ROSS MACDONALD
OKRUTNE WYBRZEŻE
Z angielskiego przełożył
GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK
WARSZAWA 2007
Tytuł oryginału:
THE BARBAROUS COAST
Copyright © Ross Macdonald 1956
Copyright renewed © The Margaret Millar
Charitable Remainder Unitrust 1984
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007
Copyright © for the Polish translation by Grzegorz Kołodziejczyk 2007
Redakcja: Jacek Ring
Zdjęcie na okładce: Claire Artman/zefa/Corbis
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
ISBN 978-83-7359-581-1
Dystrybucja
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 022-535-0557, 022-721-3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.empik.com
www.ksiazki.wp.pl
WYDAWNICTWO ALBATROS
ANDRZEJ KURYŁOWICZ
Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa
Wydanie I
Skład: Laguna
Druk: B.M. Abedik S.A., Poznań
Dla Stanleya Tenny'ego
ROZDZIAŁ 1
Channel Club stoi na skale na południowym krańcu plaży nazywanej Malibu. Widoczne nad podłużnymi brązowymi budynkami ogrody terasowe pięły się ku autostradzie niczym pokryte wzorzystym dywanem schody. Teren otaczało wysokie ogrodzenie z siatki zwieńczone trzema nitkami drutu kolczastego i zamaskowane oleandrami.
Zatrzymałem samochód przed bramą i nacisnąłem klakson. Z kamiennej budki strażniczej wychynął mężczyzna w granatowym mundurze i oficjalnie wyglądającej czapce z daszkiem. Wysuwały się spod niej czarne krzaczaste włosy nakrapiane siwizną podobną do opiłków żelaza. Mimo że miał pokiereszowane uszy i nos spłaszczony od uderzeń, jego oblicze tchnęło łagodną siłą, którą widuje się na twarzach sędziwych Indian. Miał śniadą skórę.
— Przecież widzę, że pan jedziesz — zagadnął przyjaźnie. — Nie trzeba trąbić, bo uszy bolą.
— Przepraszam.
— Nie ma sprawy. — Podszedł kołyszącym się krokiem i oparł się konfidencjonalnie o drzwiczki samochodu. Jego brzuch
7
wylewał się spod paska, przy którym dojrzałem kaburę. — Co pana sprowadza, kierowniku?
— Pan Bassett po mnie zadzwonił. Nie powiedział, o co chodzi. Nazywam się Archer.
— Taak, czeka na pana. Jedź pan prosto przed siebie. Szefbędzie w gabinecie.
Ochroniarz odwrócił się do bramy z grubych prętów, pobrzękując kluczami. Jakiś młody dryblas wyskoczył spomiędzy oleandrów i przemknął obok mojego samochodu. Był w granatowym garniturze, bez kapelusza, i miał rozwiane różowe włosy. Biegł prawie bezgłośnie na palcach w stronę otwierającej się bramy.
Strażnik obrócił się nad podziw żwawo jak na swój wiek i chwycił tamtego ręką w pasie. Mężczyzna zwinął się i pchnął ochroniarza na słup. Rzucił coś niezrozumiale gardłowym głosem, a potem strącił łokciem ochroniarzowi czapkę z głowy.
Ten oparł się plecami o słup i sięgnął po broń. Miał małe zamglone oczy przypominające oczka kartofla. Z nosa poleciała mu krew i pociekła na niebieską koszulę opinającą wypukłość brzucha. Wysiadłem z samochodu.
Młody osiłek stał w bramie z głową zwróconą w bok. Jego twarz wyglądała jak profil wycięty ze sklejki; wytrzeszczone oko spoglądało na ochroniarza.
— Idę do Bassetta i mnie nie zatrzymasz.
— Kulka w bebechy zatrzyma cię jak nic — odparł rzeczowo strażnik. — Spróbuj się ruszyć, a nacisnę spust. To jest teren prywatny.
— Powiedz Bassettowi, że chce się z nim widzieć.
— Już mówiłem, ale on nie wyraża chęci. — Ochroniarz ruszył w stronę intruza z wysuniętą lewą ręką. W prawej pewnie trzymał pistolet. — A teraz podnieś czapkę, podaj mi ją i zjeżdżaj stąd.
8
Tamten stał przez chwilę bez ruchu. Potem schylił się, podniósł czapkę, otarł ją od niechcenia, i oddał właścicielowi.
— Przepraszam, nie chciałem pana uderzyć. Nie mam nic przeciwko panu.
— Ja nie mogę powiedzieć tego samego, chłopcze. — Ochroniarz wyrwał czapkę z dłoni intruza. — A teraz znikaj, zanim strącę ci łepetynę.
Dotknąłem ramienia nieproszonego gościa. Było grube i muskularne.
— Będzie lepiej, jak go posłuchasz.
Odwrócił się do mnie, przesuwając dłonią po szczęce, mocnej i wydatnej. Cienkie brwi i pozbawione wyrazu usta sprawiały jednak, że jego twarz wydawała się bezkształtna. Uśmiechnął się do mnie drwiąco.
