Rozmowy trumienne 10 - Arien Halfelven.doc

(82 KB) Pobierz

Cóż. Lepszy obłęd bez końca niż koniec z obłędem - wklejam kolejne trzy grosze, oby nie okazały się kroplą, która przepełni trumnę. Powiedzmy, że to takie pożegnanie jakby. Ale z echem "I'll be back" w tle. Tak ot.

Dla Toroj, jak wszystkie - z nieogarnioną wdzięcznością za trumienki i inne wdzięki z okuciami. I za postulowanie. I za żywota.
Dla Winc, nieodmiennie. KCMD, ty prawie sama-wiesz-co. Zołzo.
Dla Falco Malfoy, za wiarę w marne Zygfrydy tego świata. Ha.

Dla wszystkich krewnych - i - znajomych. 0.

ROZMOWY TRUMIENNE X
EPILOG TRUMIENNY

— Nie, Albusie, nie ugryzła mnie.
— Bezczelna.
— Niebywałe. Sądziłem, że cię to raczej ucieszy... Cóż, masz więcej wprawy w zaskakiwaniu ludzi niż ja.
— Severusie...
— Tak?
— Więc mówisz...
— Od drugiego roku życia. Z przerwami na sen, posiłki i zaklęcia niewerbalne.
— Na Merlina, co cię dziś ugryzło?
— Nic zupełnie. Przecież złożyłem stosowny raport? Oczywiście, zawsze możesz dokonać obdukcji.
— Skoro mnie zapewniłeś, że ciamarnica nie uszczknęła cennego hogwarckiego ciała pedagogicznego, nie muszę już tego sprawdzać organoleptycznie.
— Zdziwiłbym się, gdybyś miał takie zamiary.
— Czyżbyś w końcu uwierzył, że ci ufam? Bezgranicznie, dodajmy?
— Wierzę, że wiesz, że ciamarnica nie ma zębów. I nie gryzie.
— Severusie, naprawdę...
— Naprawdę. Sprawdziłem to. Organoleptycznie. A te organy, które jej powyrywałem i przywiozłem tutaj, sprawdzę jeszcze na wiele innych sposobów. Albusie, o co ci chodzi? Mam już składniki, eliksir będzie gotowy za dwa nowie, licząc od czwartku. Opowiedziałem ci, jak było na polowaniu. Jeżeli aż tak bardzo chcesz wiedzieć więcej o ciałamarnicach, poczytaj sobie coś. Najlepiej książkę. Mogę już iść?
— Martwię się o ciebie.
— Bo ja już taki jestem. Martwię ludzi. Na śmierć. Jestem martwicą na twoim mózgu. Mogę już iść?
— Jesteś trzeźwy.
— Jeśli chcesz ze mną wypić na przywitanie strzemiennego, to odłóżmy to może na jutrzejsze powitanie słońca.
— Masz depresję.
— Od urodzenia. Bez przerw na sen, posiłki et cetera.
— Chcesz o tym porozmawiać?
— Oczywiście.
— ...
— Ha. Nie ty jeden potrafisz zaskakiwać. Czy zmartwiłem cię wystarczająco, żebyś się załamał i pozwolił mi iść do lochów?
— Ech, chłopcze mój, ty i twoje lochy... A idź, idź sobie. Ale naprawdę chciałbym wiedzieć, co się stało.
— Nic.
— Oczywiście. Nic a nic. I nic cię nie ugryzło. I jak ja się mam o ciebie nie martwić?!
— Ja się jakoś nie martwię.
— Ach, nie. Ty się tylko umartwiasz. A i to jakoś nie bardzo dzisiaj.
— Bo mnie głowa boli. Mogę iść?
— Oczywiście. I dziękuję za załatwienie sprawy.
— Ależ proszę, Albusie, proszę bardzo.
— Od samego wejścia mówi do mnie per „ty”, co najmniej dwa razy powiedział „proszę”, Fawkes go poiskał za kołnierzykiem, a on nic. To nie depresja. To agonia.
— Do widzenia, Albusie.
— Prędzej niż myślisz, Severusie. Już my się rozprawimy z depresją agonalną, prawda, Fawkes?
— Kwiiiiiiit.
— Defetysta. Jeszcze znajdzie się taka strona, z której będzie można go ugryźć.
— Kwiiiiiit!
— Tak, tak, wiem, że nie masz zębów. To ty będziesz tylko uczestnikiem biernym. W porządku?
— Kwiiit.
— A obiecałeś, że to będzie nasz sekret!
— Kwiiiit.
— O grubianinie pierzasty. Proteza?! Proteza?! Czytaj z moich ust i zapamiętaj: zę—by—za—stęp—cze.
— Kwiiiiit.
— I kto to mówi?! Feniks! Sam jesteś bezzębny matuzalem. Phi.


* * * * * * * * * * * * *


— Jesteś wreszcie! Wreszcie jesteś! Umierałam tu z tęsknoty przez te trzy dni!
— Bez powodzenia, jak widzę. Trzeba było sobie pomóc, wywar z naparstnicy stoi przecież pod ręką.
— Mój Seviczek, zawsze taki raptus. Wierzę, że wolałbyś, żebym zawsze czekała na ciebie już spoczywając w trumnie, ale może się najpierw przywitajmy jednak, chociażby dla zachowania pozorów.
— A może nie?
— Cóż, skoro tak mile prosisz, to może... Hę? Sev? Co ty robisz?
— Usiadłem sobie. Trzy dni chlapania się w słonej wodzie z kolonią przerośniętych meduz, to chyba wystarczający powód, żebym chciał trochę odpocząć?
— Siedząc na wieku trumny?
— To chyba moja trumna, jak dotąd? Wolno mi na niej nawet stepować, a co dopiero siedzieć.
— ... Jasne.
— ...
— ...
— ...
— Uwielbiam na ciebie patrzeć, jak tak siedzisz sfrustrowany i masz mnie gdzieś.
— A zawsze powtarzałaś, że udręczasz mnie tylko dla mojego dobra. Tymczasem patrzenie na moją frustrację sprawia ci jednak perwersyjną przyjemność.
— Nie mówiłam, że to było perwersyjne uwielbienie.
— A, bo ty taka niewinna i nawet nie wiesz, co to znaczy perwersja. Niech będzie jak tam sobie pragniesz...
— ... Moja niewinność spoczywa w pokoju w tej trumnie, pod rączkę z butelką po Ognistej. Ale moja naiwność chyba trzymała się mocniej, niż myślałam.
— Hm?
— Wbrew moim nadziejom, w ciągu tych trzech dni nie przeszły ci zeszłotygodniowe fochy.
— Ależ przeszły, na inne partie ciała.
— Dlaczego nie powiesz mi wprost, że chcesz o czymś porozmawiać?!
— Dlaczego wszyscy sądzą, że chcę z nimi rozmawiać?
— A nie chcesz?
— A mamy o czym rozmawiać?
— Najwyraźniej nie. Najwyraźniej nigdy nie mieliśmy o czym rozmawiać.
— Toteż nie rozmawialiśmy zbyt wiele...
— Nie?
— Ja słowotoczyłem, a ty paplałaś.
— Ale to było dawno, dawno temu i w innej bajce. Tak mam to rozumieć?
— Ty w ogóle nic nie rozumiesz, Tonks.
— Jasne. A czy to nie powinna być kobieca odzywka?
— Idź, zapytaj Albusa, on ci opowie wszystko o kobiecej stronie mojej osobowości.
— Idę. Proszę, wychodzę.
— ...
— A kiedy wrócę, chcę to usłyszeć wprost. Bez kręcenia, bez upiększania. Przynajmniej tyle mi się należy, co?
— Och, bądź pewna, że dostaniesz, co ci się należy.
— Szlag by cię trafił, Severusie Snape.
— ...
— ...
— Nie ma mnie trzy dni, a ona już się panoszy wszędzie i trzaska drzwiami jak jej się podoba. Tonkssss... Jak ty nic a nic nie rozumiesz...



* * * * * * * * * * * * *



— Dzieńdoberek, kochaneczko! Dzień dobry! Halo? Tonks? Fiuk, fiuk, jest tam kto?
— Hę? Co się... A, dzień dobry, profesorze Flitwick. Przepraszam, nie zauważyłam pana.
— Taaak, właśnie tak sobie patrzę, jak idziesz i nie zauważasz nic po drodze.
— A było coś po drodze?
— Tylko podstarzały gnom z kuferkiem cynamonowych rurek.
— O. I rozdawał je dzieciom? A ja nic nie zauważyłam? Ech.
— Tonks.
— Tak, profesorze?
— Ja. Tu. Gnom. Rurki cynamonowe. Ocknij się, dziecino.
— Aha, aha...
— Kłopoty w raju, hę?
— Zawsze były... Szlag. Aż tak to widać?
— Po tobie zawsze widać, jak są kłopoty, słoneczko. A po nim nigdy.
— Jassssne.
— Jak wyjeżdżał, było widać, że będą.
— ...
— Weź rurkę. No, już. Chyba nie zamierzałaś odejść w siną dal z podkulonym ogonem przy pierwszej oznace problemów?
— Gdybym zamierzała, w ogóle by mnie tu nie było! Merlinie Militarny, przecież się biłam, walczyłam, drapałam, gryzłam, zębami się trzymałam! Wykłócałam się, użerałam, upijałam, umoralniałam, demoralizowałam!
— W trumnie sypiałam...
— O mojej heroicznej kampanii wojennej mówimy, a nie o trumnach! Zresztą, sypiałam w trumnie! A co! Coś mi się chyba od życia też należy?!
— Trumna to się każdemu z nas będzie od życia należeć... No, prawie.
— Hę?
— Przy moich rozmiarach, wystarczy byle urna. Ale, wróćmy do świata żywych. Walczyłaś, drapałaś, biłaś, opowiadaj, opowiadaj!
— Obleśny Oberonie, i pan tu dzieci uczy?!
— Cudze!
— Hę?
— Obyś cudze dzieci uczył. Za coś mnie przecież Merlin tym pokarał...
— Mamusiu... Ja chcę do trumny...
— No już, już. Weź rurkę. Chcesz do trumny? To czemu się oddalasz krokiem zbitego psa we wprost przeciwnym kierunku?
— Bo on nie chce.
— Kochaneczko! Kobieto! Krukonko! Gdzie twój szpon?!
— Eee? A to nie powinna być rola męska?
— Albus po kilku kwachach wypaple czasem to i owo... Ponoć nasz Mistrz Eliminacji Przeciwnika Samym Jadowitym Spojrzeniem nie od parady nosi te paradne szaty. Więc skoro kobieca rola w związku już zajęta, bierz się za męską! Działaj! Nie bądź bierna, bo zostaniesz imiesłowem przysłówkowym!
— To niby do tej pory byłam bierna?!
— Do tej pory, to była zabawa w koci koci ręki, jedziemy do trumienki. A teraz to jest wóz albo przewóz. Każdy karawan musi mieć woźnicę i pasażera! Trzaskaj z bata i do przodu!
— ... Baba z wozu, koniom lżej... A ja już nie mam siły. Ha.
— Dziewczyno! Czarny Kruk Roweny będzie na ciebie spoglądał z pogardą do końca twego marnego żywota, jeżeli teraz się wycofasz!
— A niech się gapi. Co mi po martwym ptaku...
— Co poniektórzy uważają krojenie krogulczych jelit za doskonały sposób na stres.
— Już ja mu powykrawam jelita i zawiążę u szyi w koloratkę...
— No wreszcie trochę werwy. Nymphadoro Tonks! Do roboty! Skończyła się era gryfoństwa! Po krukońsku sukinsyna!
— Znaczy że jak? Mam osiągnąć dominację intelektualną?
— Och, dominację, to sobie osiągaj jak ci się podoba, ta sfera jest pozbawiona podziałów na Domy... Po krukońsku, mówię! Z główki go, a potem poprawić w samo sedno. Aż mu kaganki oświecenia staną w oczach.
— Już ja dopilnuję, żeby mu stanęło.
— Moja dziewczynka. Powodzenia!
— ... Profesorze...
— Tak?
— Czemu panu tak zależy?
— A, bo ja strasznie nie cierpię zapachu pieczonych podrobów. A on zawsze resztki tych krogulczych jelit w kominku spalał, bo to po moczeniu w wywarze niebiodegradowalne. I takie były miłe te ostatnie miesiące, kiedy tylko zapach olejków erotycznych się do mnie wznosił, ach, te wasze olejki...
— Eteryczne.
— Hm?
— Olejki. Eteryczne, nie erotyczne. Aż z pana erotoman, zobaczy pan, krukowi Roweny pióra się zjeżą aż!
— Profesor Erotoman, hihi... A z ptakami to ja sobie inaczej rozmawiam, bez obaw.
— ... To do zobaczenia, Profesorze Satyrze.
— Gnom, kochanieńka. Gnom.

* * * * * * * * * * * * *


— Severusie.
— No, proszę. Więc jednak poszła do pana na skargę.
— A, nie. Widziałem za to, jak dyskutuje z Filiusem.
—... Flitwick.
— Tak, to ten Filius. A mamy tu innych?
— Koniec ze mną.
— Hmmm?
— Od Flitwicka wróci z pejczem.
— I to cię martwi?
— Od pana wróciłaby z cukierkami.
— A, przyniosłem cukierki, przyniosłem.
— Nie wolno mi brać od obcych panów z długimi brodami.
— Anyżkowe.
— Nawet, jeżeli mają dzwoneczek na końcu brody.
— Z likierem gruszkowym.
— ... A potem Gryfoni plotkują, że biorę...
— Dajmy im przynajmniej jakąś pożywkę! No masz.
— ...Ękuję.
— Więc, Severusie...
— ...Yęftosze?
— Czy to było „Boże”, czy „potworze”, nieważne — nie brzmiało jak „Albusie”. Wracasz do siebie. Bardzo dobrze.
— ‘Yli wehcie phestanie mię pan molestowah, ‘ebym pana tykał?
— Ależ tykaj mnie, tykaj koniecznie. Byle nie w stanach depresyjnych. Ale, porozmawiajmy.
— Nie mogę. Cukierek utkwił mi w gardle.
— Ja ci chętnie przetkam.
— Gdzie mi z tym... Dyrektorze! Apage! Podwładnego swego nie wolno różdżką!
Khamforeo Inhaletum! Coś mówiłeś, Severusie? Tak niewyraźnie charczałeś z tym cukierkiem...
— ... To o co panu właściwie chodzi?
— Co zamierzasz powiedzieć Tonks?
— A wyglądam, jakbym coś zamierzał?
— Zawsze wyglądasz...
— Czyżby?
— No dobrze, zawsze wyglądasz, jakbyś coś knuł, niekoniecznie zamierzał.
— Więc może knuję, ale niekoniecznie zamierzam. Za to ona zamierza tu wrócić i rozmówić się ze mną.
— Jesteś pewien, że wróci?
— Zawsze wraca.
— Niesamowite.
— Myślę dokładnie to samo.
— Ale jednak knujesz coś, żeby zmienić ten stan rzeczy?
— Wprost przeciwnie...
— Mówże do mnie po ludzku.
— Dyrektorze. Czy Statut Szkoły Magii I Czarnoksięstwa Hogwart paragraf sześćdziesiąty szósty, ustęp szósty pozostawia mi jakiś wybór?
— Że co niby ma do tego hodowanie jagniąt w celach niezgodnych z przepisami Departamentu Magicznych Stworzeń?
— A co mają jagnięta do paragrafu sześćdziesiąt sześć? Dyrektorze. Przecież pan to wymyślał!
— I sądzisz, że na trzeźwo temu podołałem?! I że jeszcze pamiętam?!
— ...
— No dobrze. Będę zgadywał. Gorszący przykład dawany uczniom szkoły, niezależnie od poziomu społecznej akceptacji czynu gorszącego. I tym podobne.
— To paragraf czterdziesty siódmy.
— O?
— I obchodzi mnie tyle, co sto siedemnaście pozostałych.
— Severusie...

— Za tydzień zaczyna się rok szkolny.
— Tak, pamiętam. Jestem tu dyrektorem, wiesz.
— Niesamowite.
— Więc powiesz Tonks...
— Tak jej powiem.
— ... Aha.


* * * * * * * * * * * * *


— SEVERUSIE SNAPE!
— Powróciła era udręk i gehenny... Gdzie zgubiłaś pejcz?
— Nie jesteś wart pejcza, ty zmazo ślizgońska!
— Proszę, trzy dni mnie nie było, i już się zdewaluowałem. Trzeba coś pospekulować, żeby akcje skoczyły w górę...
— Już ja ci podskoczę!
— Już mi ciśnienie skacze na samą myśl... Więc przyszłaś mnie rozgromić i nawet pejcza nie przyniosłaś? Czuję się zlekceważony.
— Bez obaw, rozgromię cię gołymi rękami!
— Na pewno? Bo tak czekam i czekam, a ty nic, tylko w kółko gadasz.
— ... Sev.
— Tonks. Wracasz do domu. Zastajesz mnie jak należy, spoczywającego w trumnie. Mało ci?
— Mało!
— Ach. Więc mam ci to powiedzieć prosto w twarz? Prostymi, żołnierskimi słowami?
— Sama zgadnę! Avada kedavra?
— Pudło...
— Apage satanas?
— Więc masz jednak diabła za skórą? No to trzeba biedaka poiskać...
— ... Sssssev...
— Tonks. Leżeć.
— ... A niech cię diabli wezmą, Severusie Snape.
— Bierz...


* * * * * * * * * * * * *


— Albusie Dumbledore!
— Hm? Hę? Ach, dzień dobry, Minerwo. Wybacz, nie zauważyłem cię.
— Zauważyłam. Co tym razem wymyśliłeś?
— Ja?
— Nie myśl, że mnie oszukasz, ukrywając ten błogi uśmiech w brodzie. Swoją drogą, zarosłeś. Chodź no tu, zrównam ci trochę włosy, bo na uczcie powitalnej nawet cię nie będzie widać zza siwizny.
— O nie, nie, nie. Minerwo, proszę. Nie będziesz mnie przecież strzygła na środku korytarza!
— Dobrze, wejdźmy do łazienki. No chodźże, Albusie.
— Po pierwsze, Minerwo, to damska toaleta. Nie chadzam do takich, nie wierz plotkom. Po drugie, schowaj natychmiast tę różdżkę. Ładnie tak grozić własnemu Dyrektorowi przemocą fizyczno—magiczną?!
— Na brodę Merlina, chyba nie chcesz tak bez końca zarastać?!
— Będę zarastał póki żyję. A nawet i po śmierci. Ha. A ostrzyc się nie dam.
— Tak, tak. Tatusiowi na złość niech mi różdżka marznie. Ile ty masz lat, sto pięćdziesiąt czy piętnaście?! Co innego lepienie bałwana w barwach Gryffindoru, a co innego taki ośli upór! Owszem, powinieneś się prezentować wiekowo i godnie, ale już prawie nie widać godności spod tej twojej strzechy! Jaki przykład ty dajesz młodzieży?!
— Kiedy młodzież właśnie się garnie pod strzechy! Szukają światełka w tunelu niepewności! Szukają ciepła! Zresztą, przeprowadzałem nieraz dyskretny widok na ten temat. Zawsze na mój widok mają skojarzenia ze swoimi ulubionymi zespołami muzycznymi, co pomaga przełamać pierwsze lody. Minerwo, nie molestuj mnie już. W naszym wieku to żadna zabawa. Ostatnia kobieta, która strzygła mi włosy, była moją matką! Czy czujesz się jak moja matka?!
— ... A WYGLĄDAM JAK TWOJA MATKA?!
— Chyba tylko adoptowana... Ale może jednak weź sobie młodszego, jeśli chcesz kogoś adoptować, kochana Minerwo. Ja już jestem za duży na kołysanie.
— Jesteś dzisiaj nieznośny, Albusie. Co cię opętało?
— A, młodość mi wraca. Ale nie aż tyle, żeby mnie kołysać, zapewniam.
— A był kiedyś dzień, kiedy ciebie opuściła młodość? Ech, te twoje nawroty chłopięctwa. Co tym razem?
— Widzisz, miałem ostatnio takie dziwne deja—vu... A potem znowu... I dzisiaj znowu miałem... Właściwie, to czuję się, jakbym przeżywał w kółko Merlinie jeden i ten sam schemat życiowy...
— I nie znudziło ci się jeszcze?
— A wiesz, że nie? Dziwne, ale to działa tak jakoś kojąco na duszę... Jak przypominanie sobie raz po raz znanej na pamięć bajki. Człowiek czuje się wtedy tak bezpiecznie. Zna ciąg dalszy, wie, że szczęśliwe zakończenie na pewno nastąpi. Zaczyna mieć nadzieję, że może odrosną mu zęby.
— Albusie!
— Niczego nie powiedziałem. Więc, przecież życie całe jest jednym wielkim schematem...
— Albusie... Twoje zęby... To znaczy...
— NICZEGO NIE POWIEDZIAŁEM.
— To przez kwachy. Ostrzegałam. Na pewno przez kwachy.
— Jak więc mówiłem, życie jest schematem, trybikami ludzie. Od pępowiny w prologu, do trumny w epilogu.
— ...Trumna.
— No wiesz chyba, droga Minerwo, że koniec końców wszyscy umrzemy? I spoczniemy w trumnie?
— Trumna.
— Możemy mieć osobne trumny, nie nalegam, absolutnie. Ty zawsze byłaś taką indywidualistką, moja droga... Cóż. Od połogowego prologu, do trumiennego epilogu.
— Czy oni znowu...
— Tak, tak, tak. Tak sobie myślę, że epilog trumienny to jedyny słuszny epilog, zgodny z naturalnym porządkiem rzeczy. Ale oczywiście nie będę nikogo na siłę przekonywać... A zwłaszcza szkockich dam z temperamentem.
— Znowu się pogodzili, oczywiście.
— Ekhmmm... Przypuszczam, że są w trakcie.
— Oszczędź mi szczegółów, proszę. Oczywiście. Już myślałam, że Severusowi wrócił rozum i przestanie wyprawiać bezeceństwa na oczach uczniów, ale gdzieżby! Starczy, że ta przemądrzała dziewczyna mu mignie przed oczyma tym swoim różowym czubem, a natychmiast traci cały rozsądek. To takie... Takie...
— Takie typowo męskie... Ach, ci mężczyźni... Ale, Minerwo, muszę przyznać, że zaniepokoiła mnie twoja drażliwość na punkcie cudzych włosów. Jedne za długie, inne za różowe, to niepodobne do ciebie. Skąd to nagłe wyczulenie w sprawie stylu fryzury?
— Nie jestem przeczulona!
— Przecież tego nie powiedziałem... A nie śnią ci się aby czasem włosy? Bo widzisz, moja droga, sny o owłosieniu są znakiem mocy i zwierzęcej energii!
— ... Znów piłeś u Sybilli herbatkę z lumosem.
— To był cytat z Indeksu Sennych Omenów Wszelakich, moja droga... Sybilla twierdzi tylko, że sny o wypadaniu włosów są nieuchronnym zwiastunem śmiertelnej choroby.
— Cóż, na szczęście tobie to z całą pewnością nie grozi, Albusie. W każdym razie, już prawie rok szkolny, nie czas na dyskusje o twoim strzyżeniu. Naślę po prostu na ciebie Poppy, ogoli cię, kiedy przyśniesz przed kominkiem.
— ... Teraz przez ciebie oka nie zmrużę do przyszłych wakacji.
— Ha. Bój się. A Severusowi powiedz łaskawie, że do pierwszego września ma się pozbyć Tonks z zamku. A jeśli zapomniał, co regulamin mówi w sprawie obyczajnego prowadzenia się kadry nauczycielskiej, mogę mu przysłać swój egzemplarz.
— A widzisz, najwyraźniej Severus przeczytał regulamin od deski do deski... Znalazł tam rzeczy, o których nawet mnie się nie śniło w najbardziej włochatych snach...
— ... Że co proszę?!
— Że Tonks może stąd ruszyć tylko grabarz albo ragnarok.
— CO?!
— To z nordyckiego, wiesz...

* * * * * * * * * * * * *

— Otwórz buzię... No, grzeczne maleństwo, papu, papu! Leci, leci nietoperek...
— Tu mi nietoperek leci...
— Szerzej, Seviczku, Szerzej.
— Dalej, mroczny zwiastunie śmierci. Dalej, krwiożercza myszo uskrzydlona. Zawiśnij u przegrody mych zębów w trupim pocałunku. Przyjdź po mnie, nietoperzu piekieł. Przyciśnij do ust to kaprawe pysio...
— Sev, nie uprawiaj mi tu nekrozoofilii z łyżką. Otwieraj buzię i jedz!
— Tonkssss... Ty myślisz, że ja nie wiem, co ty robisz. Ty myślisz, że ja nie wiem. Ale ja wiem. Myślisz, że ja nie wiem, co ty robisz. Ale ja wiem. Ja wszystko wiem.
— Oczywiście, moja ślizgońska krynico wszechwiedzy dobrego i złego. A jak będziesz duży i dojrzały, to zostaniesz Albusem.
— ... Merlinie Moczymordo, grzeszyłem. Kląłem, paliłem, mordowałem, rabowałem, gwałciłem, spadałem deszczem smoły na ludne miasta. Ale ja już będę grzeczny. Ja się poprawię. Merlinie, uchroń mnie od losu gorszego niż śmierć! Okaż litość! Czy nie ma już miłosierdzia dla zbłąkanego w bezmiarze chaosu demona wojny?!
— Żadnego miłosierdzia. Jedz kolację.
— Ja wiem, co ty robisz. Ja wiem, co to jest. Borgio! Lukrecjo! Naparstnico! Belladonno!
— Tak, tak. Truję ci i truję. Seviczkuuuu... Wypiłeś na pusty żołądek pół butelki Ognistej. Musisz teraz zakąsić. No, już! Kąsamy! Kęsim, kęsim!
— Zamknięte. Nikogo nie ma w jaskini. Nietoperze odleciały za morze.
— Tak, tak. Poleciały do ciepłych krajów, a wrócą, jak będą duże i dojrzałe.
— ... I zostaną wszystkie Albusami?
— Łabędziami zostaną, mój Półlitra Książę.
— Krwi.
— Pół litra krwi, to sobie możesz zamówić na podwieczorek w Upiorze Nokturnu. Tu masz grzecznie zjeść normalny posiłek.
— Wiem co to jest, Klitemestro podstępna, i to wcale nie jest normalne! O, nie! Odchodzę! Osunę się w mroki trumienne, odetnę pępowinę ohydnej woni, pętającej moje zmysły i wciągającej je w bagno tego świata. Precz ode mnie z tym zakalcem!
— To tylko pizza.
— Guzik.
— Nie, Seviczku, nie. Guzik ma dziurki. Pizza ma papryczki. Widzisz?
— Moje guziczki nie mają papryczki.
— Znaczy, dziurek? Sev? Szlag. Uchlałeś się zupełnie. Twoje guziki mają otworki z tyłu.
— Moje guziki mają haczyki.
— Severusie Snape, czy mam cię w tej trumnie zamarynować lodowatą wodą, żebyś się przecknął?!
— Idź sobie, leżę w grobie.
— Świetnie. Rymy. Cudownie. Znalazł sobie nową zabawę. Babo Jago Częstochowska, wesprzyj mnie w godzinie próby i kiepskiej poezji.
— Alleluja, jajko się buja.
— Mamooooo...

* * * * * * * * * * * * *

— I ty masz zamiar na to pozwolić?
— Ja to nawet pobłogosławiłem...
— I tak to będzie trwało bez końca?
— Przeciwnie, droga Minerwo. Przypuszczam, że będzie się kończyło po wielokroć, i to z gromkim hukiem. Znacznie większym, niż dzisiaj, w miarę, jak nabiorą wprawy. I większej pewności siebie nawzajem.
— Wymyślasz, Albusie. Twoim zdaniem Tonks brakuje tupetu?!
— Och, tupetu jej na pewno nie może brakować... Inaczej nie przebiłaby się przez severusową trumnę. I to tak skutecznie. Minerwo. Czemu nie pójdziesz ze mną porozwieszać dzwoneczków w Wielkiej Sali? Zostawmy lochy ich własnym mrocznym sprawkom.
— Dzwoneczki?! Znowu?!
— Tak, tak, to już pora! Kolejny pierwszy września, czy to nie wspaniałe?!
— Nie. Zaczyna mnie to pomału nużyć.
— Szybko ci przejdzie, bez obaw.
— Aż tak szybko?
— Jak będziesz w moim wieku, to już cię nic nie będzie nużyć.
— Bo będę martwa?
— ... Aż tak źle o mnie myślisz?
— A idźże mi, jak tu z tobą rozmawiać?! Jak można poważnie rozmawiać z człowiekiem, który nosi dzwoneczek na brodzie?
— Masz niepowtarzalną szansę odrzeć mnie z niego i tryumfalnie zawiesić łup w Wielkiej Sali nad głównym stołem...

* * * * * * * * * * * * *

— Jak można poważnie rozmawiać z człowiekiem, który zabiera do trumny surdut i liczy jego guziczki, stukając w nie aluminiową rurą?!
— Onomatopeicznie, być może? Trzydzieści jeden... A może dwadzieścia jeden? Rozproszyłaś mnie znowu, mąciwodo mej ślizgońskiej krynicy, szczelino rzeczywistości, przestań nade mną wisieć z tą pizzą!
— Czymś trzeba zatkać szczeliny...
— Za karę będziesz patrzeć, jak liczę od nowa. I nie rozpraszaj mnie tak w drobny mak, bo mnie zwieje wiatr historii. I kogo wtedy będziesz nękać?
— Hej. Ja jestem ta milutka, zapomniałeś? To ty jesteś ten, co nęka.
— A ty jesteś moja męka, mękoła i mękolenie. Nie zasłaniaj mi światła.
— Co ci to za różnica? I tak nie liczysz tak naprawdę guziczków, tylko udajesz, żeby sobie pohałasować.
— ... Co mnie zdradziło?
— Nie nosiłbyś kapoty nie wiedząc, ile dokładnie ma guzików.
— ... I ona myślała, że chcę ją rzucić...
— Sev.
— Dzyń.
— Tak będziemy żyć aż do śmierci?! Tak to ma wyglądać?
— Właśnie tak.
— ... Dzięki Bogu.
— Dzyń.
— Posuń się, dzwońcu.
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin