwiami. Może by się nadawał na Psa… Ale Łańcuch! Z trzynastolatką należało postąpić delikatnie i ostrożnie, bez pośpiechu. Należało porozmawiać na ten temat z pradziadkiem Lucjuszem, który miał duże doświadczenie w tych sprawach.
Branwen była naprawdę śliczna. Podobały mu się zwłaszcza jej dłonie. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie ten pozornie niedbały ruch nadgarstkiem, który sprawia, że szklanki zamieniają się w kolorowe ptaki, a czarodzieje padają na ziemię, by nigdy już nie powstać. O tak, Branwen mogłaby już wkrótce stać się jedną z tych kobiet, które Mordred uwielbiał – wiedźmą potężną, dumną, wolną i dziką. Taką, która rankiem pielęgnuje orchidee w swojej oranżerii i przemienia skrawki kolorowego papieru w egzotyczne motyle, w południe dowodzi bitwą, walcząc podstępnie i brutalnie, posługując się z równą wprawą klątwą Zerfetzen co zatrutym listem, a wieczorem… O, co taka dama robiła wieczorami… La Fey nie wiedział, jakie mogłyby być przyszłe zachcianki Branwen, ale z góry zgodziłby się je spełniać do białego rana. Tak, Branwen mogła stać się niezwykłą wiedźmą – jej moc wyczuwało się z daleka. Mordred delikatnie odgarnął kasztanowy kosmyk z jej twarzy, a potem powoli ściągnął z niej koc. Nie zareagowała. Zresztą Mordred nie spodziewał się reakcji. Wyciągnął różdżkę, wymierzył ją w dziewczynkę i wymruczał klątwę.
Żadnej reakcji.
Mordred pokręcił głową z dezaprobatą.
- Czyżbyś się robił wrażliwy, Mort? – stwierdził ironicznie. Zamknął oczy, skoncentrował się i powtórzył inkantację.
Nic.
Mordred westchnął, odsunął się o krok i postarał jeszcze raz skoncentrować.
- CRUCIO! – ryknął.
Nic. Dziewczynka nawet nie zatrzepotała rzęsami, na monitorach pokazujących czynność jej mózgu nie pojawiła się żadna fala, jej serce nie zareagowało.
- Cóż, Branwen – stwierdził cierpko Mordred – Naprawdę jesteś trupem, sacrebleu.
Ponownie przykrył ją kocem, schował różdżkę i skierował się do drzwi. Odwrócił się jednak, kiedy już położył dłoń na klamce. Medycyna nigdy nie była całkiem ścisłą nauką i uzdrowiciele wielokrotnie kierowali się bardziej intuicją, niż ścisłymi formułami. Formuły mówiły, że Branwen była martwa i to kompletnie martwa. Należało przerwać zaklęcia, podtrzymujące funkcje jej organizmu, wyciąć z niej narządy, które mogły się przydać do leczniczych eliksirów, zatrzasnąć wieko trumny, zakopać. Ale intuicja mówiła co innego i to dlatego Mordred kazał utrzymywać Branwen przy życiu – o ile ten stan można było nazwać życiem. Już trzecią noc tu przychodził i próbował odnaleźć Srebrną Ścieżkę, ale bez rezultatu. Chyba już wszyscy jego znajomi nekromanci znęcali się nad ciałem dziewczynki, ale wszyscy odchodzili pokonani. Nie, to był koniec.
Mordred spojrzał jeszcze raz na Branwen.
- Po moim trupie, sacrebleu. – syknął.
Powoli, metodycznie, zaczął analizować obrazy na monitorach. Serce pracowało równo, bardzo równo i regularnie – tak, jak się to dzieje tylko u ciężko chorych i sztucznie ożywionych. Mózg milczał. Mordred wiedział, że neurony żyły, że utrzymywały prawidłowy poziom jonów, ale nawet Cruciatus nie wywołał oczekiwanej fali impulsów. Mordred pokręcił głową z rezygnacją – jeśli nawet rdzeń nie reagował na tak brutalną klątwę, wybudzenie się nie udało. Natychmiast po zerwaniu zaklęć Branwen i tak przestanie oddychać. Pomimo to ponownie ściągnął koc ze swojej pacjentki i zaczął ją badać. Po raz setny. Powoli, cal po calu.
- Sacrebleu, Branwen, urwij mi te wścibskie palce – szepnął – Połam mi je, ale odpowiedz!
Nic. Nie to, że nie czuła bólu – kompletnie nie reagowała. Miał wrażenie, że jej magia jest wciąż żywa, że jeszcze w niej pulsuje, ale nie mógł jej usidlić, nie mógł jej zmusić, by pobudziła umysł dziewczynki.
- Branwen, sam baron Shagswell obmacuje cię po raz pięćsetny, a ty nic? – warknął ze złością. – Jesteś trupem, sacrebleu. Przestań mnie męczyć, idź do diabła.
Wrócił po dwóch godzinach, ostrożnie ominąwszy Garma, który zasnął przy drzwiach.
-Branwen, dość tego! – wysyczał przez zęby. – Zdecyduj się wreszcie! Wróć, albo idź dalej!
Nic.
- Trudno. Wiesz, co to potrójny Cruciatus, Branwen? Nie? To ci pokażę, sacrebleu.
Nic. Neurony milczały, nawet chłostane Niewybaczalnym.
Przyszedł do niej po raz trzeci, gdy niebo zaczęło już się rozjaśniać na wschodzie.
- Branwen, dziecko – zaczął błagalnym tonem – Proszę… Już nie mogę. Przestań, błagam.
Nic.
Wrócił następnego wieczoru, ignorując podejrzliwe spojrzenia asystentów i kolegów. Wiedział, co myślą. Wiedział, że uważają, że postradał zmysły w lochach Berlina, że widzi to, co pragnie widzieć. „Ona jest martwa” – myśleli.
Martwa. A śmierć jest bramą życia. Siedem bram między życiem a śmiercią, a ostatnia z nich jest piekielną. Siedem kręgów, siedem bram. Byle tylko odnaleźć ścieżkę, która do nich prowadzi.