— A ty kto? Też goryl Bassetta?
— Nie znam Bassetta.
— Słyszałem, jak o niego pytasz.
— Wiem tyle, że jak będziesz ubliżał ludziom i wpychał nos tam, gdzie nie trzeba, to ci go spłaszczą. Albo jeszcze gorzej.
Mężczyzna zacisnął prawą pięść, spojrzał na nią, a potem na mnie. Przesunąłem się lekko, gotów sparować cios i odpowiedzieć na atak.
— Czy to jest groźba? — spytał.
— Przyjacielskie ostrzeżenie. Nie wiem, co ci dolega. Radzę ci odejść i o wszystkim zapomnieć...
— Nie odejdę, dopóki nie spotkam się z Bassettem.
— I na miłość boską nie trącaj starszych facetów.
— Przeprosiłem — odparł mężczyzna, czerwieniąc się lekko.
Ochroniarz podszedł do niego z tyłu i szturchnął go lufą broni.
9
— Przeprosiny odrzucone. Kiedyś kładłem jedną ręką dwóch takich jak ty. Odejdziesz czy mam ci zademonstrować?
— Odejdę, ale nie może mi pan zabronić stania na publicznej drodze. A on prędzej czy później będzie musiał się stąd ruszyć.
— Co masz do Bassetta? — spytałem.
— Nie będę o tym mówił z obcym. Wolę pogadać z Bassettem. — Spojrzał na mnie, zagryzając wargę. — Powie mu pan, że muszę się z nim zobaczyć? Że to dla mnie bardzo ważne?
— Mogę mu przekazać. A od kogo ta wiadomość?
— Jestem George Wall z Toronto. — Mężczyzna zrobił pauzę. — Chodzi o moją żonę. Powiedz mu pan, że nie odejdę, dopóki się z nim nie spotkam.
— Tak ci się wydaje — wtrącił ochroniarz. — A teraz zmiataj stąd, zrób sobie spacer.
George Wall ruszył wolnym krokiem, pokazując swoją niezależność. Długi cień powlókł się za nim i po chwili zniknął za zakrętem. Ochroniarz odłożył broń i wierzchem dłoni otarł zakrwawiony nos. Później ją polizał, jak gdyby żal mu było marnować białka.
— Ten gość to cyklopata czy jakoś tak. Pan Bassett nawet go nie zna.
— Czy to w jego sprawie Bassett mnie wezwał?
— Może, ja tam nie wiem — odparł ochroniarz, wzruszając ramionami.
— Od dawna się tu kręci?
— Odkąd stanąłem na bramie. Coś mi się widzi, że nocował w krzakach. Powinienem kazać go zgarnąć, ale pan Bassett się nie zgodził. Szef ma za miękkie serce. Mówi, żebym sam się nim zajął, bo nie potrzeba nam kłopotów z władzą.
— Już pan się nim zajął.
10
— Jasna sprawa. Kiedyś położyłbym dwóch takich naraz. — Napiął muskuły prawej ręki i poklepał je z podziwem. Posłał mi łagodny uśmiech. — Byłem bokserem, i to niezłym. Tony Torres. Słyszał pan kiedyś moje nazwisko? Kogut z Fresno.
— Słyszałem. Wytrzymał pan sześć rund z Armstrongiem.
— Zgadza się. — Ochroniarz skinął poważnie głową. — Stary już byłem, miałem ze trzydzieści pięć albo sześć lat. Nogi nie chciały nieść. Gdyby nie to, wytrzymałbym dziesięć rund. Czułem się dobrze, tylko te nogi. Widział pan tę walkę?
— Słyszałem przez radio. Chodziłem jeszcze do szkoły, nie było mnie stać na bilet.
— Co pan może wiedzieć? — rzekł z rozrzewnieniem. — Ha, słyszał przez radio.
ROZDZIAŁ 2
Postawiłem samochód na asfaltowym parkingu przed głównym budynkiem. Nad wejściem wisiała do góry nogami choinka pomalowana na jasnoczerwono. Gmach był zbudowany z kamienia i drewna i przykryty płaskim dachem. Modernistyczna prostota stylu nie pozwalała zobaczyć, jaki jest duży, dopóki nie znalazłem się w środku. Przez szybę w drzwiach holu widać było pięćdziesięciometrowy basen znajdujący się między skrzydłami budynku. Dalej rozpościerał się błękitny ocean.
Drzwi były zamknięte na klucz. Jedyną ludzką istotą w polu widzenia był czarnoskóry chłopak, którego sylwetkę na pół; przecinały wąskie białe szorty. Czyścił dno basenu podwodnym odkurzaczem z długim uchwytem. Zastukałem w drzwi monetą.
Chłopak usłyszał mnie i zbliżył się truchtem. Zlustrował mnie ciemnymi inteligentnymi oczyma, które posiadły umiejętność dzielenia ludzi na dwie kategorie: bogatych i niebogatych. Zdaje się, że zostałem zaliczony do tej drugiej grupy.
...
AGAPE_AGAPE