***

Lucjusz Lestrange spojrzał na niego z troską, ale i z niedowierzaniem.
- Oszalałeś. – powiedział – Jesteś jeszcze za słaby.
- Dziadku, nie przyszedłem prosić o pozwolenie, tylko o pomoc. Pomogę jej, jeśli ty mi pomożesz.
- Nie.
- Proszę. To jeszcze dziecko…
- Zabijesz nas wszystkich. – Lucjusz spojrzał na niego surowo. – Może twoje ciało jest już dostatecznie silne, ale umysł – nie. Nie przejdziesz przez bramy.
- Sam nie.
- Nie będę twoim Łańcuchem, Mordredzie. Nie ja.
- Trudno. Zrobię to z kimś innym. – Mordred wstał z fotela. Był już przy drzwiach, kiedy Lucjusz ponownie się odezwał.
- Dasz radę, Mordredzie. Jeśli aż tak tego pragniesz, uda ci się.
La Fey odwrócił się i spojrzał ze zdumieniem na swojego pradziadka.
- Nie boję się, że popełnisz błąd. – ciągnął Lucjusz – Gdybyś był zdrowy, poszedłbym z tobą natychmiast. Jesteś najlepszym nekromantą od czasów Salazara Wielkiego. Ale… Mógłbym się zawahać, Mordredzie. To ja mógłbym nas zabić.
La Fey skinął głową. W zawodzie nekromanty nie było miejsca na gryfońską brawurę; jeśli tak doświadczony czarnoksiężnik nie chciał się podjąć tego zadania, to najwyraźniej miał ku temu powody.
- Polecisz mi kogoś, dziadku?
- Komu ufasz, Mordredzie?
- Może Letitia.
- W siódmym miesiącu ciąży.
- Gerard.
- Podkochuje się w tobie. Zawaha się.
- Skąd?..
- Zawsze wiedziałem. – Lucjusz uśmiechnął się kpiąco.
- I nie przeszkadzało ci to, dziadku?
- Doszedłem do wniosku, że jeśli byłby wobec ciebie brutalny, sam wyprułbyś mu wnętrzności. Masz kogoś jeszcze?
- Esmeralda.
- W Azkabanie. Wyjdzie gdzieś za dwie-trzy łapówki, nie wcześniej, chyba, że wyrwiesz ją stamtąd siłą.
- Sekhmet.
- Ranna. Sprawdziłem większość twoich Łańcuchów. Nie, Mordredzie, do tej akcji potrzebny jest ci ktoś wyjątkowy, naprawdę wyjątkowy. Doskonały legilimenta, twardy wojownik. Ktoś, kto nie ma żadnych sadystycznych skłonności, naprawdę żadnych, a jednocześnie jest bezwzględny i zimny jak ostrze miecza. Ktoś z zasadami, ale rozumiejący, że to Prawo ma służyć nam, a nie odwrotnie.
- Och, łatwiej umrzeć od Vingardium Leviosa, niż odnaleźć kogoś takiego. – skrzywił się Mordred.
- Masz swój Łańcuch pod samym nosem. – odparł pan Lestrange. Mordred uniósł brwi w niemym pytaniu.
- Pansy Prewett.
- Ona? – zdumiał się Mordred. – To wcielenie hogwarckiej puchońskości, sacrebleu?
- Od dawna nie widziałem nikogo lepszego w twardej legilimencji. Jest zrównoważona, nie myśli hormonami, nie jest okrutna. Rozumie, na czym polega różnica między duchem a literą prawa. Była w Berlinie, widziała wszystko.
- To nie jest zabawa dla białych medyków, nawet psychiatrów.
- Pansy Prewett jest Pierwszą Zdrajczynią, Mordredzie. Nie zapominaj o tym.
- Ale…
- Posłuchaj. Magia ofiary potrzebuje kata i zdrajcy. Kiedy trzeba będzie wybierać, zabije cię, by ocalić tę małą. Ona to zrobi, stawiam diamenty przeciwko orzechom. Zdradzi cię i wyda na śmierć, jak się należy.
- Naprawdę tak myślisz, dziadku?
- To ja ją uczyłem twardej legilimencji. Ja tak nie myślę, ja to wiem. Zrobi to, zwłaszcza po tym, co przeżyła w Berlinie. Jednocześnie nie ma sadystycznych skłonności, więc zrobi to szybko i elegancko.
Mordred drgnął.
- Mam nadzieję.

Siedem kręgów, siedem bram, przez które trzeba przejść, by zawrócić duszę z jej ostatniej drogi. Ale najpierw trzeba odnaleźć ścieżkę, która do nich prowadzi – i nie mógł tego zrobić. Następnego dnia ujrzał w oczach uzdrowicieli kpinę albo litość. Uważali, że kompletnie zwariował, albo, że udaje szlachetnego rycerza. Nikt, poza pradziadkiem Lucjuszem, nie wierzył, że Branwen można jeszcze ocalić. Piąta noc była nocą ostatnią – potem żadne zaklęcia, żadna magia nie byłaby w stanie przywrócić Branwen świadomości i pamięci, a Mordred nie miał zamiaru przekształcać jej w inferiusa.
- Branwen… Mówią, że oszalałem. Branwen, to nieprawda. Znajdę cię. Znajdę Psa i Łańcuch, tylko pozwól mi wejść na Ścieżkę. – szeptał gorączkowo, badając ją cal po calu, powoli, dokładnie, szukając choćby najsłabszej reakcji jej organizmu. Nie, to nie mogło się udać. Jego palce były sztywne i pozbawione wrażliwości, jakby zrobiono je z drewna. Nie miał szans wyczuć pulsu życia. Nie potrafił jej pomóc. Gdyby był zdrowy, dawno by już odnalazł Ścieżkę ale z poranionymi dłońmi był bezsilny.
- Dumbledore, zabiłeś ją, ty scharłaczały wilkołaku. – warknął z wściekłością.
Wstał, ruszył w kierunku drzwi i znowu się odwrócił, trzymając już rękę na klamce.
Nie.
Niemożliwe.
Naprawdę oszalał.
Na zielonej linii, równiutkiej jak tafla wody, pojawiła się maleńka zmarszczka. Czyżby?… Słowa – odpowiednie słowa – mogły wywołać oczekiwaną reakcję. To się już zdarzało, choć bardzo rzadko, poza tym trudno było odgadnąć, jakie słowa należało wypowiedzieć.
- Wilkołak. – powtórzył.
Nic.
- Charłak.
Nic.
- Zabiłeś ją.
Nic.
Mordred zamrugał oczami, zdumiony. Czyżby rzeczywiście popadał w obłęd? Podszedł bliżej do Branwen i zaczął się uważnie przyglądać jej twarzy. Czyżby… Sacrebleu, przecież o to nie zapytał! Sacrebleu, ich było przecież jak mugoli…
- Ty tam na górze, jesteś wyjątkowo złośliwym charłakiem, sacrebleu. – oznajmił, a potem wyszeptał wprost do ucha Branwen jedno, jedyne właściwe słowo.
Neurony oszalały. Zamkiem wstrząsnął triumfalny ryk ghula.

***

La Fey wykąpał się i ogolił, pozostawiając wąsik i bródkę a la Richelieu. Następnie potraktował włosy zaklęciami wydłużającymi, wplótł w nie srebrno-fioletową wstążkę i w końcu nałożył makijaż. Parsknął ze złością, gdy dżinn podał mu ubranie.
- Nie to. – warknął na sługę – Kolczuga i pas. Ten mały umie zabijać, wierz mi, sam widziałem. To beserker. I mam wyglądać jak mag, nie jak skopany kundel.
- Jak baron Shagswell, szlachetnie urodzony dyplomata, czy jak pirat, paniczu? – zapytał dżinn, uśmiechając się szeroko. Panicz znowu zaczynał zachowywać się normalnie.
- Jak szlachetnie urodzony dyplomata, mający zamiar uwodzić damy i sztyletować przeciwników politycznych z pirackim wdziękiem. – odparł la Fey. – A potem śniadanie. Porządne.
- Może teraz? – zasugerował Shirali.
- Nie. Garm von Tronje to beserker. Szkoda, by tak dobre śniadanie, jak twoje, skończyło na szpitalnej posadzce. Shirali, zakład, że przystawi mi różdżkę do skroni?
- Z całym szacunkiem, stawiam na to, że rzuci panicza na kolana.
Cień przemknął po twarzy la Feya, ale Francuz się opanował.
- Dobrze. – syknął. – Jeśli przegrasz, szykuj się na Cruciatus. Podkręcany.
Dżinn uśmiechnął się szeroko.
- A panicz podnosi mi pensję, jeśli wygram. Dwukrotnie.
- Jesteś bezczelny, Shirali.
- Jak mawiają, jaki pan, taki sługa.
Mordred się roześmiał. Po raz pierwszy od Berlina zaśmiał się serdecznie i szczerze.
- Zakład stoi. To co proponujesz?
- Koszula w kolorze biskupim, w srebrne węże. Te obcisłe, czarne spodnie ze skóry bazyliszka i węgierski pas. Buty… Woli pan te z szerokimi cholewami a la d’Artangan czy te do połowy uda? Obcasik radziłbym jednakże chwilowo jeszcze obniżyć do najwyżej pięciu cali. I koniecznie płaszcz a la Drac. Czarny. Nie, może ten purpurowy…

***

Ryk la Feya zatrząsł szybami.
- I nic mi nie mówiłeś, zapchlony kundlu?! – wrzasnął na Garma – Ty i ta twoja suka!
Matka Rose sięgnęła po różdżkę, ale jeden z nekromantów chwycił ją za nadgarstek i mrugnął porozumiewawczo.
- Nie tknę tej małej charłaczki za całe złoto świata! – krzyczał Mordred.
Garm von Tronje sięgnął po różdżkę tak szybko, że matka Rose tego nie zauważyła.
- Zrobi pan, co się należy. – chłopak wymierzył różdżkę prosto w pierś la Feya. – Jak nakazuje Prawo.
- Wedle Prawa jestem chory i nie muszę pracować. – syknął la Fey.
Dłoń Garma uniosła się lekko w geście, który każdy z magów dobrze rozpoznał. Dżinn Shirali wstrzymał oddech. Podwyżka była tak blisko!
- W imieniu Prawa…
- Prawo zakazuje ci rzucić tego na mnie, von Tronje. A zresztą, chcesz się spróbować z Serafinem?
- A choćby i z samym Bogiem.
Serafińska szabla zmaterializowała się w dłoni la Feya, świsnęła…
Brzdęk. Malfoyowie konstruowali swoje Todessery tak, by broń nie tylko celnie i daleko strzelała, ale by można jej było użyć w walce wręcz. Matka Rose wciągnęła powietrze. Nie podejrzewała, by mały pistolecik był w stanie zatrzymać serafińską szablę, myślała, że ostrze przetnie go z łatwością na pół. A jednak. Szabla ze zgrzytem przejechała po lufie i zatrzymała się na zaklęciu gardy. Niemiec i Francuz patrzyli sobie prosto w oczy z niewyobrażalną nienawiścią.
- Pan to zrobi.
- Jamais. Sam sobie lecz swoją ku…
Klątwa uderzyła la Feya prosto w mostek i rzuciła go na kolana. Nekromanta, stojący obok Rose, gwizdnął głośno na palcach, reszta zaczęła klaskać. Von Tronje cofnął się o krok, zdumiony. La Fey podniósł głowę, wytarł krew cieknącą mu z nosa kompletnie nieeleganckim gestem, brudząc brabanckie koronki mankietu i uśmiechnął się triumfalnie.
- Branwen będzie żyć. – oznajmił radośnie. – Doskonała robota, panie von Tronje.
- Podwyżka! – pisnął dżinn.
- Ole! – wrzasnął nekromanta, uściskał matkę Rose i ucałował ją.

***

Pół godziny później Mordred, Garm i Pansy Prewett zasiedli przy małym stoliku, by odbyć naradę wojenną. Pansy była zaniepokojona. Co prawda mroczni magowie odnosili się do niej i jej siostry jak do najmilszych gości i okazywali im wielki szacunek, ale żeby od razu wciągać ją w najmroczniejszą z magii?
- Nie mam pojęcia o nekromancji. – powiedziała ostrożnie.
- Ja też nie. – dodał Garm. – Nie wiedziałem nawet, że mnie pan prowokuje…
- Gdyby pan to wiedział, panie von Tronje, próba nie byłaby wiarygodna. – stwierdził ze spokojem Mordred – Jeszcze raz przepraszam. A na nekromancji Pies i Łańcuch nie muszą się znać. Tylko Łowca musi być jej Mistrzem.
Widząc wielkie znaki zapytania w ich oczach, kontynuował:
- Jesteśmy w niewygodnym położeniu. W zasadzie czarodziej w moim stanie zdrowia nie powinien nawet myśleć o tak zaawansowanej nekromancji, ale nie miałem wyboru. Nie wiemy, co zabiło Branwen. Podejrzewam niezbyt mocną Avadę, może rykoszet. Tym niemniej, jakaś klątwa wydarła duszę z jej ciała. Dusza nie odchodzi jednak natychmiast, bo śmierć jest procesem rozłożonym w czasie. Jakkolwiek sama Avada Kedavra uchodzi za nieodwracalną, ofiarę można próbować jeszcze ożywić ugryzieniem wampira. Niestety, skuteczność tej procedury jest niska i szanse na powodzenie maleją do zera już po kilku minutach od chwili przeklęcia. Z tego powodu większość ofiar, niestety, umiera… Zdołaliśmy jednak przywrócić podstawowe funkcje życiowe Branwen. Moje koleżanki i koledzy po fachu próbowali następnie odnaleźć tak zwaną Srebrną Ścieżkę w jej umyśle. Nazywa się srebrną, bo tak wygląda i jest punktem zaczepienia, od którego rozpoczyna się całą procedurę. Niestety, nikt nie mógł trafić na Ścieżkę, dopiero mnie się to udało. W związku z tym to ja zostałem Łowcą i to ja muszę kontynuować cały proces. Wytrzymam to fizycznie, ale potrzebuję pomocy. Przede wszystkim konieczna jest pomoc Psa albo Ogara, jak kto woli – Mordred zwrócił się do Garma – Ergo osoby związanej emocjonalnie z ofiarą. Ogarowi jest łatwiej odnaleźć duszę, niż obcej osobie, zwłaszcza że – Mordred nerwowo bawił się piórem – Mogę mieć, z oczywistych przyczyn, pewne kłopoty z psychicznym otwarciem na Branwen.
- To nie jej wina, że…
- Nie. Oczywiście, że nie, panie von Tronje. Tym niemniej może ona wywołać w moim umyśle pewne… nieprzyjemne skojarzenia, rozumie pan, o czym mówię. Nie jest to jej wina, ale to utrudni nam cały proces. Nie jestem cnotką, która czarnej magii nie widziała i zdarzały mi się podobne przypadki, ale… - Mordred przerwał. – Ale ten jest wyjątkowo ciężki. Dlatego potrzebny mi jest łańcuch, panno Prewett. Wytrawny legilimenta o dużej odwadze, spokojnym usposobieniu i niezłomnych zasadach.
- Z całym szacunkiem, panie la Fey, chyba nie jestem właściwą osobą…
- Nie chodzi o lojalność wobec głupich przepisów. Chodzi o wierność samemu sobie. Tylko ktoś, kto potrafi wyrzec się wszystkiego, kto potrafi się sprzeciwić autorytetom, by nie złamać swoich zasad, może mnie przeprowadzić przez siedem bram.
- Przepraszam?
- Śmierć nie wypuszcza swojej zdobyczy tak łatwo, panno Prewett. Spróbuje się z nami zmierzyć siedem razy. Zepchnie nas do tych obszarów umysłu, gdzie zwykle się nie zagląda. Na ogół trafia się na krwawo-erotyczne brednie, ale może być gorzej. Jak mawia mój pradziadek, Eros i Tanatos są bliźniakami i wyjątkowo paskudna z nich para.
- Jak wyglądają owe… brednie? – zaniepokoiła się Pansy. Z doświadczenia wiedziała, że w podświadomości mogą czekać na nich naprawdę paskudne niespodzianki.
- Różnie. Pani brat, ja i zabawki z Playwitch?
- Nie mam brata.
- Ale siostrę i rodziców owszem. Jak nudziłem na kursach dla legilimentów, takie scenki nie muszą być prawdziwe i na ogół nie są, ale bywają przekonujące. Zresztą nie będę podważał pani wiedzy z zakresu legilimencji. Gdy rozum śpi, budzą się upiory i pani o tym wie. Pułapkę Erosa umie pani przejść, pradziadek Lucjusz zapewnił mnie o tym. Byle nie dać się wciągnąć w taką fantazję, a wszystko będzie dobrze. Panie von Tronje, uwaga do pana... Nie będzie nam pan towarzyszył przy bramach, ale gdybyśmy nie daj Merlinie, trafili na jakiś odprysk… Rozkosz zabija równie skutecznie jak ból. Wypali panu mózg. Jeśli wpadnie pan w jakąś wyjątkowo przyjemną fantazję, musi pan stamtąd uciekać i to szybko. W tym świecie ciało ma mechanizmy zabezpieczające, tam nie. Eros wcale nie jest mniej groźny niż Tanatos, a do tego jest o wiele bardziej podstępny, panie von Tronje, bo jego trucizny są słodkie jak miód. Tym niemniej, posiadając w zespole dwie doświadczone osoby, możemy się tym nie martwić. Gorszy jest Tanatos. Dla mnie. On zaatakuje mnie. On wie, gdzie uderzyć. Wykorzysta Branwen przeciwko mnie.
Garm zbladł.
- Pan zobaczy…
- Byłbym szczęśliwy, gdyby to się ograniczyło do oglądania, panie von Tronje.
- Chryste Panie, przecież nie będzie chyba… - jęknęła Pansy – Siedem bram Salazara Slytherina?
- Będzie, będzie, panno Prewett. Ze wszystkimi fajerwerkami i atrakcjami, szczególnie zważywszy na to, kim jest Branwen.
- To pana zabije, panie la Fey!
- Tylko, jeśli tam utknę. – stwierdził ze spokojem Mordred. – Dlatego potrzebuję Łańcucha. Zwiążemy się zaklęciem i przeprowadzi mnie pani przez bramy.
- Nie, nie mogę. Tak nie można! Nie zrobię tego.
Mordred bez słowa wstał i skierował się do drzwi.
- Dokąd pan?..
- Dobić Branwen. – warknął.
- Ale…
- Robi pani to, co każę, albo ją odłączam. Jeśli utkniemy, wszyscy umrzemy, a nasze dusze zmienią się w pasożytnicze demony. Nekromancję uprawia się dobrze, albo wcale. Albo wykonuje pani moje rozkazy, wszystkie moje rozkazy, albo się pozabijamy.
- To okrutne.
- W końcu z jakiegoś powodu nekromancja została zakazana i uchodzi za obrzydliwą, panno Prewett. Nikt nie wraca z polowania takim, jakim na nie poszedł.
Garm nerwowo odgarnął włosy z czoła.
- Czy ja też będę musiał…
- Nie. Pies nie przechodzi przez bramy. Nie wpuściłbym tam pana. To nie jest zadanie dla początkującego.

***

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy matka Rose zapukała do komnaty Mordreda.
- Mogę? – zapytała.
- Z ostatnim pokropieniem, czy jak się to tam nazywa? – zaśmiał się Mordred. - Byle dobrym koniakiem…
Jego śmiech brzmiał wyjątkowo sztucznie.
- Nie. Jako przyjaciółka.
- Tylko nie pytaj, jak się czuję. – Mordred teatralnie przewrócił oczami.
- Nie musisz tego robić.
- Muszę. Teraz już muszę. – syknął.
- Dasz sobie radę. Jesteś najlepszy.
- Przestań – warknął. Chwilę siedzieli w milczeniu. Mordred wbił wzrok w zegar.
- Nie masz pojęcia, jak czas wolno płynie, Rose. – szepnął. – Nienawidzę oczekiwania.
- Chcesz porozmawiać? Zagrać w coś?
- Nie. Co ja zrobiłem! – jęknął.
- Jesteś najlepszy. Wiesz, co robisz.
Spojrzał na nią ponuro.
- A wolałbym nie wiedzieć.
Zegar wybił czwartą.
- Cztery gwoździe do trumny. – mruknął Mordred.
- Znasz tę biblijną przypowieść o rodzeniu dzieci?
- Iż jest podobne do losu męczennika? – Mordred uśmiechnął się krzywo – Najpierw dużo bólu i strachu, a potem wielka radość? Znam. Tyle, że nasze dziecko może pozostać martwe, a my będziemy gorzej, niż martwi.
- Poradzicie sobie.
- Rose, nic nie rozumiesz! – wrzasnął Mordred – Zachciało mi się tych cholernych Drzwi!
- O Boże… - spojrzała na niego z przerażeniem - Otworzyłeś Drzwi? Wdarłeś się do jego podświadomości? To dlatego Albus…
- Nie zmusiłem go to niczego – wysyczał la Fey przez zaciśnięte zęby. – On chciał moich tajemnic, jak sięgnąłem po należące do niego. Zrobił, co chciał i tylko to. Białym to się zdarza, Rose. Nie przyznają się nawet przed sobą do swojej destrukcyjnej strony, duszą w sobie to, co uznają za złe. Kiedy więc się wypuści tę całą menażerię…
- Boże, Mordredzie…
- Ale nie przypuszczałem, że on aż tak mnie nienawidzi. – mruknął la Fey pod nosem.
- On nienawidzi tego, co ty sobą, wedle niego, przedstawiasz.
Mordred warknął.
- Znalazł się święty. Ja nie zdradzałem swoich żon i nie atakowałem nieprzytomnych wiedźm. Na dzieci też nie polowałem! I nie przeszkadzało mi niczyje pochodzenie! Nawet Branwen!
- Wiem.

Czwarta trzydzieści.

- Boję się, Rose. – wyszeptał te słowa, gapiąc się w ścianę – Czemu muszę tyle na to czekać? Jestem tchórzem, Rose.
- Wybacz słownictwo, Mordredzie, ale nie pieprz od rzeczy. Ty tchórzem?
- Boję się. – powtórzył Francuz.
- Tylko idiota by się nie bał.
- Nie dam rady, Rose. Nie przejdę przez to. Nie mogę. Nie teraz. Nie wytrzymam. Rozsypię się na kawałki.
- Pansy ci pomoże.
- Nie dam rady. Nie mogę! – jęknął żałośnie. Rose wzniosła oczy do nieba. Boże, czemu on musiał zacząć się rozsypywać właśnie teraz?
- Co ja zrobiłem, Rose? – szepnął. – Co ja najlepszego zrobiłem? Stchórzę…
- Jesteś najodważniejszym magiem, jakiego widziałam.
- Codziennie łatałem o niebo lepszych.
Rose doszła do wniosku, że nie wskóra nic po dobroci.
- Czego od siebie chcesz? – zapytała ostro – Wydaje ci się, że mogłeś pokonać całe berlińskie Ministerstwo, nie rozmazując sobie przy tym makijażu? Było tam kilku świetnych czarnoksiężników, ale tylko ty naprawdę coś zrobiłeś. Myślisz, że nie wiem, ile za to zapłaciłeś? Potrafię czytać z ran tak dobrze, jak i ty! Doskonale wiem, co się tam działo! C’est la guerre! Obwiniasz się o to, że nie pokonałeś całej armii? Nie powiedziałeś niczego, czego nie powinieneś. Uratowałeś małego Grindewalda. Będziesz mógł szpiegować Dumbledore’a. Mało? Nigdy nie proszono cię o ekspertyzę w takich przypadkach? Oskarżyłbyś samego siebie o niekompetencję i tchórzostwo?
Mordred milczał.

Piąta.

- Chodzi o styl – odezwał się wreszcie, gapiąc się na swoje kolana. – O mało nie zawiodłem. On… Jeśli pragniesz uzyskać dostęp do czyjegoś umysłu tak, żeby on się o tym nie dowiedział, musisz uwolnić to, co w nim najgorsze. I wtedy… Musisz skupić na sobie całą jego uwagę. – Mordred drgnął mimowolnie – Ale nie dopuścić do tego, by cię zabił, nie możesz zemdleć, nie możesz się zdekoncentrować. Połączenie nie może zostać przerwane, bo wtedy on… On mógłby zaatakować kogoś innego. Musiałem nim manipulować. Błagać, wyć, wyzywać go, atakować… I nigdy się nie pomylić. Być nim, myśleć jak on, reagować, jak on. Utrzymywać jego uwagę na sobie, ale tak, żeby nie przesadził. W pewnym momencie się odłączyłem… Patrzyłem na siebie jego oczami. Przeraziłem się, że tak zostanie, że nie wrócę do siebie… On kompletnie oszalał. Nie przypuszczałem, że tłumi w sobie tyle złości. Myślałem, że jest porządnym magiem, tylko ogłupionym propagandą. Że kiedy zobaczy, co robi, to przestanie… Ale on stracił kontrolę nad sobą. Bałem się, że mnie zabije, a i tak nie przestanie. Tam był Garm… Wiedziałem, że pójdzie po Garma. I że to będzie moja wina, bo zachciało mi się Drzwi. Wielki pan la Fey chciał dobrać się do umysłu Dumbledore’a… I mogłem nas wszystkich zabić. Zarozumiały, głupi charłak! – uderzył pięścią w stół.
- Mordredzie, to jest wojna. Jeśli ci się udało, uratujesz wielu ludzi. Powinieneś był podjąć to ryzyko.
Mordred spojrzał na nią ponuro. Makijaż całkiem mu się już rozmazał.
- Łatwo ci mówić, Rose. Mogłem ich wszystkich zabić. Mogę zabić Branwen. Boję się.
Rose położyła mu dłoń na ramieniu.
- Będę się modlić za ciebie, Mordredzie.
La Fey aż podskoczył.
- A gdzie On był, kiedy był potrzebny?! – wrzasnął. – Składałem kości wielu wierzących, jakoś nie byli lżej ranni, niż ateiści.
- Deszcz pada równo na pola złych i dobrych, Mordredzie. Wiara nie chroni od wypadków i nieszczęść, ona zmienia percepcję tych wydarzeń.
- Mniej boli? – parsknął la Fey pogardliwie.
- Jak doskonale wiesz, wytrzymałość fizyczna zależy od psychicznej. Jeśli ci nie zależy, łatwo dasz się pokonać. Jeśli wierzysz, że to, co robisz, jest słuszne, możesz wiele znieść. – wyjaśniła spokojnie Rose.
Mordred mruknął coś pod nosem i zamilkł.
- W każdym razie, nie było go, kiedy go potrzebowałem. – stwierdził w końcu. – Ale ostatecznie co jemu do mnie? Jestem demonem i nie przestrzegam jego praw. Ale Branwen? Gdzie była Potęga Potęg, gdy raniono Branwen?
- Jak to gdzie, Mordredzie? – zdumiała się Rose – Nie widzisz tego? Nie wiesz, gdzie jest Bóg, pomagający Branwen? Spojrzyj w lustro.

***

Makijaż la Feya był znowu bez zarzutu i nic nie wskazywało na to, że Francuz przed chwilą miał ochotę zrezygnować z akcji. Znowu był obojętny, zimny i pewny siebie.
- Ale nie powiesz nikomu? – w jego głosie znów pojawiła się nutka niepokoju – Gdyby Dumbledore się dowiedział… On był twoim przyjacielem.
- Był – wysyczała Rose – Był. Przysięgam, nie zmarnuję twojej ofiary. Jestem księdzem, Mordredzie. Mam obowiązek milczeć.
- Wyrzucono cię. – zauważył Mordred.
- Przysięgałam Bogu, nie kardynałom.

Krew parowała na zimnie, jej cienkie strużki roztapiały cieniutką warstwę szronu, pokrywającą ołtarz. Lucjusz Lestrange wyglądał na zadowolonego.
- Myślę, że nasz byk przypadł mu do gustu, panno Prewett. – stwierdził, usuwając plamy krwi ze swoich mankietów za pomocą zaklęcia. – Powinien być po naszej stronie.
- Sądzi pan, że to wystarczy? – Pansy nie mogła się powstrzymać, by nie patrzeć na labirynt, który krew rzeźbiła na śniegu. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje. Ona, córka aurorskiego rodu, tutaj? Z kapłanem Mroku? Nekromantka?
- Ofiara z człowieka byłaby lepsza, niewątpliwie. – odpowiedział Lestrange ze spokojem – Nie, nie tak! – zaśmiał się, widząc jej minę. – On nie żywi się śmiercią, ale krwią. Każdy wyznawca ma w domu jego figurkę i karmi ją codziennie kropelką krwi. Ale jest jeszcze coś, co… - urwał.
- Co? – podchwyciła Pansy.
- N'exagerrons pas. – mruknął do siebie Lestrange. C’est…
- La guerre*. – dokończyła Pansy. – Można go bardziej… przekupić?
Lucjusz westchnął.
- I po co o tym wspomniałem? – powiedział, kręcąc głową. Pansy zastąpiła mu drogę.
- Jest? – powtórzyła. – Panie Lestrange, sam pan mówił, że nekromancję uprawia się dobrze, albo wcale.
Lucjusz wzniósł oczy ku neogotyckiemu sufitowi.
- Demona trzeba zrozumieć. – powiedział. – Pojąć, kim jest i czego potrzebuje. Kim on jest? Pierwszym Zdrajcą. Księciem Buntu. Kimś, kto pokochał sprawiedliwość tak bardzo, że złamał wszystkie zasady, by nie złamać tej najważniejszej. Tym, kto stracił twarz, by jej nie stracić. To jest Porteur de lumière.
- Jak Mordred…
- Jak pani. Prawo ma ustąpić przed sprawiedliwością. Może brzmi to patetycznie, ale on taki jest. Niezgoda na niesprawiedliwość w imię prawa, bunt, ofiara. I krew, w końcu jest synem Ciemności.
Pansy przypomniało się coś, co czytała w tych durnych romansach z Nokturnu.
- Oni dawali się chłostać? – zmarszczyła nos z obrzydzeniem. – Na ołtarzu? Jego kapłani?
- I owszem. – potwierdził Lestrange. – I wciąż to czynią, przynajmniej wtedy, kiedy nawdychają się kadzideł.
- Jak miło. – stwierdziła z przekąsem Pansy.
- Z jakiegoś powodu zakazano kultu Lucyfera. – zgodził się Lestrange.
- Zakazano, bo się zabijali nawzajem. – mruknęła Pansy.
- Cóż – stwierdził Lucjusz z niezmąconym spokojem – Nie jest winą demona, że ci głupcy podcinali sobie niechcący tętnice… Panno Lestrange, to nie wina magii, ale głupoty. Pani by była idealną kapłanką, panno Prewett, nawiasem mówiąc, lepszą nawet niż Mordred. Pani jest jak Porteur de lumière. Powtarza pani jego historię...
Pansy zaczęła podejrzewać, po co Lestrange zaczął tę rozmowę. Tak wzniosłe przemówienia były dobre dla Gryfonów; Krukon zainteresowałby się dalszymi wywodami nad naturą demona, a Ślizgon zastanawiałby się, ile można w tej grze ugrać, nie poświęcając się bez potrzeby. Ale Pansy była Puchonką i lubiła proste, konkretne informacje.
- Niczego mi pan nie utnie? – zapytała.
- Czy ja wyglądam na niekompetentnego idiotę? – odparł Lucjusz. – Wypadki zdarzały się tylko dlatego, że scharłaczonym durniom się wydawało, że są świetnymi magami. Mieli rację. Wydawało im się.
- I nie po nerkach.
Lucjusz ponownie spojrzał na sufit.
- Ile razy powtarzałem, panno Prewett: „Celem przesłuchania jest…”
- „Wydobycie jak największej ilości informacji jak najszybciej i jak najmniejszym kosztem, a nie sprawienie jak największej ilości bólu”.
- Do większości to i tak nie dociera. – mruknął Lestrange – Tu jest tak samo. Nie chodzi o poczynienie jak największych szkód w organizmie… Moja prababka, niech jej wino Walhalli na zdrowie pójdzie, pokazała mi, jak się to robi tak, żeby nie trzeba było potem wzywać połowy kliniki. Zwykłe Diffindo oraz pokrewne wystarczają.
- Oni podobno używali…
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin